01. Proxy - 16:08:
- The Art of the Deal
- Proxy Part 1
- On the Level
- Brain Salad Burglary
- Prime Time Catastrophe
- Proxy Part 2
02. The Melting Andalusian Sky - 8:51
03. A Case of Misplaced Optimism - 6:13
04. The Adulthood Lie - 16:05:
- A Missed Opportunity in Ibiza
- Running Alongside the Mainstream or Directly Across It
- How to Believe the Lie
- Kit-e-Kat & Taxidermist on Standby
- Repeated Line Indicating That "There's Still Time"
- A Missed Opportunity in Ibiza (reprise)
Utwory bonus na wydaniu CD z 2018:
05. Supper's Off - 9:53:
- My Child's a Stranger, I Bore Her but I Could Not Raise Her
- Like He's Looking Back on the Good Old Bands
- By the Time We Got to Woodstock
06. Excerpts from "Exo-Oceans" - 10:25
Czas całkowity - 67:35
- Andy Tillison - wokal, instrumenty klawiszowe, piano,
- Luke Machin - gitary
- Theo Travis - saksofon, flet
- Jonas Reingold - gitara basowa
- Steve Roberts - perkucja
- Göran Edman - wokal
01. Worlds of Yesterday - 5:41
02. Moonshot Manchild - 8:58
03. Kill The Pain That's Killing You - 3:44
04. Nowhere Good To Go - 4:46
05. You'll Be The Silence - 9:01
06. Lost In The Ghost Light - 1:40
07. You Wanted To Be Seen - 5:32
08. Distant Summers - 4:06
Czas całkowity - 43:28
- Tim Bowness - wokal, instrumenty klawiszowe
oraz:
- Bruce Soord - gitara akustyczna, gitara, wokal
- David Rhodes - gitara
- Stephen Bennett - instrumenty klawiszowe
- Kit Watkins - flet
- Andrew Keeling - flet, gitary
- Ian Anderson - flet
- Charlotte Dowding - skrzypce
- Steve Bingham - skrzypce
- Colin Edwin - gitara basowa (acoustic, electric, fretless), bass harmonica
- Pete Smith - gitara basowa
- Ricard Nettermalm - prekusja
- Andrew Booker - perkusja
Lider zespołu Walfad – Wojtek Ciuraj w zaledwie rok po premierze ostatniego albumu macierzystej formacji powraca z nowym premierowym materiałem. Tym razem sygnowanym własnym nazwiskiem. „Ballady bez Romansów” to inspirowana manifestem polskiego romantyzmu („Ballady i Romanse” – Adam Mickiewicz) wymykająca się muzycznym szufladkom wciągająca opowieść pełna przyjemnych i tajemniczych zarazem melodii, a także niepokojących zmian nastrojów charakterystycznych dla stylu Ciuraja.
Do pracy nad albumem Ciuraj zaprosił instrumentalistów z różnych muzycznych światów, bowiem w skład zespołu weszli muzycy na co dzień związani z muzyką klasyczną, jazzem czy szeroko rozumianym popem.
Mimo znajomości trwającej nieraz od szkoły podstawowej nigdy nie miałem okazji muzykować z tym składem, a że bardzo ich cenię i lubię prywatnie, postanowiłem nadrobić tę zaległość. „Ballady bez Romansów” to podróż w niezbadane dotąd przeze mnie muzyczne rejony. Dzięki talentowi moich muzyków była ona możliwa. Po raz pierwszy postawiłem na krótką, piosenkową formę utworów, te w połączeniu z elementami folku i uwielbianego przeze mnie rocka lat 70` stanowią oryginalną i nieraz zaskakującą mieszankę. „Ballady bez Romansów” nie są albumem koncepcyjnym, mimo to starałem się zachować pewną spójność tematyczną i obok subtelnie wplecionych motywów z twórczości Mickiewicza znajdziemy na nim protest songi, a także historie związane z pięknym, ale niestety coraz częściej niszczonym światem przyrody.
Co ciekawe, poza drobnym wyjątkiem wszyscy muzycy wywodzą się z rodzinnego miasta Wojtka Ciuraja – Wodzisławia Śląskiego. Tak jak w przypadku poprzedniej płyty Walfad nad jakością nagrań czuwał Daniel Arendarski (Studio Orion). Album będzie dostępny w drugiej połowie października w dobrych sklepach muzycznych, a także na koncertach grupy Walfad.
Skład zespołu:
Wojciech Ciuraj (Walfad) – wokal, gitara, mandolina
Paweł Kukla (POMAU, Bea B) – instrumenty klawiszowe
Piotr Rachwał (Orkiestra Akademii Beethovenowskiej) – skrzypce
Zofia Neugebauer (Orchester-Akademie der Berliner Philharmoniker, Verbier Festival Orchestra) - flet
Klaudia Wachtarczyk (Earth Pulse) – gitara basowa
Dawid Klimuszko (ex Grawitacja, REDLIN) - perkusja
Slowdive | 2.10.2017 | Warszawa |Palladium
sobota, 07 październik 2017 07:11 Dział: Relacje z koncertówŻeby czasem w poniedziałek poczuć się jakby to był piątek, można zasadniczo zrobić dwie rzeczy. Pierwsza to wyjście na miasto, druga to zachować się w zgodzie z hasłem „piątek - pijemy”. Jako że picie alkoholu w poniedziałek to raczej średni pomysł, choć wiem że dla niektórych każdy dzień jest dobry, proponuję wyjść z domu, np. na koncert. A że koncert to kolejna okazja, żeby się napić, to koło się zamyka. Ja w piękny październikowy wieczór (czytaj – chwilowo nie padało), w poniedziałek 02.10 wybrałem się na koncert Slowdive.
