A+ A A-

ulver17jPisanie o koncertach organizowanych w poniedziałki z zaskoczeniem przestało mieć sens dawno temu, od kiedy różne wydarzenia w Warszawie odbywają się we wszystkie dni tygodnia, jest ich po prostu za dużo by upchnąć wszystko w weekendy. Fakt, że wyjątkowo się nie spóźniłem, głównie dlatego, że koncert rozpoczynał się dość późno, również wolałbym przemilczeć. To o czym ja będę pisał? O muzyce. I o laserach. Dużo laserów.
Występ Ulver w warszawskiej Progresji, jeden z trzech na polskim odcinku trasy, przyciągnął do klubu naprawdę sporą publiczność. Koncert nie był wyprzedany, ale z tego co widziałem, myślę, że niewiele brakowało. Nie spóźniłem się, ale byłem późno, ponieważ nie spodziewałem się jakichkolwiek tłumów ani kolejek. Było jedno i drugie. Nie mniej, w okolicach sceny znalazłem się kilka minut przed rozpoczęciem występu pierwszego wykonawcy. Stian Westerhus, któremu powierzono zadanie rozgrzania publiczności przed główną gwiazdą wieczoru, to norweski gitarzysta jazzowy, który nie stroni od eksperymentów, co było słychać. Ostatnio Stian wystąpił gościnnie na najnowszym albumie Ulver, na którym gra w dwóch pierwszych utworach. Jego twórczość solowa kompletnie nie jest mi znana, nie będę więc czarował, że lubię wszystkie jego albumy i czasem chodzę z nim na piwo. Jestem pewien, że gdyby nie jego współpraca i wspólne występy z Ulver, nigdy nie usłyszałbym o nim. To co zaprezentował na scenie tego wieczoru było… W takich chwilach przypomina mi się jeden z moich profesorów ze studiów, który smak kuchni japońskiej określił jako „interesting”. Taki był mniej więcej ten występ. Stian stał samotnie na scenie, na której panowała nastrojowa ciemność przełamywana od czasu do czasu światłami o bardzo intensywnych barwach, co było ciekawym zabiegiem wizualnym. Muzyka Westerhusa jest trudna do zaklasyfikowania i właściwie trudna również w każdym innym kontekście. Artysta grał tylko około pół godziny, ale w tym czasie zaprezentował kilka miniatur, które różniły się stylistycznie. Zaczął od długich dźwięków kojarzących się ze stylistyką drone, ale grał na gitarze również w bardziej tradycyjny sposób, zwłaszcza w tych spokojniejszych, bardziej refleksyjnych utworach, które osobiście kojarzyły mi się z Sigur Rós. Z kolei kiedy odjeżdżał, grał solówki, które składały się niemal wyłącznie ze sprzężeń lub posługiwał się smyczkiem. Nie on pierwszy, pewnie nie ostatni. Swój sposób śpiewania Stian również dostosowywał do stylu poszczególnych utworów. W tych melancholijnych raczył nas bardzo wysoką tonacją, która powodowała, że moje myśli ponownie wędrowały w stronę słynnych Islandczyków. W mocniejszych partiach śpiew wokalisty stawał się bardziej zachrypnięty, szorstki. Jakkolwiek dziwne by to nie było, w krótkim występie Stiana Westerhusa było coś pierwotnego, surowego i intymnego. Jeden facet z gitarą w rękach wypruwa sobie żyły na scenie i gra od serca. Nie każdy to zrozumie, ale pewnie czasem każdy tego potrzebuje.
Najnowsza płyta Ulver “The Assassination of Julius Caesar”, żartobliwie nazywana “najlepszą płytą Depeche Mode od 10 lat”, zrobiła w tym roku niemałą furorę i pewnie zrobi spore zamieszanie w powoli zbliżających się muzycznych podsumowaniach roku. Sięgnięcie do wciąż modnych stylistyk z lat 80-tych, przede wszystkim do synth-popu i new romantic i podanie ich w świeży i przebojowy sposób zelektryzowało zarówno starych wyjadaczy, jak i względną młodzież. I obie te grupy było widać na warszawskim koncercie. Obecna trasa norweskich eksperymentatorów skupia się na najnowszym dokonaniu grupy Kristoffera Rygga i jest mu całkowicie podporządkowana. Odegranie albumu w całości raczej nikogo nie dziwi, ale zespół postarał się o bogatą oprawę wizualną, która uzupełniała to co działo się na scenie. Ekran powieszony za sceną jest niczym nowym, wyświetlane na nim wizualizacje również, choć przyznaję, że te które towarzyszyły poszczególnym kompozycjom były bardzo trafne i dobrze dopasowane, zarówno do klimatu lat 80-tych, jak i tekstów utworów. Jednak największą furorę robiły te wszystkie światła i lasery, których nie powstydziłby się zarówno porządny klub techno (zakładając, że coś takiego istnieje), jak i widowiska w rodzaju The Australian Pink Floyd Show, z którym kojarzą mi się zielone wiązki i długie smugi, które wyglądają jak chmura zawieszona na powierzchni kolorowego światła. Być może to ma jakąś fachową nazwę, ale że ja na laserach znam się gorzej niż przysłowiowa kura na pieprzu, to niestety lepiej tego nie wytłumaczę. Efekty wizualne podczas całego występu były bardzo widowiskowe i profesjonalnie przygotowane. Do tego kolorowego obrazka nie do końca pasował mi sam lider zespołu, Kristoffer Rygg, który wyglądał tak samo jak zawsze. Wytatuowany twardziel z brodą i kapturem na głowie trochę gryzie się z ideą imprezy w starym stylu. To, że przez cały występ jego gra na instrumentach ograniczała się do walenia pałkami w elektroniczne bębny również było nieco kuriozalne, ale z drugiej strony na czym ten facet ma grać przy takiej muzyce. Za to materiałem na osobną historię jest jego śpiew. Nawet słuchając najnowszej płyty Ulver, nie miałem pojęcia jak dobrym wokalistą jest Rygg. Krystalicznie czysty, mocny głos przeszywał i górował nad ciężkim, zbasowanym brzmieniem. Nogawki drżały, jak podczas ostatniego występu Thaw, na szczęście gardło dużo mniej niż na koncercie Materii kilka dni wcześniej. Ogólnie do udźwiękowienia koncertu nie mam pretensji, w końcu porządne techno to nie rurki z kremem! Oczywiście celowo przesadzam, utwory z “The Assassination of Julius Caesar” nie mają niczego wspólnego z typową muzyką klubową, ale atmosfera panująca podczas występu Ulver skłaniała raczej do tańca niż do pełnego aprobaty kiwania głową. Nie ma w tym niczego złego, ale próbuję oddać klimat tego koncertu. Jeśli chodzi o dobór utworów, zespół postawił na same nowości. Usłyszeliśmy w całości nowy album oraz wydane również w tym roku EP „Sic Transit Gloria Mundi” wymieszane ze sobą. Wszystkie nowe kawałki bardzo dobrze brzmią na żywo, idealnie pasują do koncertowego żywiołu i rozruszają nawet największego ponuraka. Nie przekonało mnie tylko niemiłosiernie wydłużone „Coming home”, które zespół zagrał na zakończenie właściwej części występu. Rozumiem, że chodziło o trans, ale dla mnie ostatnie kilka minut było uciążliwe i trochę nudne. Nie byłem zachwycony również wykonanym na bis „The Power of Love” z repertuaru Frankie Goes to Hollywood, choć uważam, że wersja Ulver i tak jest ciekawsza od oryginału. Wydaje mi się, że w przepastnym katalogu przebojów z lat 80-tych można znaleźć atrakcyjniejsze propozycje. I to był niestety koniec koncertu. Szkoda, że ekipa Kristoffera Rygga nie znalazła miejsca na utwory z poprzednich albumów, ale rozumiem, że chodziło o promocję najnowszego materiału.
Pierwszy raz od dawna wyszedłem z klubu z mieszanymi uczuciami. Sporo oczekiwałem po tym koncercie i chyba trochę się przeliczyłem. Oczywiście wszystko było bardzo dobrze przygotowane, nowe utwory na żywo nabierają dodatkowego uroku, nie zabrakło ciekawych efektów. Nie mogłem jednak oprzeć się wrażeniu pewnej przaśności i kuriozalności umieszczenia Ulver w takiej oprawie. Nie wiem jak wyglądały wcześniejsze występy zespołu, ponieważ miałem okazję widzieć ich na żywo po raz pierwszy, więc nie mam porównania, może tak powinno być. Trochę żałuję, że nie widziałem jednego z występów w czasie promocji „Shadows of the Sun”. Wówczas mógł panować nieco inny klimat. Jestem nudziarzem? Być może. Mój lekki niedosyt może wynikać także z tego powodu, że prawdopodobnie był to ostatni koncert, na którym byłem w tym roku. Chciałbym zamknąć rok z hukiem i właściwie wziąłem udział w grubej imprezie, ale chyba nie do końca o to mi chodziło.
Przybył, zobaczył, usłyszał, wrócił i spisał.
Gabriel „Gonzo” Koleński