Warszawski klub Palladium denerwuje mnie tylko z tego powodu, że nie ma tam gdzie zostawić samochodu, dlatego ja byłem zmuszony dojechać tam z Placu Bankowego. Mimo niedużej odległości, pewne kłopoty komunikacyjne (czytaj – chwilowo umarło metro) spowodowały, że trochę spóźniłem się na koncert Blanck Mass, który tego wieczoru supportował Slowdive. Jeśli mam być szczery, już po kilku minutach obcowania z tą muzyką nie żałowałem spóźnienia tak bardzo. Blanck Mass to brytyjski DJ Benjamin John Power, który współtworzy również duet Fuck Buttons. Jako, że moja znajomość muzyki elektronicznej ogranicza się do kilku trip-hopowych zespołów z naciskiem na Portishead oraz dawno temu Prodigy i Pendulum, takie nazwy jak Blanck Mass czy Fuck Buttons kompletnie nic mi nie mówią. To co zaprezentował Pan Benjamin John Power to mieszanka różnych stylów elektronicznych, czasem bardzo krzykliwych i agresywnych, co wyjątkowo mi nie pasowało, innym razem spokojniejszych, transowych, co było dla mnie bardziej znośne. Obiektywnie set, który usłyszeliśmy mógł się podobać, między innymi dlatego, że był bardzo dobrze wyprodukowany. Momentami brzmienie wgniatało w parkiet, ale tak właśnie wyobrażam sobie dobry koncert z muzyką elektroniczną (brzmienie automatu perkusyjnego, które zaprezentowało we wrześniu w Progresji Sisters Of Mercy można skwitować tylko pustym śmiechem). Osobiście widziałbym zupełnie inny support dla Slowdive, prawdopodobnie jakiś zespół z post rockowej półki, który moim zdaniem dużo lepiej by pasował, ale to tylko moje zdanie. Być może zaczynam się starzeć…
Członkowie Slowdive zostali przywitani przez warszawską publiczność jak wielka gwiazda i słusznie, bo to bardzo zasłużony zespół dla brytyjskiej sceny alternatywnej pierwszej połowy lat 90-tych. Mimo to, po muzykach nie widać śladu arogancji czy zadufania, co dla mnie jest ogromną zaletą, ponieważ po tym poznaje się klasę zespołu (znowu przypomina mi się ten nieszczęsny koncert Sisters Of Mercy, ech…). Zespół wyszedł na scenę i po prostu zaczął grać. Nie oznacza to, że publiczność została zlekceważona brakiem jakiegokolwiek komentarza, ale konferansjerka została ograniczona głównie do dziękowania zgromadzonym słuchaczom od czasu do czasu. Widać było, że muzycy byli szczerze wzruszeni entuzjastycznym przyjęciem w Palladium, szczególnie Rachel Goswell. W tym miejscu pozdrawiam pana, który na samym początku zakrzyknął „Welcome back!”. Wyszło sympatycznie, a było warto dla samego uśmiechu wokalistki.
Tego wieczoru miałem okazję zobaczyć i usłyszeć Slowdive na żywo po raz pierwszy, choć od czasu reaktywacji w 2014 roku Brytyjczycy grali w naszym kraju już wcześniej, podczas Off Festival. Jednak rok 2017 to przede wszystkim premiera najnowszej, bardzo dobrze przyjętej płyty zespołu, zatytułowanej po prostu „Slowdive”, tudzież niezatytułowanej w ogóle oraz zorganizowana z tej okazji trasa koncertowa. Jak na promocję albumu przystało, koncert otworzył „Slomo” czyli utwór, który rozpoczyna również ostatni krążek. To co przykuło moją uwagę od razu, to bardzo dobre brzmienie i selektywność dźwięku, które udało się utrzymać mniej więcej do samego końca, za co kłaniam się akustykom do ziemi. Muzyka Slowdive, pełna przesterowania, celowego rozmycia, ale też przestrzeni, nie jest łatwa do okiełznania, ale dźwiękowcy naprawdę wykazali się tego wieczoru. Poszczególne utwory cechowała bardzo duża dynamika i energia, co jest oczywiście w dużej mierze zasługą samego zespołu. Mimo upływu lat, Brytyjczykom nie można niczego zarzucić, jeśli chodzi o wykonanie. Gdyby zamknąć oczy, można było pomyśleć, że czas stanął w miejscu. Głosy Rachel Goswell i Neila Halsteada praktycznie nie zmieniły się, oboje wciąż brzmią świeżo i z pasją. Wokalistka wprawdzie lekko „snuła się” w niektórych kompozycjach i nie zawsze śpiewała wyraźnie, ale przecież brzmiała tak zawsze, więc to tak jakby mieć pretensje do nocy, że jest ciemna. Zresztą Rachel Goswell należy do artystek, które przede wszystkim tworzą odpowiednią atmosferę, a nie ćwiczą gamy przed lustrem. I udało jej się stworzyć niepowtarzalny, oniryczny klimat, który dopełniała ciepła barwa Halsteada. Twórczość Slowdive należy do takich, które odbiera się raczej sercem i duszą, jeśli ktoś posiada tą drugą, niż uszami, a efekt ten jedynie kumuluje się na żywo. Mimo aksamitnego śpiewu wokalistów i zamglonego klimatu, nie brakowało energii, podskórnego nerwu, który zachęcał co najmniej do podrygiwania, bo umówmy się, że to nie jest podkład do tańca. Całości dopełniały psychodeliczne, abstrakcyjne wizualizacje wyświetlane na ekranie za zespołem. I choć nie niosły one w sobie żadnej treści, pasowały do występu.
W ramach promocji nowej płyty, zespół obowiązkowo zaserwował singlowe „Star Roving” i „Sugar For The Pill”, ale też „No Longer Making Time”, które usłyszeliśmy dopiero na bis oraz wykonane pierwszy raz na żywo „Don't Know Why”, co było pięknym ukłonem w stronę polskiej publiczności. Pozostałe utwory pochodziły z trzech pierwszych płyt Slowdive, z wyjątkiem „Golden Hair”, który jest granym przez zespół na żywo coverem utworu Syda Barretta oraz pochodzący z czasów prehistorycznych, bo z pierwszej epki, utwór „Avalyn”. Szkoda, że album „Just For A Day” reprezentował tylko, fakt że świetnie wykonany „Catch The Breeze”, a „Blue Skied an' Clear”, który nie do końca pasuje do występów na żywo, trochę zatonął w ogólnym rozmyciu. Rekompensowały to energiczne wykonania bardziej oczywistych hitów, takich jak „Alison”, wieńczącego koncert „40 Days”, czy obowiązkowego „When The Sun Hits” oraz mniej oczywistych, ale bardzo dobrze przyjętych „Crazy For You” (drugi i ostatni tego wieczoru reprezentant krążka „Pygmalion”), „Souvlaki Space Station” (i jak tu ich nie kochać?) oraz mój osobisty faworyt, wyciskający nie tylko nastoletnie łzy „Dagger”, perfekcyjnie wykonany przez Neila Halsteada przy akompaniamencie gitary.
Koncert zakończył się trochę przed 23 i niestety trzeba było wracać do domu. To był naprawdę wspaniały, emocjonalny występ, który pokazał, że po pierwsze lata 90-te to nie tylko szerokie T-shirty i New Kids On The Block, a po drugie, że te dźwięki do dziś brzmią świeżo, ciekawie i porywająco. Starsze utwory zacnie przeplatały się z nowymi kompozycjami, które choć brzmią nowocześniej, bardzo dobrze wpisują się w stylistykę grupy i podtrzymują jej muzyczne tradycje. Zatem, nie tylko wycieczka sentymentalna, ale też kontynuacja dawno obranej drogi. Ogromnie cieszy, że Slowdive wróciło w tak dobrym stylu i z taką klasą oraz z bardzo dobrą, nową płytą. Ku mojemu zaskoczeniu, wcale nie byłem najmłodszy na sali, co często mi się zdarza. Poza licznymi fanami po trzydziestce, którzy być może pamiętają początki zespołu, widać było również ludzi młodszych ode mnie, zatem urodzonych mniej więcej w czasie świetności brytyjskiej grupy. To dobrze, że młodzi ludzie potrafią wrócić do wcale nie tak starych zespołów i docenić ich współczesną karierę, która w tym przypadku zdaje się być równie ciekawa, co grubo ponad 20 lat temu.
Przybył, zobaczył, usłyszał, wrócił i spisał,
Gabriel „Gonzo” Koleński
01. I - 10:49
02. II - 9:08
03. III - 8:12
04. IV - 11:42
05. V - 8:35
06. VI - 8:37
07. VII - 8:18
Czas całkowity - 1:05:21
- Łukasz Ociepa - wokal
- Mirek Gil - gitara
- Satomi - skrzypce, instrumenty klawiszowe
- Przemysław Zawadzki - gitara basowa
- Robert Kubajek - perkusja
18 października jedyny koncert w Polsce zagra jedna z najciekawszych formacji parających się ciężką odmianą progresywnego metalu, francuski Uneven Structure. Grupie towarzyszą w europejskiej trasie znakomici goście z australijskiego Voyager'a, natomiast na polskim koncercie tę prog-metalową machinę wesprze wrocławski Mentally Blind. Na koncert, wraz z Wild Bread Booking zapraszamy do D.K. Luksus - nowego miejsca koncertowego na mapie Wrocławia! Mamy dla Was też konkurs, ale szczegóły poniżej.
UNEVEN STRUCTURE (Francja)
Powstały w 2008 roku 6-osobowy zespół z Metz we Francji swoją debiutancką EP wydał w rok po uformowaniu zespołu. Przychylne recenzje oraz doskonały odbiór wśród publiczności sprawiły, że grupa trafiła pod skrzydła jednej z najistotniejszych współcześnie wytwórni w kategorii djent/progressive metal/metalcore. Prawdziwą ścieżkę do kariery otworzył więc przed Francuzami kontrakt z Basick Records, który początkowo podpisano na wydanie pełnowymiarowego debiutu "Februus", którego premiera odbyła się w 2011 roku.