Przed Wami następna wspólna relacja koncertowa Gabriela Koleńskiego i Bartłomieja Musielaka. Po raz kolejny zapraszamy do lektury tekstu, którego formułę nazwaliśmy „relacją korespondencyjną”, czyli z dwóch koncertów w ramach jednej trasy. W przypadku poprzedniej takiej relacji (dostępnej TUTAJ) formuła ta sprawdziła się - tym razem zapraszamy do relacji z koncertów Tides From Nebula, Materia oraz Sunnata, którzy w ramach Knock Out On Tour odwiedzili osiem polskich miast. Mamy dla Was relację z koncertów w Warszawie (Progresja) oraz Poznaniu (Klub U Bazyla).

Wstęp

GK: Czasem to się można naprawdę srogo pomylić. Oczywiście pomyłką absolutnie nie jest słuchanie muzyki, ani tym bardziej chodzenie na koncerty. Nigdy w tych kategoriach nie pomyślałbym o wspólnym koncercie Tides From Nebula, Materii i Sunnaty. Pomyłka jest wtedy kiedy delikatnie spóźniasz się na koncert, ale nie przejmujesz się tym, ponieważ pierwszy gra zespół, na którym trochę mniej Ci zależy, ale gdy podchodzisz pod scenę, okazuje się, że już w najlepsze trwa na niej występ zespołu, który bardzo cenisz i uwielbiasz na żywo. Właśnie wtedy zaczynasz zastanawiać się gdzie popełniłeś błąd.

BM: Ja z kolei błędu nie popełniłem, choć ponownie na koncert dotarłem rzutem na taśmę. W moim przypadku plułbym sobie w brodę gdybym na którykolwiek z tych trzech zespołów się spóźnił – wszystkie lubię niemal po równo, bardzo cenię zarówno w kategoriach gatunkowych, wydawniczych jak i koncertowych. Poza jednym wyjątkiem: to właśnie Sunnatę miałem zobaczyć na żywo po raz pierwszy. Zaopatrzony więc w kompletną dyskografię (cóż, to tylko dwie płyty jak dotychczas) udałem się do Klubu U Bazyla w ten sobotni wieczór, a próg tego dobrze znanego mi lokalu przekroczyłem, kiedy Warszawiacy stali już na scenie. Na szczęście nie wydali z siebie jeszcze ani jednego dźwięku, znaczy to: zdążyłem!

SUNNATA

SunnataGK: Spóźniłem się może 8, w porywach 10 minut, a Sunnata już serwowała pierwszorzędną chłostę. Nie będę silił się na sztuczny obiektywizm i kokietował bawieniem się w jakieś kompletnie nieistotne szczegóły. Absolutnie uwielbiam to co robi Sunnata, zarówno na płytach, jak i w szczególności na scenie. Ciężkie, mocarne, walcowate riffy, potężna perkusja, świdrujący bas i zachrypnięty głos wokalisty. Niczego więcej nie potrzeba. Gdyby dodać tej muzyce jakiś zbędnych ozdobników, to tak jakby wyciąć dach w buldożerze i powiedzieć, że teraz będzie sportowym kabrioletem. Na szczęście Warszawiacy rozumieją stylistykę, coraz częściej opisywaną jako „heavy ritual music” i potrafią się w niej odnaleźć. Powyższe określenie jest chyba najlepszym sposobem na opisanie muzyki stołecznego kwartetu, zwłaszcza wrażenia, które robi w kontakcie na żywo. Sunnata nie mizdrzy się do publiczności, wychodzi i robi swoje. Wokalista Szymon Ewertowski zagada czasem, ale ogólnie konferansjerka zespołu jest skromna. Muzycy są zbyt skupieni na spuszczaniu solidnego łomotu, chociaż twórczość zespołu nie jest ultra szybka. Poszczególne utwory raczej snują się miarowo i gniotą wszystko na swojej drodze. Bardziej istotny niż „heavy” zdaje się być przymiotnik „ritual”. Sunnata operuje nie tylko hałasem i niskim (prze)strojeniem gitar, ale też ciszą i spokojem, wytwarzając specyficzną, mroczną atmosferę. Dźwięki czają się, podchodzą do słuchaczy powoli, cichutko i nagle wyskakują z ukrycia i chwytają szponami mocno za gardło. I nie puszczają. Poza katowaniem wspaniałego, drugiego albumu, reprezentowanego przez tytułową „Zoryę”, „Long gone” i obowiązkowy „Beasts of prey” na zakończenie (solówka gitarowa techniką slide – poezja!), Warszawiacy zaprezentowali tego wieczoru również jedną nową kompozycję, nie podając jej tytułu. Premierowy kawałek zawiera wszystko za co uwielbiam Sunnatę: połącznie trochę chropowatych i prawie czystych wokali, dobre riffy, chwytliwą rytmikę i dużo kosmicznego, odjechanego klimatu. Już po koncercie, za pośrednictwem mediów społecznościowych, zespół poinformował, że w styczniu przyszłego roku będzie nagrywał nową płytę. Czekam niecierpliwie! Czy występ w warszawskiej Progresji miał jakąś wadę? Tak, mogłem się nie spóźnić.

BM: Jak już wspomniałem we wstępie – ja się nie spóźniłem. Gotów na koncertowe sunnatowe rozdziewiczenie usadowiłem się w drugim lub trzecim rzędzie pod sceną, lekko z boku, tak by wszystko dobrze widzieć i jeszcze lepiej słyszeć. Panowie z Sunnaty już stali na scenie, choć niestety w dość dużym ścisku. Cóż, takie uroki Klubu U Bazyla, w którym na scenie pierwszeństwo ma perkusja gwiazdy (w tym wypadku TFN). Niemniej nic lepszego w Poznaniu i tak aktualnie nie ma. Dzień później byłem w klubie Pod Minogą i... co tu dużo mówić: Bazyl przy „tym” to jak stadion Wembley przy osiedlowym orliku.  Zaznaczam tak ten sceniczny ścisk, ponieważ gdy tylko ze sceny popłynęły pierwsze, walcowate i powolne dźwięki, to moim ciałem zaczęły rządzić rytmiczne spazmy i drgnięcia. Muzykami również i właśnie z powodu tego ścisku chyba musieli się oni nieco stopować ze scenicznym ruchem. Sunnata brzmiała potężnie już od samego początku, mocno i głośno, ale nie za głośno. Doskonale brzmiąca perkusja i bas dopełniane były przez surowe, pełne przesteru i brudu brzmienie gitar. Muzykę tej warszawskiej formacji określiłbym jako stoner/doom metal, czyli coś co można by spokojnie umiejscowić w sąsiedztwie takich tuz gatunku jak Kyuss, Electric Wizards, niektórych nagrań Melvins oraz równie dobrze w okolicach Neurosis, Baroness czy nawet Isis. Wszystkie te znaczące formacje kołatały mi gdzieś w głowie w czasie występu Sunnaty. A kiedy w głowie pojawiają się nazwy wielu kapel, które lubisz i cenisz to wiedz, że coś się dzieje. Albo zwyczajnie koncert jest doskonały! W ramach seta składającego się z utworów z obu płyt usłyszeliśmy m.in. wspomniane przez Gabriela „Long Gone” oraz „Beasts Of Prey” z ubiegłorocznego albumu „Zorya”, a także reprezentujące debiut „Path” i „Orcan”. Do tego dołożyć należy wspomniany, niemający jeszcze tytułu nowy utwór i... to chyba wszystko. Wiem, kompozycje Sunnaty nie należą do najkrótszych, ale cały koncert składał się z zaledwie pięciu utworów, a przynajmniej tyle naliczyłem – jeślim w błędzie to proszę mnie poprawić. Strasznie krótko, tym bardziej kiedy ze sceny niesie się tak przyjemny dla uszu i ciała łomot. No ale taka rola supportów, nie mogą grać ile im się podoba, ramy czasowe są sztywne i Sunnata doskonale swój czas wykorzystała. Mi jest mało i niecierpliwie wypatruję kolejnych koncertów, najlepiej samodzielnych lub w roli headlinera, kiedy Sunnata będzie mogła pokazać się w pełnym wymiarze czasowym.