Wraz z tym krążkiem pojawiły się pierwsze większe trasy koncertowe, u boku takich zespołów jak Protest The Hero, Textures czy TesseracT. Grupa zajęta intensywnym koncertowaniem dopiero po 6 latach przerwy wydawniczej zaskoczyła kolejnym doskonale przyjętym długograjem pt. "La Partition", które zebrało same wysokie noty. Poziom pisania progresywnych/djent'owych kompozycji grupa dopracowała do perfekcji. Pełen emocji wokal, dynamiczne, przemyślane riffy i wyjątkowy klimat sprawiają, że Uneven Structure jawi się jako jeden z najciekawszych zespołów w swoim gatunku.
VOYAGER (Australia)
Ta 5-osobowa grupa poruszająca się w klimacie progresywnego metalu, prosto z Perth w Australii istnieje od 1999 roku i ma na koncie aż sześć długogrających albumów, w tym najnowszy "Ghost Mile", którego premiera miała miejsce w maju 2017. Muzyka Australijczyków to przede wszystkim skomplikowane, przemyślane riffy, chwytliwe refreny i wciągające melodie oraz charakterystyczny czysty wokal. Są prawdopodobnie pierwszym zespołem metalowym, który wykorzystuje w swoich utworach instrument zwany melodyką. Aktualnie grupa obok takich formacji jak Karnivool, Caligula's Horse czy Dead Letter Circus jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych progresywnych zespołów pochodzących z Kraju Kangurów.
MENTALLY BLIND (Polska, Wrocław)
Zespół powstał w 2009 roku, jednak w obecnym składzie gra dopiero od dwóch lat. Ich EP-ka "The Perception" ukazała zupełnie nowe spojrzenie na progresywny metalcore, którego ze świecą szukać na polskiej scenie. Sprytne kompozycje oscylujące w klimatach progresywnego metalcore'u/djentu, bardzo dobre brzmienie i wyróżniający się wokal, płynnie przechodzący z krzyczanych partii do czystych stwarzają znakomita i intrygującą mieszankę, która porwać potrafi niejednego słuchacza. Taka muzyka z pewnością doskonale sprawdzi się na żywo!
UWAGA KONKURS!
Mamy dla Was dwie podwójne wejściówki na koncert Uneven Structure, Voyager i Mentally Blind we Wrocławiu 18 października. Aby wziąć udział w konkursie wystarczy odpowiedzieć na proste pytanie: Jak wcześniej nazywał się klub, w którym odbędzie się wspomniany koncert? Odpowiedzi należy wysyłać na adres Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie obsługi JavaScript. tytułując wiadomość jako KONKURS UNEVEN STRUCTURE. Na Wasze odpowiedzi czekamy do "Piątku 13-stego", tj. 13 października, do godziny 20:00, zwycięzców poinformujemy osobiście mailowo, a wejściówki będzie można odebrać na bramce przed koncertem.
___
Uneven Structure (FR), Vogager (AUS), Mentally Blind (PL)
18 października 2017, godzina 20:00
Klub D.K. Luksus, ul. Wita Stwosza 16 we Wrocławiu
Wydarzenie FB: tutaj
Bilety w cenie 40 PLN do nabycia na stronie wildbreadbooking.8merch.com
W dniu koncertu bilety po 50 PLN.
UWAGA! Jeśli wybierasz się dzień wcześniej (17.10.2017) na koncert Sleepmakeswaves, Physics House Band i Vasudeva - istnieje możliwość nabycia karnetu na oba koncerty w cenie 80 PLN (10 złotych rabatu).
Knock Out Productions prezentuje: Za Ćmą W Dym 2017
poniedziałek, 25 wrzesień 2017 20:57 Dział: NewsPolska scena black metalowa jest aktualnie jedną z wyróżniających się w skali światowej. Znakomite recenzje albumów i olbrzymia popularność takich grup jak Behemoth, Mgła czy Batushka sprawiają, że o polskim black metalu na świecie i w Polsce jest głośno. Tej jesieni we wspólną trasę koncertową po Polsce wyruszają bardzo znaczące dla wspomnianej sceny zespoły: Furia, Thaw oraz Sacrilegium. Towarzyszyć im będzie sanocka grupa Licho, a za całą trasę zatytułowaną "Za Ćmą W Dym 2017" odpowiada Knock Out Productions.
Dlaczego o black metalowym tournee piszemy na łamach ProgRock.org.pl? Podstawowy powód jest prosty - nie samym progiem żyje człowiek. Wśród progresywnej publiczności wielu jest fanów muzyki metalowej, również tej ekstremalnej. Warto zaznaczyć, że ostatnie dokonania takich grup jak Furia czy Thaw posiadają w sobie znaczące pierwiastki tego, co "progresem" nazywać należy. Zespoły te tworzą muzykę, która wymyka się ścisłym ramom gatunkowym, charakteryzuje się sporym eklektyzmem i progresywną myślą, która sprawia, że kolejne wydawnictwa stanowią nową jakość w black metalowej muzyce, niekoniecznie docenioną wśród fundamentalnych fanów tej sceny. Dla przykładu wydany w 2016 roku album "Księżyc Milczy Luty" Furii z pewnością dotarł nie tylko do publiczności black metalowej, ale został zauważony również w wielu niezwiązanych z gatunkiem mediach, w tym również kojarzących się z muzyką progresywną, ale także bardzo mainstreamowych. Dlatego warto w mroczne rejony polskiego black metalu czasami zajrzeć, a jesienna trasa "Za Ćmą W Dym 2017" jest doskonałą ku temu okazją.
Połączone siły Furii, Thaw, Sacrilegium oraz Licha odwiedzą kolejno sześć polskich miast:
- 17 listopada Warszawę (Progresja),
- 18 listopada Bydgoszcz (Estrada),
- 19 listopada Poznań (U Bazyla),
- 23 listopada Wrocław (A2),
- 24 listopada Kraków (Kwadrat) oraz
- 25 listopada Katowice (MegaClub).
Bilety w jednakowej cenie 45 złotych na każdy z koncertów dostępne są w przedsprzedaży w sklepie Knock Out Productions (link: tutaj) oraz poprzez Eventim. W dniu koncertu cena biletów wzrasta do 55 złotych.
FURIA
Powstała na Śląsku z inicjatywy Michała "Nihila" Kuźniaka Furia to jeden z najważniejszych w ostatnich latach przedstawicieli polskiego black metalu. Grupa będąca członkiem kolektywu Let The World Burn zdobyła szturmem serca szerokiego grona słuchaczy dwoma ostatnimi albumami "Nocel" z 2014 roku oraz "Księżyc Milczy Luty" z 2016. Lider Furii nie należy do osób zbyt rozmownych, nie udziela zbyt wielu wywiadów, ale za to przez muzykę wypowiada się tak, że pozostaje tylko podziwiać. Każdy materiał Furii jest wyjątkowy sam w sobie, a zespół z pewnością nie stoi w miejscu zarówno pod względem muzyki, jak i wyjątkowych, zahaczających o grafomanię tekstów Nihila. Wspomniany "Księżyc milczy luty" znalazł się jak najbardziej zasłużenie w czołówkach rocznych podsumowań wielu, nawet nie-metalowych portali i czasopism. Nihil i spółka pokazali na tym dziele wyobraźnię, odwagę, niechęć do stania w miejscu, aczkolwiek wciąż pozostając w klimacie dość bliskim piekłu i nihilizmowi, oraz klasycznemu black metalu.
Furia się nie przekształca w projekt dla niemetalowców, to niemetalowcy przekształcają się w ludzi potrafiących z tym obcować. Ja, ani nikt inny z zespołu nie jesteśmy w gruncie rzeczy odpowiedzialni za kształt naszej twórczości. Po prostu idziemy tam gdzie idzie nasza przygłupia gęś o imieniu cel. Jest nawalona, więc idziemy wężykiem. ~Nihil, źródło: Malavisia
Co jeszcze świadczy o wyjątkowości tego zespołu? Chociażby to, że Furia swoją muzyką zaraża ludzi spoza świata metalu. Jedną z takich osób jest wybitny reżyser teatralny Jan Klata, który zaprosił grupę do udziału w jego interpretacji "Wesela" Wyspiańskiego w krakowskim Teatrze Starym. Bilety wyprzedały się na miesiące do przodu.
THAW
Skryci pod kapturami, spowici dymem i mrokiem muzycy sosnowieckiego Thaw zdobyli serca fanów swoim wyjątkowym podejściem do black metalu. Grupa z powodzeniem łączy elementy tej muzyki z ambientem, noisem i muzyką eksperymentalną. Utwory formacji są bardzo ciekawie zaaranżowane, trzymają w napięciu porównywalnym do tego, które towarzyszy widzowi oglądającemu horror. Klimat muzyki tworzonej przez Thaw jest gęsty i zawiesisty, tutaj nawet chwila ciszy czy przeciągane echo gitarowego riffu stanowią ważny element całej układanki. Grupa wyrywa się gatunkowym klamrom, a sami członkowie wyjątkowo unikają szufladkowania. Dodatkowej tajemniczej aury zespołowi dodają wyjątkowe koncerty, podczas których utwory często padają łupem swobodnych improwizacji, a muzycy skupieni i zakryci nieczęsto grają twarzami do siebie, zupełnie jakby brali udział w jakimś rytuale, a nie dawali koncert. Formacja z powodzeniem koncertowała na takich festiwalach jak OFF Festival, wrocławskim Assymetry czy jednym z najważniejszych metalowych festiwali w Europie - Brutal Assault w Czechach.
SACRILEGIUM
Polski black metal ma swoje legendy, a jedną z nich jest pochodzący z Wejherowa zespół Sacrilegium. Powstała w 1993 roku kapela, zanim nastał XXI wiek nagrała kilka demówek, pojawiła się na splitach, wydała wysoko oceniony album "Wicher" (Pagan Records w Polsce, Wild Rags w USA), po czym zniknęła. Zniknęła na kilkanaście lat i powróciła w 2015 roku, a w następnym wydała znakomitą płytę "Anima Lucifera". Jak mówią sami muzycy - trzeci materiał aktualnie powstaje. Jego zwiastunem jest trzyutworowa EP-ka "Ritual" z 2017 roku, którą zarejestrowali: Suclagus (gitary, wokal), MG 42 (perkusja) i Hellthorn (gitara basowa). Materiał jest więcej niż obiecujący, będący zarówno ukłonem w kierunku klasycznych dokonań black metalu, jak i przyszłościowym spojrzeniem w dal.