MATERIA

GK: Mój kontakt z Materią podczas tego koncertu miał charakter dziewiczy. Nie mieliśmy okazji, by wcześniej poznać się bliżej, ale postanowiliśmy spędzić razem wieczór. Jestem tradycjonalistą, dlatego liczyłem na standardowe kino i kolację przy świecach, a tu otrzymałem obuchem w łeb i za nogi ciągną mnie do jaskini. Mówiąc poważnie, nie miałem wcześniej przyjemności z ekipą ze Szczecinka, zatem nie do końca byłem pewien czego się spodziewać. Z drugiej strony, czego można się spodziewać po zespole głęboko osadzonym w core’owo/groove’owo/industrialno-metalowej stylistyce? Chyba tylko całkowitej destrukcji. To co Materia zaprezentowała tego wieczoru w Progresji było okrutnie ciężkie, bardzo techniczne i precyzyjne, ale jak dla mnie też trochę „kwadratowe” i bezduszne. Miałem pewne zastrzeżenia co do dźwięku, ponieważ momentami wszystko potwornie łomotało, choć domyślam się, że taki był cel. Jednak jeśli podwójna stopa powoduje, że czuję wibracje w gardle, to nie jest to zbyt komfortowe. Z drugiej strony, podziwiam perkusistę grupy, że przy dość skromnym zestawie, potrafił poprowadzić bardzo gęste utwory i nadać im odpowiednią fakturę rytmiczną. Muzycy Materii są jak najbardziej uzdolnieni i w ramach metalowej stylistyki posiadają umiejętności, które spokojnie pozwalają na sianie zniszczenia. Konglomerat ultra ciężkich, mechanicznych riffów, opętańczych wrzasków wokalisty i perkusyjnej kanonady robi piorunujące wrażenie na żywo. Panowie są również bardzo zaangażowani w swoją muzykę, ale grają ją raczej na luzie. Widać, że sami bardzo dobrze się przy niej bawią. Wyluzowanie widać zwłaszcza u wokalisty i basisty Michała Piesiaka oraz słychać w jego konferansjerce. Teksty typu „Fajnie, że jesteście, zajebiście, pozdro, hej”, „A może teraz jebniemy sobie fotkę?” wydają się być kierowane raczej do młodzieży. Z kolei dedykacje dla różnych ludzi były zrozumiałe pewnie głównie dla członków zespołu i ich najbliższego otoczenia. Nie mam pojęcia kim są Zwierzak, czy Chomik, Mintaya jednego znam, ale nie wiem czy chodzi o tego samego. Nie mniej, był to udany występ, idealny dla fanów skakania i szaleństw pod sceną. Zachęceni przez lidera Materii co bardziej rzutcy fani ochoczo rozkręcili mały, ale intensywny mosh pit i biegali w kółko. Nie zabrakło również obowiązkowej na koncercie każdego szanującego się metal-core’owego zespołu „ściany śmierci”. Jeśli wszyscy już się wyszaleli i wyskakali, to proponuję trochę ochłonąć i oddać się zadumie i refleksji.

BM: Co do Materii jestem zdecydowanie bardziej doświadczony aniżeli Gabriel. Chłopaków widziałem już na żywo kilkakrotnie, na dużych (dwukrotnie na ich miejscowym MateriaFeście) i małych scenach (choćby w Przybij Piątaka we Wrocławiu). Doskonale wiedziałem jak konkretnego łomotu się spodziewać, w jakich rejonach muzycznych obraca się ekipa ze Szczecinka i dlaczego, kiedy mam niespecjalną ochotę obcować ze skaczącymi spoconymi ludźmi, warto stanąć lekko z tyłu. Usunąłem się więc bardziej w okolice baru, by stamtąd w spokoju posłuchać po raz kolejny materiału z albumów „Case of Noise” oraz „We Are Materia”. Bracia Piesiak i spółka jak zwykle spuścili zgromadzonej w Bazylu publiczności całkiem konkretne, muzyczne lanie. Osobiście uważam, że Materia to aktualnie jeden z najlepszych i najbardziej wartościowych zespołów metalowych w Polsce. Nie tylko dlatego, że ich djent-owa/metal-core’owa muzyka jest całkiem bliska moim upodobaniom. Nie tylko dlatego, że technicznie prezentują się na najwyższym światowym poziomie. I wcale nie dlatego, że o zespole głośno i dużo wszędzie, a z miesiąca na miesiąc ich popularność rośnie. Uwielbiam chłopaków za energię jaką oddają na każdym pojedynczym koncercie, czy to grając dla kilkudziesięciu osób, czy dla paru tysięcy. Energię tę oraz naturalną radość widać i czuć ze sceny, a co więcej błyskawicznie zaczyna się ona udzielać publiczności, tworząc między zespołem i odbiorcami bardzo pozytywną chemię. Materia jak nikt inny potrafi aktualnie rozkręcić metalową potańcówę, zachęcić ludzi do zrobienia „ścianki” czy zakręcić pod sceną nieraz całkiem konkretnym młynem. Ich ciężkie, ale wciąż bardzo chwytliwe i nowoczesne kompozycje potrafią rozruszać niejeden kark, a głów rytmicznie pomachujących do muzyki w Bazylu z każdym kolejnym utworem przybywało. Zaskoczyło mnie dodatkowo (bardzo pozytywnie) dobre brzmienie koncertu. Ostatnich dwóch występów nie wspominam zbyt dobrze: w Szczecinku (MateriaFest ’17) zdawało mi się być zdecydowanie za głośno, natomiast dwa miesiące wcześniej we Wrocławiu (Przybij Piątaka) brzmienie było strasznie hermetyczne, ostre, pozbawione dynamiki i wwiercające się w uszy. Tym razem nie mam żadnych zastrzeżeń – Materia brzmiała doskonale, wyglądała doskonale, bawiła się doskonale i sprawiła również doskonałą frajdę wszystkim zgromadzonym.