LICHO
Licho nie śpi. Już od 2011 roku, kiedy powstało w Sanoku i zaczęło rozsiewać black metal po świecie. Ale nie jest to zwyczajny black metal, oparty jedynie na wściekłości, brutalności, nienawiści, nihilizmie, mroku czy Szatanie. W twórczości Licha słychać olbrzymią dawkę teatralności, czegoś wyjątkowego na scenie black metalowej. Nic dziwnego, że promując wydany niedawno drugi album "Podnoszenie czarów", używali dla niego określenia "Grotowski black metal". Może sławy słynnego nowatora teatru sanoczanie jeszcze nie osiągnęli, lecz idąc drogą nie do końca oczywistą i będąc w tym konsekwentnym, kto wie, jak daleko mogą zajść? Do licha, Licho to black metal naprawdę wyjątkowy. Propozycja dla tych, którzy lubią być zaskakiwani, lubią teatr, lubią mroczne opowieści, ale też czekają na rażenie piorunem. Choć topór byłby chyba w tym przypadku bardziej na miejscu.
Tak już skonstruowano ten świat, że duża część niespodziewanych wiadomości dotyczy sytuacji w które trudno nam uwierzyć. Ta o której musimy poinformować dziś jest bolesna, smutna i nieprawdopodobna pod wieloma względami. Odszedł człowiek w sile wieku, facet z nieprawdopodobnymi pokładami energii, przepełniony nieprzeciętnym poczuciem humoru, ze stylem bycia nie do podrobienia, z duszą którą wypełniały nie tylko muzyczne dźwięki, ale i niezwykły dar jej postrzegania i uchwycenia tych chwil w mistrzowski sposób za pomocą obiektywu. Dla naszego serwisu jest to także utrata człowieka związanego z naszą Redakcją, którego fantastyczne zdjęcia nie raz, nie dwa pojawiały się na łamach ProgRock.org.pl. Rafał Klęk, bo o Nim mowa był obieżyświatem sal koncertowych. Wielu z nas, kiedy pojawiało się na koncercie to jednym z pierwszych odruchów było odnalezienie Jego charakterystycznej sylwetki, gdzieś pod sceną, z ogromnym teleobiektywem w dłoni i z charakterystycznym skupieniem na twarzy by nic nie umknęło Jego uwadze. Nie był to jednak zwykły fotograf z dobrym sprzętem. Takich co udają jest wielu... To był człowiek który uwielbiał to co robił, a przede wszystkim kochał muzykę i dobrze wiedział jak jej oblicze pokazać za pomocą fotograficznego szkiełka. Spotkania z Rafałem zawsze były wesołe ale i szczere. Rafał nigdy nie kalkulował, nie owijał w bawełnę. Walił szczerze prosto z mostu to co miał na myśli. Jeśli coś mu się nie podobało to nie potrafił tego tylko przemilczeć... Dla wielu osób, z którymi przyjaźnił się trochę bliżej, był osobą niezwykle ważną, bez której kolejny koncert, festiwal czy afterek nie były takie same...
Dla środowiska fotografów zaś Rafał był pewniakiem który nie dość że na 100% miał być na kolejnym koncercie to jeszcze można było się do Niego zwrócić o pomoc, o pożyczenie obiektywu, o poradę sprzętową, podpowiedź w ustawieniach, naładowaną baterię których zawsze miał kilka...
Będzie nam Wszystkim bardzo brakowało Ciebie Rafał... Spoczywaj w spokoju i rób nam z góry zdjęcia. kiedyś je razem obejrzymy i wspomnimy stare dobre czasy tu na dole...
Tak się złożyło, że ostatnia galeria jaką Rafał podzielił się z nami za pośrednictwem serwisu progrock.org.pl jest zatopiona w odcieniach szarości. Czy to symbol? Kto wie!?
Dziękujemy za Wszystko! Zawsze będziesz w naszej pamięci...
01. Intro Potato - 0:43
02. Paranoid Polaroid - 5:03
03. Kilometry - 4:40
04. Luminance - 2:57
05. High Five - 3:23
06. Sandcastle - 3:30
07. Dwa kółka - 3:17
08. Barophobia Part 2 (SAY_SF) - 9:13
09. The Last Song - 5:07
Czas całkowity - 37:53
- Emil Bonifaczuk - instrumenty, wokal, teksty, aranżacje, produkcja
The Pineapple Thief feat. Gavin Harrison | Godsticks | Warszawa | Progresja | 07.09.2017
czwartek, 14 wrzesień 2017 17:34 Dział: Relacje z koncertówCzęsto wzmożona ekscytacja i zdające się trwać w nieskończoność oczekiwanie dotyczy koncertów wielkich gwiazd, które rzadko przyjeżdżają do naszego kraju, a jak już się pojawią to robią wielkie przedstawienie z tzw. „pompą” czyli stosują liczne środki, które wzmacniają przekaz i ułatwiają zapamiętanie występu. Można jednak czekać niecierpliwie również na koncerty zespołów niezwykle skromnych, lecz utalentowanych, które też przyjeżdżają rzadko, ale jak już przybędą to ich występ zostaje w pamięci i sercu na długo. I o tym będzie ta historia.
W piękny, czwartkowy wieczór (czytaj – cały dzień i wieczorem również padał deszcz), w warszawskiej Progresja Music Zone wystąpił zespół The Pineapple Thief. Anglicy, żeby było im trochę raźniej w trasie, zabrali ze sobą kolegów z walijskiego Godsticks. Obie kapele łączy dość dużo, od pochodzenia (wiem, że to nie to samo, ale to wciąż Wyspy), przez styl (choć też nie do końca), na wspólnym muzyku kończąc (to akurat niezaprzeczalna prawda). Z tego powodu granie wspólnej trasy koncertowej nie jest może ogromnym zaskoczeniem, ale na pewno bardzo dobrym pomysłem.
GODSTICKS
Zespół od prawie dekady prowadzi wokalista i gitarzysta Darran Charles, który obecnie gra na gitarze również w The Pineapple Thief. Muzyka Godsticks nieco różni się od twórczości grupy Bruce’a Soord’a, przede wszystkim ciężarem i bardziej mrocznym klimatem, ale oba zespoły można zaklasyfikować do nurtu grania bardziej nastawionego na charakterystyczną, nieco melancholijną atmosferę i budowanie nastroju niż bicie rekordów prędkości i granie solówek gitarowych językiem. Oczywiście solówki były, ale muzykom w zupełności wystarczyły do tego celu palce. 13 października ukaże się nowy, czwarty album studyjny Godsticks, zatytułowany „Faced With Rage”, dlatego też koncertową setlistę wypełniły niemal w całości utwory z nadchodzącej płyty. Usłyszeliśmy między innymi wykonany dopiero drugi raz na żywo „Hard to face”, nieco mroczny, pełen ciężkich riffów „Guilt” czy ozdobiony ciekawą solówką lidera „Revere”. Poza tym, panowie zaserwowali dwa utwory z poprzedniej płyty „Emergence”, w tym mój faworyt, czyli chwytliwy „Exit stage right” oraz nieco karkołomny „Below the belt”. W przypadku tego drugiego, bardzo technicznego kawałka, miałem wrażenie, że muzycy o mało nie pogubili się w trudnych przejściach na samym początku, ale wyszli z tego z klasą i uśmiechami na twarzach. Po członkach Godsticks widać już pewne doświadczenie sceniczne i obycie w graniu na żywo. Zespół gra równo, na luzie, mimo że ich utwory są ciężkie i niekiedy dość skomplikowane formalnie. Osobiście, byłem trochę zaskoczony brzmieniem głosu Darrana Charlesa, który na płytach wydaje się być niższy i głębszy niż na żywo, kiedy częściej sięga wyższych rejestrów. Nie przeszkadzało to jednak w przyjemnym odbiorze ich muzyki. Przeszkadzało za to na początku nieco zbasowane, dudniące brzmienie, ale szybko zostało to skorygowane przez akustyków. Całe szczęście, bo przy tej ilości ciężkich riffów, trudno byłoby wytrzymać. Warszawski koncert był pierwszą wizytą Godsticks w naszym kraju. Lider wyraził radość z tego powodu, ale poza tym raczej niewiele mówił. Głownie zapowiadał kolejne utwory i skomentował dużą ilość obecnego na scenie sprzętu, przede wszystkim gitar. Rzeczywiście występ walijskiej grupy cechowały częste zmiany instrumentów, ale i tak było to nic przy tym, co chwilę później działo się na scenie podczas występu głównej gwiazdy.
THE PINEAPPLE THIEF
Właściwie już od pierwszych minut było widać, że zespół Bruce’a Soorda trafił na swoją publiczność i wie jak ją zadowolić. Grupę przywitały gromkie owacje i okrzyki radości. Anglicy odwdzięczyli się wzorowym wykonaniem „Tear you up”. Czyżby zapowiedź tego co będzie się działo podczas występu? Być może. Brzmienie od samego początku było ustawione perfekcyjnie. W spokojnych utworach nie brakowało przestrzeni, w cięższych gitary młóciły aż miło. Dzięki niezwykłej selektywności można było wyłapać każdy dźwięk. Złośliwi mogliby powiedzieć, że przede wszystkim słychać było perkusję, ponieważ w przeciwnym razie Gavin Harisson mógłby nie wybaczyć tego akustykom. Oczywiście to tylko żart, ale muszę przyznać, że już dawno nie słyszałem tak dobrze nagłośnionych bębnów jak w przypadku słynnego perkusisty, niegdyś członka Porcupine Tree, obecnie współpracującego m.im. z King Crimson. Dźwięk był jednak zrównoważony, perkusja nie dominowała, choć można było się w niej zasłuchać. Gavin Harisson, nie bez powodu, uchodzi za jednego z najwybitniejszych współczesnych perkusistów i informacja o jego dołączeniu do The Pineapple Thief z pewnością zelektryzowała wielu fanów rocka progresywnego. Warszawski występ tylko potwierdził klasę muzyka, ale w jego zachowaniu nie było widać ani odrobiny buty czy arogancji. Po prostu robił swoje, a że umie robić to dobrze, to już inna sprawa.