TFN

TIDES FROM NEBULA

GK: Tides From Nebula zdaje się być niekwestionowanym liderem współczesnej, polskiej sceny post rockowej w jej najbardziej pierwotnym wydaniu. Mam tu na myśli instrumentalne, mocno gitarowe granie, niepozbawione przeróżnych efektów i dodatków dźwiękowych. Warszawski kwartet wypracował takie brzmienie do perfekcji i rozwija je na kolejnych albumach. Kiedyś usłyszałem, że o muzyce nie powinno się mówić, tylko należy jej słuchać. Twórczość Tides From Nebula jest idealnym przykładem potwierdzającym, że to stwierdzenie jest prawdziwe. Bardzo ciężko jest opisać to co dzieje się podczas ich występów. Nawet w wersji studyjnej, muzyka zespołu porywa i  wywołuje silne emocje. Niby jest mnóstwo takich kapel, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, a w muzyce instrumentalnej coraz ciężej jest wymyśleć coś nowego, ale naszym wciąż się to udaje, zwłaszcza na żywo potrafią porwać słuchaczy i wprowadzić ich do swojego świata, gdzie wszystko ma swoje miejsce i specyficzne barwy. Oczywiście zespół inteligentnie zestawia to z efektami, przede wszystkim świetlnymi, które pełnią coraz większą rolę podczas ich występów i nadają całości wyjątkowego charakteru. Boję się pytać ile to wszystko może kosztować. Jednak feeria barw i dźwięków idealnie zestawionych ze sobą rekompensuje wszystko i członkowie zespołu na pewno doskonale zdają sobie z tego sprawę. Bardzo dobrze ogląda się też samych muzyków w akcji. Tides From Nebula uchodzi za zespół, który ze względu na mnogość wykorzystywanych efektów i przystawek, częściej gra nogami niż rękoma. Tym razem nie było tego aż tak bardzo widać, muzycy raczej wspierali się klawiszami niż sprzętem zlokalizowanym na podłodze. Najlepsze były momenty kiedy było widać, jak muzyka oddziałuje na poszczególnych członków zespołu. Chodzili po scenie, miotali się, zarzucali gitarami. Niestety nie zawsze tak było. Pamiętam koncert sprzed roku, też w Progresji, kiedy TFN grali chwilowo bez Adama Waleszyńskiego. Wtedy zabrakło tej magii, zespół brzmiał inaczej, jak dla mnie gorzej. Tego wieczoru wszystko wyglądało i brzmiało idealnie, bo o początkowo lekko zlanym przez chwilę dźwięku aż głupio mi w ogóle wspominać. To pokazuje jak ogromną rolę pełni Adam, jego energia, ale też poczucie humoru. Przywitał wszystkich stwierdzeniem „mam nadzieję, że będziecie się dobrze bawić, bo my na pewno będziemy” i było to doskonale widać. Grają dla swojej publiczności, ale też dla siebie. Świadczył o tym również wybór zagranych utworów. Nie zabrakło kawałków z wciąż świeżego, ostatniego krążka „Safehaven”, w tym przebojowego utworu tytułowego, refleksyjnego „Home”, dynamicznego „The Lifter”, czy mojego ulubionego „We Are the Mirror”. Miłym ukłonem w stronę fanów była duża ilość kompozycji z debiutu, do którego pewnie nie tylko ja mam sentyment. Usłyszeliśmy „Sleepmonster”, „Tragedy of Joseph Merrick”, „It takes more than one kind of telescope to see the light”, “When there were no connections” oraz przygotowany specjalnie na tę trasę “Apricot”. Szkoda, że rewelacyjną płytę “Earthshine” reprezentowały tylko dwa utwory, dobrze że były to świetne “These days, glory days” i „Siberia”. Nie żałuję za to, że równie liczną reprezentację miał „Eternal movement”, w postaci singlowego „Only with presence” oraz „Now run”. Żeby dogodzić każdemu, zespół musiałby prawdopodobnie grać w nieskończoność, co nawet przeszło przez myśl Adamowi: „chętnie gralibyśmy bez końca. Nie wiem czy za chwilę byśmy tu nie padli, ale na pewno spróbowalibyśmy”. To otwarte i bardzo pozytywne podejście zespołu było widać również w bardzo sympatycznym podziękowaniu dla pozostałych kapel, które wzięły udział w trasie. Smutną informacją była zapowiedź około dwuletniej przerwy. Cieszy za to, że Tides From Nebula ma powrócić już z nową płytą. A jak zakończył się występ? Adam zszedł do publiczności i przez chwilę grał w kółku, otoczony podekscytowanymi fanami. To chyba najlepsze podsumowanie tego koncertu.

BM: Post rock to muzyka XXI wieku, nie ulega wątpliwości, że właściwie w tych latach na dobre rozkwitła, ukształtowała się i zdobyła popularność. Sukces takich zespołów jak Sigur Rós, Explosions In The Sky, 65daysofstatic, God Is An Astronaut czy Mono spowodował, że na przełomie wieków powstało mnóstwo mniej lub bardziej udanych post-rockowych projektów. Ale prawdziwy boom zaczął się wg mnie gdzieś około 2010 roku. Czy trwa do dzisiaj? Trudno powiedzieć, niemniej nie bez przypadku rozpocząłem akapit o koncercie Tides From Nebula taką małą historyczną retrospekcją. Była to moja już kolejna przygoda z warszawskim kwartetem (choć zdarzyło mi się ich widzieć również jako trio, podczas niedyspozycji jednego z gitarzystów) i muszę przyznać, że każda następna jest coraz lepsza. Na wstępie wymieniłem kilka zespołów, które stanowią trzon gatunku i największych jego przedstawicieli. Po sobotnim koncercie skłaniam się ku stwierdzeniu, że Tides From Nebula dołącza właściwie do tego zacnego grona, tworząc nie tyle polskie środowisko post rocka, ale także wpływając całkiem poważnie na kształt światowej sceny. Aktualnie są moim zdaniem jednym z najlepszych przedstawicieli gatunku, ciągle dążący ku nowemu, ale pozostający wierni post rockowym przykazaniom. Przejawia się to w kolejnych udanych albumach, ale najbardziej widoczne jest właśnie podczas koncertów. Progres jest niesamowity i wyraźnie zauważalny! Z trasy na trasę grupa brzmi lepiej, setlisty są bardziej uporządkowane, bardziej przekrojowe, przybywa świateł, oprawa staje się coraz bardziej profesjonalna, a klimat samego występu niepowtarzalny. Poznański występ był zdecydowanie najlepszym koncertem Tides From Nebula na jakim byłem. Muzycy pełni energii i radości z odbywanej trasy emanowali wręcz nią i zarażali publiczność. Doskonale skrojony program koncertu obejmował utwory obejmujące ramami całą dyskografię, a ustawienie kolejnych numerów balansowało cięższe i lżejsze momenty w idealnych proporcjach. Nie będę tutaj wymieniał utworów, zrobił to Gabriel, a zakładam, że setlisty na trasie się nie zmieniały (choćby z uwagi na skrojone pod „scenariusz” koncertu oświetlenie). Mnie najbardziej urzekły utwory z debiutu, który do dziś pozostaje dla mnie numerem jeden w dyskografii. Ale dopiero na tym koncercie w pełni doceniłem wydźwięk tych kompozycji na żywo, z pełną oprawą świetlną, doskonałym brzmieniem i świetną energią. No cóż, mógłbym tutaj wychwalać pod niebiosa, ale po co zanudzać. To BYŁ najlepszy koncert Tides From Nebula na jakim byłem, nie mam co do niego żadnych zastrzeżeń. No dobra... jedno mam – mógłby potrwać dłużej.

Podsumowanie

GK: Jeśli znowu napiszę, że „wyszedłem z koncertu wyjątkowo usatysfakcjonowany” i „był to niezapomniany wieczór”, to wyjdzie na to, że powtarzam się i cały czas piszę to samo. Tylko jak mam inaczej to opisać, skoro tak właśnie było? Może to staje się „nudne”, ale żeby oddać prawdę, muszę stwierdzić, że był to kolejny doskonały koncert w Progresji w tym miesiącu. Profesjonalnie przygotowany, zarówno przez klub, organizatorów, jak i same zespoły. Podstawową siłą był zróżnicowany skład kapel, każda z innej parafii, ale wszystkie na równie wysokim poziomie. Frekwencja nie była może miażdżąca, mimo bardzo dobrej, piątkowej daty, ale myślę, że główną przyczyną jest tu fakt, że była to część dużej trasy po Polsce, więc publika rozłożyła się na różne miasta. Jeśli Tides From Nebula rzeczywiście zniknie na dwa lata, będziemy tęsknić, ale jeśli wrócą z albumem przynajmniej tak dobrym jak ostatni i przede wszystkim tak samo powalającymi występami, to będzie warto czekać.