Nie mogę nie wspomnieć o znakomitej kondycji członków The Pineapple Thief. Muzycy byli doskonale przygotowani, wszyscy w wysokiej formie. Perfekcja dotyczyła nie tylko brzmienia, o którym już wspomniałem, ale też samego wykonywania poszczególnych utworów. Jednak, nie była to mechaniczna praca bezdusznych maszyn, tylko koncert pełen emocji, prawdziwej pasji i radości z grania. Muzyka unosiła, podrywała i rzucała po ścianach lub uspokajała i zapierała dech w piersiach. Podziwiałem zwłaszcza Darrana Charlesa, który grał podczas obu występów z tą samą werwą. Nie wiem co on bierze, ale być może mają wspólnego dilera z Brucem Soordem, który zdaje się nie starzeć. The Pineapple Thief widziałem ostatnio w 2011 roku, gdy grali w Stodole jako support podczas koncertu z okazji 10-lecia istnienia Riverside. Lider grupy jest w dalszym ciągu tym samym skromnym facetem, który mało mówi, trochę się uśmiecha, ale cały czas roztacza ten swój brytyjski urok. Zmieniła się za to ilość wykorzystywanego przez muzyków sprzętu, co zostało nawet skomentowane przez Soorda. Muzyk stwierdził, że fajnie używa się różnych gitar w studiu, ale trochę gorzej na żywo, gdyż jest to przyczyną dużego stresu dla technicznego, który co chwilę musi biegać po scenie. „Niewolnik”, jak go żartobliwie określił Bruce w pewnym momencie, pojawiał się prawie po każdym utworze.
Jako że grupa promuje obecnie swoje najnowsze wydawnictwo, zeszłoroczny album „Your wilderness”, muzycy zdecydowali się grać na żywo wszystkie piosenki z nowej płyty, ale nie po kolei, tylko wymieszane z innymi kompozycjami. Setlista została zresztą ułożona w bardzo przemyślany sposób. Spokojne, przestrzenne utwory przeplatały się z bardziej energicznymi kawałkami, dzięki czemu utrzymana została dynamika występu, nie nudząc, ale pozwalając co pewien czas odetchnąć, zarówno muzykom, jak i publiczności zgromadzonej tego wieczoru w Progresji. Z jednej strony panowie przypominali koncertowe szlagiery, które nie miały prawa się nie sprawdzić. Tu należy wymienić przede wszystkim reprezentantów „Magnolii”, w tym mój ulubiony, zagrany z pazurem „The one you left to die” i dramatyczny „Alone at sea” (z tym zaśpiewem w refrenie „and I know, we know, this is suicide”, ach…) oraz pochodzące z „Someone here is missing”, niosące w sobie ogromne pokłady energii „Show a little love”, bardzo ciężko zagrany „3000 days” (delikatne zwrotki z akustyczną gitarą mogły zmylić) czy „Nothing at best”, który zakończył cały koncert. Z drugiej strony, Pineapple Thief dysponuje dużą ilością klimatycznych utworów o melancholijnym nastroju, które na żywo miały w sobie mnóstwo przestrzeni i pozwalały na chwilę zatrzymać się lub odlecieć. W tej kwestii przeważały oczywiście nowe kompozycje: „No man’s land”, „Fend for yourself”, „Where we stood”, czy „That shore”, które zostało zaśpiewane przez Bruce’a wspólnie z basistą, Jonem Sykesem. Pozostałe utwory z „Your wilderness” również ani trochę nie odstawały. Zwłaszcza „The final thing on your mind” z wbijającym w ziemię początkiem (wiadomo dzięki komu uzyskano ten efekt) czy niepokojący, zagrany z nerwem „In exile”. Do tego wszystkiego dorzućmy jeszcze „Shoot first” z „Tightly Unwound”, „Part zero” z „Variations on a dream” czy zagrane na bis obok „Nothing at best”, urokliwe „Snowdrops”. W tym ostatnim, zespół zachęcił publiczność do wspólnego klaskania, co z ochotą uczyniliśmy. I choć każdy klaskał inaczej i pewnie nie tak jak wyobrażaliby to sobie muzycy, to panowie szeroko uśmiechali się widząc i słysząc nasze, mniej lub bardziej udane wysiłki.
Podsumowując, jedyne co mogę powiedzieć, to że był to znakomity koncert, od początku do końca, ze szczególnym wskazaniem na The Pineapple Thief. Bez zbędnych, tanich efektów, bez kombinowania. Wyszli na scenę i zostawili na niej kawałki swoich serc, że o pocie, krwi i być może łzach nie wspomnę. Ogromnie cieszę się, że polscy promotorzy pamiętają o takich zespołach i sprowadzają je do naszego pięknego kraju, gdzie te kapele są bardzo dobrze przyjmowane przez publiczność i jak same twierdzą, dobrze się czują. Może jestem trochę naiwny, ale głęboko wierzę, że tak właśnie jest.
Przybył, zobaczył, wysłuchał, wrócił i spisał,
Gabriel „Gonzo” Koleński
Zdjęcia Rafał Klęk