BM: Potwierdzam powyższe: w Poznaniu również padły słowa o dwuletniej przerwie w koncertowaniu ze strony Tides From Nebula. Jest to więc chyba zaplanowane, zresztą nie dziwię się – po tak intensywnej promocji ostatniego albumu chłopakom należy się dłuższy odpoczynek, relaks i możliwość skupienia się na rzeczach nowych i przyszłych. Trzymam kciuki i czekam na powrót w równie dobrej, ale nawet lepszej formie. A co do koncertu to pomimo świetnego występu TFN moim faworytem i odkryciem wieczoru została Sunnata. Ich pełna psychodelicznego klimatu, brudna i sprawiająca wrażenie, że między zębami zaczyna zgrzytać pustynny piasek muzyka to zwyczajnie miód na uszy. Przynajmniej te moje, bo wiadomo – o gustach się nie dyskutuje. A Materia? Materia jak zwykle: wyszła, skopała dupska, podziękowała i ruszyła w tany z publicznością. To są dopiero pozytywnie zakręceni goście, oby więcej takich na tym naszym muzycznym grajdołku. I oby więcej tak doskonale skrojonych i zaplanowanych tras koncertowych!

___

Przybyli, zobaczyli, usłyszeli, wrócili i spisali,
Gabriel „Gonzo” Koleński
Bartłomiej „Dino” Musielak (również foto)

Zapraszamy do lektury relacji z koncertów Furii / Thaw / Sacrilegium / Licho w Warszawie (17 listopada) oraz we Wrocławiu (23 listopada). Wspólną, korespondencyjną relację spisali Gabriel Koleński, który odwiedził warszawską Progresję, oraz Bartłomiej Musielak, obecny we wrocławskim klubie koncertowym A2.

Wstęp

GK: Piątkowy wieczór to idealny czas na zabawę. Oczywiście impreza niejedno ma imię i każdy balanguje jak mu się podoba. Gdy wychodziłem z domu na warszawski koncert Furii w doborowym towarzystwie, słyszałem na klatce schodowej jak sąsiad rozkręca u siebie ostre techno. Tak jak napisałem na początku, każdy ma prawo bawić się tak jak lubi najbardziej. Ja pojechałem do Progresji.

BM: Czwartek nie jest dniem wcale gorszym od piątku jeśli chodzi o koncertowanie. Jedyną rzeczą, która stała pod znakiem zapytania tego dnia było: czy na pewno na koncert zdążę. Miałem nieco ponad 100 km do klubu, ale wyruszyłem w koncertowe wojaże możliwie wcześnie i rzutem na taśmę zdążyłem. Kiedy wszedłem do klubu A2 okazało się, że Licho już nie śpi, na szczęście nie wydało jeszcze z siebie ani jednego dźwięku. Pół minuty później koncert już trwał, zdążyłem!

LICHO

LichoGK: Oczywiście trochę się spóźniłem, ale pobiegłem pod scenę by zobaczyć Licho, które promuje obecnie swój drugi album, wydane w tym roku „Podnoszenie czarów”. Młody zespół z Sanoka rozkręcał pierwszorzędną potańcówkę przy pogańskich rytmach. Na scenie siwy dym, ale ponurą atmosferę trochę psuły dość mocne światła. Wystrój sceny surowy, bez rekwizytów, za to muzycy zaskoczyli białymi koszulkami, które kontrastowały z wszechobecną pod sceną czernią. Licho nie śpi. Panowie zdawali się w ogóle nie być speszeni rolą zespołu rozpoczynającego koncert. Słychać było, że ekipa techniczna postarała się. Brzmienie było mocne i selektywne, ale czuć było w powietrzu lekką zgniliznę, nie tylko moralną. Wokalista Dominik wygląda jak student filozofii (jeśli tak jest w rzeczywistości, to bez urazy), ale siarczysty, lekko plugawy głos sugeruje odrobienie lekcji, zarówno z języka polskiego, którego zespół używa w tekstach, jak i z picia wina marki „Komandos” na czas. Gdy już zrobiło mi się ciepło i przytulnie, oczywiście nastąpiła niespodziewana awaria, bodajże zestawu perkusyjnego, wokół którego zebrało się spore gremium. Naprawa trochę się przeciągała, jak zwykle gdy kilka osób szuka przyczyny, a jedna naprawia, aż zacząłem tracić nadzieję na wznowienie koncertu. Jednak po dłuższej chwili udało się reanimować perkusję i Licho wróciło na scenę, by zagrać jeszcze kilka utworów. I tak w klimacie nieco lżejszego, bardziej chwytliwego black metalu ze słowiańskimi naleciałościami dojechaliśmy do końca występu. Bardzo sympatyczny początek wieczoru.

BM: We Wrocławiu obyło się bez problemów technicznych, wszystko zagrało jak w zegarku. Zaskakującym było dla mnie doskonałe brzmienie już pierwszego zespołu – zgadzam się z Gabrielem, że techniczni spisali się i tutaj na medal. Albo to zasługa podróżującej z zespołami obsługi, albo po prostu Progresja i wrocławskie A2 są doskonałymi klubami koncertowymi, przygotowanymi nie tylko na profesjonalne ekipy. Licho natomiast zaprezentowało się jak najbardziej profesjonalnie, mimo dość młodego stażu. Podobało mi się bardzo, wyziew pogańskiego mroku ze sceny aż uderzał w nozdrza, a nieco grafomańskie teksty intrygowały. Niestety odnośnie wokalu mam jedyną małą uwagę techniczną – momentami w ogóle nie dało się zrozumieć słów. Gdybym nie przygotował się z muzyki Licha przed koncertem (czyt. raz nie przesłuchał „Podnoszenia Czarów” na YouTube), mógłbym nawet nie zauważyć, że wszystko jest faktycznie śpiewane po polsku. Ciężko było zrozumieć niektóre frazy. Nie skłaniałbym się też do nazywania muzyki prezentowanej przez pochodzących z Sanoka muzyków jako black metal. Zresztą białe koszule muzyków jakby same są potwierdzeniem dla chęci odcięcia się od tej naklejki. Aktualnie wszystko co nieco cięższe i growlowane tak się etykietuje, a jeszcze łatwiej kiedy zespół ma „stylową nazwę” (w polskim black metalu nastała moda na nazwy typu: Odraza, Zmora, Pustota, Kły, Kres... itd.). Dla mnie więcej w muzyce Licha jest folku, pagan metalu czy alternatywnego rocka (nawet!), kanonady blastów tutaj nie uświadczymy, a o wściekłym riffowaniu rodem z płyt Mayhem czy Emperor też mowy nie ma. Natomiast muzyka Licha ma znakomitą nośność i przystępność, jest na swój sposób bardzo przebojowa, ale też mroczna i tajemnicza. Szkoda tylko, że A2 nie było jeszcze nawet w najmniejszym stopniu zapełnione, bo tego koncertu słuchała zaledwie garstka osób. Za to ja uraczony tym półgodzinnym koncertem nie miałem wątpliwości, że „Podnoszenie Czarów” na płytce mieć muszę i tak też zrobiłem, zakupiłem.

SACRILEGIUM

SacrilegiumGK: Na polskiej scenie metalowej często jest tak, że jeśli zespół w latach 90-tych wydał kilka demówek i jedną, pełną płytę, a następnie się rozpadł, to zostaje przynajmniej lokalną legendą. Jeśli po wielu latach kapela się reaktywuje i działa dalej, to zostaje żywą legendą. I choć nie wiem czy liderowi Sacrilegium, Suclagusowi spodobałoby się takie określenie, mniej więcej w ten sposób przedstawia się historia jego zespołu. Po wydaniu w zeszłym roku albumu „Anima Lucifera”, chyba najbardziej znany przedstawiciel metalowej sztuki z Wejherowa powrócił w tym roku z epką „Ritual”. Patrząc na scenę wiedziałem, że tu nie będzie żartów. Na froncie stał wielki pentagram, który okazał się później częścią statywu od mikrofonu lidera. O kapturach i pomalowanych twarzach muzyków raczej nie muszę wspominać. O ile Licho było nieco mroczne, tu mrok przybrał rozmiary olimpijskie w kategorii bieg na długi dystans. Mówiąc już zupełnie poważnie, byłem pod wrażeniem pełnego profesjonalizmu, zarówno ze strony zespołu, jak i ekipy technicznej. Muzyka Sacrilegium to dość klasycznie brzmiący black metal. Jest więc szybko, ciężko, intensywnie, blasty, wrzaski, piekło, las, mrok. O ile w studiu można sobie zrobić co się chce i na co kogo stać, o tyle na żywo taka muzyka niestety często zamienia się w bulgot. W tym konkretnym przypadku, nic bardziej mylnego. Kolejne kawałki przetaczały się przez publiczność jak walec drogowy na sterydach, ale bez dudnienia, rzężenia i zlewania się w jedną magmę. Byłem pod szczerym i ogromnym wrażeniem. Klasa sama w sobie. Tak mógłby brzmieć na żywo każdy polski zespół black metalowy i pewnie żaden nie miałby pretensji. To od strony czysto technicznej. Jeśli chodzi o kwestie artystyczne, to choć szanuję muzyków i chylę czoła przed ich zaangażowaniem i umiejętnościami, na dłuższą metę takie dźwięki stają się dla mnie zbyt jednostajne. Wiem, że są ludzie, którzy kochają, rozumieją taką muzykę i dali by się za nią pokroić. Nie mam z tym problemu, ale osobiście nie kocham, nie do końca rozumiem i nie dałbym się pokroić.

BM: Z tym krojeniem się też bym nie przesadzał, ale muszę się zgodzić, że Sacrilegium na scenie po tylu latach przerwy sprawiało wrażenie zupełnie nie-polskiego zespołu. Pełen profesjonalizm, zarówno pod względem estetycznym (chociaż wspomniany przez Gabriela pentagram był dość groteskowy moim zdaniem), wykonawczym jak i brzmieniowym. Pełna selektywność przy takiego rodzaju muzyce to spore wyzwanie, natomiast co do tego koncertu nie mam żadnych zastrzeżeń. Czasami w gęstwinie riffów ginęły solówki, ale to bardzo malutki minus ogólnego brzmienia. Wspomniany przeze mnie „taki rodzaj muzyki” to w przypadku Sacrilegium klasyczny black metal, który w porównaniu jednak ze sceną norweską lat 90-tych charakteryzuje się nadal pewnym „polskim pierwiastkiem”. Nie wiem jak go określić, natomiast nie ulega wątpliwości, że zespoły takie jak wczesny Behemoth, Graveland, Xantotol czy Christ Agony, ale również Sacrilegium prezentowały black metal o pewnej słowiańskiej, pogańskiej charakterystyce. I nie chodzi tutaj tylko o teksty, poglądy czy wygląd muzyków, ale także o wszelkie szczegóły kompozytorskie, które sprawiają, że polski black metal brzmi inaczej. Wracając do koncertu Sacrilegium – byłem pod bardzo dużym wrażeniem. Z ciekawości kilka miesięcy wcześniej nabyłem już „Anima Lucifera” i wiedziałem czego się spodziewać. Przyznam szczerze, że tak jak o utwory z tego wydawnictwa byłem raczej spokojny, tak bardzo zaskoczyły mnie niektóre kompozycje z wydanego przed laty albumu „Wicher” (1996), które zabrzmiały nowocześnie i przekonująco. Przeszła mi nawet przez głowę myśl, że chyba muzycy Mgły katowali ten album przed założeniem zespołu, bo pewne wspólne mianowniki tutaj znalazłem. Koncert był bardzo dobry, choć mógł być trochę dłuższy (w przeciwieństwie do Gabriela mnie takie dźwięki w ogóle nie męczą). Czapki z głów przed panami z Sacrilegium za doskonały powrót i czekam na kontynuację kariery, zarówno koncertowo jak i wydawniczo.

THAW

GK: Na następny zespół czekałem z dużym zaciekawieniem. Twórczość Thaw znam dość pobieżnie, spodziewałem się raczej nowoczesnego brzmienia. Zamiast tego, na scenie pojawiła się grupa zakapturzonych mędrców (te kaptury to chyba najnowszy krzyk mody we współczesnym black metalu), ustawionych mniej więcej w półkole. To co usłyszałem mocno mnie zaskoczyło i wyrwało z butów, zwłaszcza na początku, podejrzewam, że był to celowy zabieg. Powiedzieć, że brzmienie zespołu było ciężkie, to jakby powiedzieć o miotle, że służy do zamiatania. Thaw serwuje specyficzną mieszankę drone, doom i black metalu. Twórczość zespołu robi dużo większe wrażenie na żywo, niż podczas słuchania z płyt. Ich muzyka snuje się powoli, prześlizguje po nogach słuchacza i powoli pełznie w górę, aż dojdzie do twarzy, po czym gwałtownie wdziera się do ust i nozdrzy i dusi, wypełniając szczelnie wszystkie otwory. W wolnych partiach te dźwięki nie są po prostu ciężkie, tylko kleiste od smoły, która leje się ze sceny. W szybszych partiach zespół atakuje opętańczymi wokalizami i psychotycznym zgiełkiem. Ciężko przy takiej mieszance o zachowanie bezwzględnej selektywności, ale tu zdecydowanie ważniejszy jest duszny klimat. Kompletnie nie przeszkadzały mi wibrujące nogawki od spodni. Za to, czułem się jakbym brał udział w mistycznym rytuale. Brakowało tylko nagich dziewic, a szkoda. Zakapturzeni mędrcy nie odzywali się w ogóle do publiczności, skupieni, poważni, statyczni. Nie było nawet za bardzo możliwości by podziękować Thaw za przeczyszczenie uszu, ponieważ muzycy prawie nie robili przerw między kolejnymi kompozycjami. Tym bardziej zaskakująca była zabawa, którą panowie zainicjowali pod koniec występu, gdy najpierw ostro naparzali, a następnie zostawiali przerwę na reakcję publiczności i tak kilka razy pod rząd. Jedyne co nie do końca mnie przekonało, to nowoczesne, pionowe, punktowe, mocne lampy, których użyto w czasie występu Thaw oraz później gdy grała Furia. Nie umiem powiedzieć, czy takie lampy były już wcześniej w Progresji i nie zwróciłem na nie uwagi, czy to jakiś nowy nabytek, ale uważam, że tego typu oświetlenie nie pasuje do takiej muzyki. I tyle. Poza tym, to była bardzo przyjemna, dość czarna msza.

Thaw

BM: Thaw to jeden z najbardziej interesujących projektów na polskiej scenie metalowej. Tajemniczy, ukryci pod kapturami, jakby oderwani od rzeczywistości muzycy kompletnie nie utrzymują słownego czy nawet wzrokowego kontaktu z publicznością, a jednak potrafią zapełniać nawet duże sale (na tym koncercie A2 było już mocno zaludnione) oraz zahipnotyzować odbiorców na całego. Porwani przez głośne i (fantastycznie ujął to Gabriel) wdzierające się wszystkimi otworami dźwięki, słuchacze stali jak wryci. Spodziewałem się tego, bo dane mi było „zobaczyć” Thaw już wcześniej na Brutal Assault, choć „zobaczyć” celowo napisałem w cudzysłowie, ponieważ z tamtego koncertu pamiętam tylko dym na scenie i dwa lub trzy razy wyłaniające się zeń cienie muzyków. Teraz widoczność była znacznie lepsza, choć dymu na scenie nie brakowało. Nie zgodzę się z Gabrielem co do oświetlenia, wg mnie pasowało bardzo dobrze, przemykające pomiędzy sylwetkami muzyków promienie poziomego oświetlenia sprawiały fajne wrażenie. Przypominało to nieco promyki wschodzącego słońca przebijające się przez las, lub – co może bardziej adekwatne – światło jakby w gęstwinie leśnej wylądowało UFO. Jedyne co mi przeszkadzało to momentami zbyt ostre oświetlenie stroboskopowe, błyskało się aż miło, ale chwilami męczyło. Wracając do muzyki to niewiele mogę napisać ponadto co opisał mój kolega powyżej: Thaw to mieszanka drone, doom i black metalu o bardzo przytłaczającym charakterze, hipnotyzująca, oszałamiająca i piorunująco oryginalna. Próbowałem sobie skojarzyć zespoły, które podobną muzykę prezentują i poza Ufomammut, Earth no i oczywiście Sun O))), ale to akurat o wiele bardziej skrajny drone aniżeli prezentuje Thaw. Ten koncert to było swoiste misterium, muzycy wyszli, stanęli w półkolu, przeczyścili publiczności kanały uszne i zeszli ze sceny. Świetny występ, pozostało tylko czekać na gwiazdę wieczoru...

FURIA

GK: Ostatnia przerwa była naprawdę długa. Na Furię musieliśmy czekać około pół godziny, przy czym przez ostatnie 10 minut nic nie działo się na scenie, więc przypuszczam, że muzycy potrzebowali tego czasu by sobie „przypudrować nosek”. Gdy w końcu zespół raźnym krokiem wmaszerował na scenę, przy łopoczącym za ich plecami wielkim banerem z logiem „Let the world burn”, było wiadomo, że Furia jeńców brać nie będzie. Nihil przywitał wszystkich eleganckim i donośnym „Warszawo, dobranoc” i ruszyli ostro z „Zabieraj Łapska”. Perfekcyjnie od samego początku. Profesjonalizm współczesnej polskiej sceny black metalowej, której Furia jest chcąc lub nie ambasadorem, jest naprawdę porażający. Nie wiem jak widzą to ortodoksyjni fani takiej muzyki, ale mi się to bardzo podoba. Nie ma może w tym graniu pewnego pierwiastka niebezpieczeństwa, które zwłaszcza dla starszych słuchaczy stanowi jakiś walor. Jednak w głosie Nihila jest mnóstwo szaleństwa, nawet jeśli kontrolowanego, a przede wszystkim od zespołu bije ogromny szacunek do publiczności, co jest ważne w przypadku grup, które wychodzą do ludzi i grają dla nich. Już w pierwszym utworze muzycy pokazali się z najlepszej strony, zarówno jeśli chodzi o samą technikę, jak i energię. Ciężko uwierzyć, że był to pierwszy koncert trasy „Za Ćmą W Dym”. Wszystkie zespoły były bardzo dobrze przygotowane, zgrane, żadnej fuszerki, żadnej amatorszczyzny. Furia oczywiście funkcjonuje na scenie od kilkunastu lat i nie wypadła sroce spod ogona, zatem nie spodziewałem się szczególnych potknięć z ich strony. Mimo to, pierwsze koncerty w danej trasie zawsze obciążone są pewnym ryzykiem. Nie w tym przypadku.

Chociaż gęsty dym na scenie sprawiał, że momentami nie było widać zespołu, jego członkowie nie sprawiali wrażenia speszonych tym faktem. Przypuszczam, że w surowym śląskim klimacie już nie takie rzeczy musieli robić, a opary dodawały całości specyficznego smaczku. Wystarczy zresztą przypomnieć sobie nazwę obecnej trasy koncertowej. Furia była bardziej zajęta spuszczaniem łomotu. Z wydanego w zeszłym roku albumu „Księżyc Milczy Luty” oczywiście nie mogło zabraknąć utworu, od którego cała trasa wzięła swoją nazwę. Oprócz „Za Ćmą, W Dym” usłyszeliśmy również „Ciało”, entuzjastycznie przyjęte „Grzej” oraz na zakończenie „Zwykłe Czary Wieją”. Z reprezentantów pozostałych albumów, nie zabrakło mojej ulubionej, brawurowo zresztą zagranej „Niezwykłej Nieludzkiej Nieprzyzwoitości”, „Ptaki Idą”, „Wyjcie Psy”, „Cisza” czy wykonanego pierwszy raz na żywo, pełnego dramaturgii „Na Ciele Swym Historię Mą Piszę”. Publiczność chyba nie wybaczyłaby Nihilowi, gdyby wśród zagranych utworów nie znalazło się sztandarowe „Są To Koła”. Zresztą więź między fanami Furii a zespołem jest szczególna i widać ją było również w Progresji. Może frekwencja nie była gigantyczna, ale było co najmniej przyzwoicie, a przynajmniej komfortowo. Bez względu na ilość krzyczących gardeł, praktycznie na każdy zagrany utwór ludzie reagowali bardzo żywiołowo, śpiewali razem z zespołem, skandowali jego nazwę. Atmosferę podniecenia czuć było w powietrzu, co bardziej rzutcy ruszyli w taniec-opętaniec pod sceną. Nihil, mimo raczej skromnej konferansjerki, wydawał się być zadowolony, dziękował krótko od czasu do czasu. Wykazał się nawet poczuciem humoru, gdy pod koniec „Grzej” zaczęliśmy bić brawa trochę za wcześnie, poczekał do końca i powiedział swoim tubalnym głosem „I teraz brawa!”.

FuriaBM: We Wrocławiu aż tak długiej przerwy między koncertami Thaw i Furii chyba nie było, aczkolwiek tę lukę poświęciłem w dużej mierze na zaspokojenie apetytu i wcinaniu frytek pod klubem. Kiedy już wróciłem pod scenę po niej przechadzał się jeszcze Nihil, jeszcze w stroju „codziennym” a nie „scenicznym”, pewnie sprawdzając czy wszystko jest w porządku ze sprzętem. Trochę mnie to zaskoczyło, ale raczej pozytywnie, że zespół nie dorobił się jeszcze technicznych od takich spraw. A może po prostu Nihil i spółka wolą doglądać wszystkiego osobiście, żeby być pewnym jakości występu? Jeśli tak to czapki z głów! Doglądnęli jakości wzorowo, bo to co chwilę potem (z lekkim, nieznaczącym opóźnienie) zaczęło dziać się na scenie to jedno wielkie, metalowe, furiackie doświadczenie.

Dane mi było Furię zobaczyć już po raz trzeci i jeszcze nigdy się nie zwiodłem. Ostatni mój raz z Furią był w ramach tegorocznego Brutal Assault i trochę się obawiałem, że zespół uraczy nas tą samą setlistą co wtedy w Czechach. Oczywiście znaczącego udziału w rozpisce utworów z „Księżyc Milczy Luty” każdy się chyba spodziewał, w końcu Furia aktualnie promuje to wydawnictwo, jednak kilkoma kompozycjami zespół zaskoczył. Na wielki plus oczywiście „Niezwykła Nieludzka Nieprzyzwoitość”, która jest jedną z moich ulubionych kompozycji, oraz „Ptaki Idą” – oba z wydanego w 2014 albumu „Nocel”. Z tego krążka zabrakło mi tylko szalonego „Opętańca”, ale nie można mieć wszystkiego. Usłyszeliśmy jednak też kilka zaskakujących kompozycji, bo np. granego pierwszy raz na żywo na tej trasie „Na Ciele Swym Historię Mą Piszę” nie spodziewał się chyba nikt. Tak znakomitego wykonania „I spokój” z debiutanckiego dema o tym samym tytule chyba też mało osób się spodziewało. Nie było natomiast wielkim szokiem zagrane pod koniec „Są To Koła”, które jeśli miałbym wskazać w dyskografii Furii taki koncertowy „must have” są chyba pierwszym kandydatem. Znakomite brzmienie, świetny dobór utworów oraz klimat jaki Furia potrafi stworzyć na swoim koncercie sprawiły, że ten występ był wyjątkowym. Jeśli ktoś jeszcze nie miał okazji zobaczyć Nihila i spółki w akcji to powinien to czym prędzej nadrobić.

Zakończenie

GK: Wieczór zleciał bardzo szybko, co przyjąłem ze smutkiem, mimo że koncert zakończył się krótko przed północą. Właściwie wszystko zostało idealnie przygotowane. Porządny skład zespołów, zróżnicowany stylistycznie, dla każdego coś miłego. Nie widzę powodu, dla którego ktokolwiek miałby czuć się rozczarowany. Ja wyszedłem ogromnie usatysfakcjonowany. Nie należy się bać black metalu. Pewnie znajdą się tacy, co powiedzą, że to niedobrze i że tak nie powinno być, ale osobiście nie widzę niczego złego w wyjściu mrocznej sztuki do ludzi. Wśród publiczności widziałem kilku takich cudaków, którzy 20 lat temu pewnie wylecieliby z klubu na kopach. A dziś nawet dla nich znajdzie się miejsce, choć pewnie kiedyś znikną z klubów, razem z obecną modą na polski black metal. Cóż więcej mogę powiedzieć, za ćmą w dym!

BM: Ja również wychodziłem z klubu bardzo usatysfakcjonowany. Wszystkie cztery koncerty były na wysokim poziomie: artystycznym, brzmieniowym i wizualnym. Problemów technicznych – żadnych, a więc trasa zorganizowana wzorowo. Cieszy też fakt, że w publiczności zobaczyłem zarówno starych wyjadaczy, którzy do muzyki Furii czy Licha niespecjalnie mogą być przekonani, ale na szczęście są otwarci w przeciwieństwie do niektórych zatwardziałych black metalowych głów; jak również młodzież, która pewnie za koszulki z logami Korna czy Gojira na podziemnym black metalowym meetingu byłaby wytykana palcami. Ich z pewnością przyciągnęła do klubu będąca na fali Furia. Dla starszych natomiast z pewnością smaczkiem był koncert wracającego Sacrilegium – a więc dla każdego coś dobrego. To był znakomity wieczór, a ja dawno nie wracałem z koncertu z pakietem 8 czy 9 nowych płyt pod ręką, warto było wybrać się na te występy!

Przybyli, zobaczyli, usłyszeli, wrócili i spisali,

Gabriel „Gonzo” Koleński – Warszawa, Progresja
Bartłomiej „Dino” Musielak – Wrocław, A2 (również fotografie z Wrocławia)

fot. Licho & Furia - Paweł Świtalski

tenrelaTym razem wybrałem sobie wyjątkowo trudne zadanie. Koncert żywej legendy, jednego z zespołów, na których wychowywało się pokolenie mojego Taty - Ten Years After. Relacja. Jak to zrobić, żeby nie napisać niczego głupiego, banalnego, oklepanego? Będzie ciężko. Spróbujemy po „bluesowemu” czyli od serca.
Niedzielny, listopadowy wieczór. Pogoda balansuje między złą a gorszą. Zimno, pada, nic tylko uderzyć do baru. Albo do klubu, w nim też jest bar. A że w Progresji są najlepsze imprezy, to nie ma się co zastanawiać.
Ten koncert różnił się od standardowych występów, które zwykle są organizowane w tym miejscu. I nie chodzi tylko o legendarność i staż Ten Years After, jako że w Progresji częściej grają nieco młodsze kapele, ale też o wystawienie krzeseł dla publiczności. Dobry ruch. Ja mógłbym stać, zawsze stoję, ale tego wieczoru byłem jednym z najmłodszych uczestników. Nie ośmieliłbym się wypominać nikomu wieku, ale osoby takie jak mój Tata, który zresztą był ze mną na tym koncercie, na pewno były wdzięczne za możliwość zajęcia miejsca siedzącego. Poza tym, wystrój skromny i bardzo dobrze. Na scenie trochę sprzętu, tyle co potrzeba i ogromny baner z logiem zespołu za sceną. Po krótkim wstępie organizatora, Pana Krzysztofa Ranusa, zespół wyszedł, przywitał się kulturalnie i ruszył z kopyta.
„Land Of The Vandals” pochodzi z nowej, wydanej miesiąc temu płyty „A Sting In The Tale”. Mocny, dynamiczny kawałek bardzo dobrze otworzył występ i pokazał, że po pierwsze muzycy są w dobrej formie, a po drugie, że nie żyją wyłącznie przeszłością. Forma muzyków zasługuje na osobny tekst, niestety nie ma na to czasu i miejsca. Mimo tego co napisałem wcześniej o wieku i wypominaniu, trzeba przypomnieć, że średnia wieku w Ten Years After wynosi nieco ponad 70 lat, oczywiście z wyjątkiem młodego wokalisty i gitarzysty Marcusa Bonfantiego (rocznik 1983), który na upartego mógłby być wnukiem któregoś z pozostałych członków. Czas odcisnął delikatne piętno na wyglądzie muzyków, co raczej nie powinno dziwić, ale bez jakiegokolwiek wpływu na ich kondycję sceniczną i umiejętności. Blues jak wino, im starszy tym lepszy. Obecność Bonfantiego w składzie zespołu pewnie już zawsze będzie budzić pewne kontrowersje, podobnie jak występy Queen z Adamem Lambertem. Osobiście nie widzę sensu porównywania młodego Brytyjczyka do Alvina Lee, choć domyślam się, że takie porównania same się narzucają. Czy gra inaczej? A czy możliwe jest żeby grał identycznie? Czy gra lepiej lub gorzej? Ciężko to jednoznacznie ocenić, każdy fan powie co innego. Ja byłem zachwycony umiejętnościami gry na gitarze Marcusa oraz jego warunkami wokalnymi. Irytowało mnie co innego. Bonfanti ma skłonności do popisywania się, ale gdybym sam umiał śpiewać i grać na gitarze na jego poziomie (od razu odpowiadam, że nie umiem), to pewnie też chciałbym czasem tym zaszpanować. Druga rzecz to, bardzo umiejętne zresztą, naśladowanie amerykańskiego akcentu, ale to z kolei może wynikać z jego inspiracji muzycznych. Robert Plant też kiedyś śpiewał i mówił z amerykańskim akcentem. Za to zabawnie wychodziły słowa „dziękuję, thank you, thank you”, które w tej kolejności padały prawie po każdym utworze.
Pierwsza część występu (nie było przerw, ale można pokusić się o pewien podział) to mieszanie starego z nowym, dlatego też obok „I'm Coming On” i zadedykowanego publiczności „I'd Love To Change The World” (pierwszy, ale nie ostatni wielki aplauz) usłyszeliśmy „Last Night Of The Bottle” z tegorocznego albumu oraz nowy singiel „Can’t Treat You Right Now” (jeśli dobrze usłyszałem tytuł). Tą część zakończyło solo na basie Colina Hodgkinsona, o którym perkusista Richard "Ric" Lee wciąż pieszczotliwie mówi „nasz nowy chłopiec”, choć stażem Colin równa się z Bonfantim, a wiekiem z samym Lee. Solówka na basie była imponująca, ale największe uznanie Colin Hodgkinson zyskał za brawurowe zaśpiewanie „32-20 Blues” Roberta Johnsona. Ileż w tym głębokim głosie było mocy i klasy, coś wspaniałego.
Klasę miał również akustyczny mini set, który określiłbym jako kolejną, środkową część występu. Zespół zdecydował się na zaprezentowanie wczesnych utworów napisanych przez Alvina Lee, któremu zadedykowano cały set. „Portable People”, „Don't Want You Woman” i „ Losing the Dogs” zabrzmiały bardzo kameralnie, lirycznie, a ostatni z nich został nawet ozdobiony delikatną solówką Chicka Churchilla.
Po kolejnej mieszance stare/ nowe czyli „50,000 Miles Beneath My Brain” i „Silverspoon Lady”, swoją partią solową popisał się Ric Lee poprzez utwór „The Hobbit”, który właściwie w całości jest długą i skomplikowaną solówką perkusyjną. Myślę, że nawet dużo młodsi bębniarze mieliby problem, by odegrać ten utwór bez stałego podłączenia do tlenu.
Przypuszczam, że większość uczestników warszawskiego koncertu zgodzi się ze mną, że ostatnia część była zdecydowanie najlepsza i najbardziej satysfakcjonująca. Po pierwsze, bo panowie grali same hity. Po drugie, bo ta szalona, rock’n’rollowa energia wreszcie udzieliła się publiczności. Zaczęło się od wzruszającego akcentu, gdy Ric Lee odniósł się do prośby jednego z obecnych na sali fanów, by zespół zagrał „I Can't Keep From Crying Sometimes” dla jego niedawno zmarłego ojca. Prośba nie została spełniona (Ric Lee bardzo ładnie za to przeprosił), ale zespół zagrał „Love Like A Man” ze specjalną dedykacją, co tak czy inaczej było bardzo miłym gestem. A potem to już się zaczęło. „I Say Yeah”, „Good Morning, Little Schoolgirl” Sonny Boy Williamsona, obowiązkowe “I'm Going Home” z wplecionym fragmentem “Blue Suede Shoes” Elvisa Presley’a i “Choo Choo Mama” na bis. Prawie cała sala wstała, każdy tańczył, śpiewał, krzyczał, kto co potrafił i na co miał siłę. Trochę żałowałem, że cały koncert nie mógł tak wyglądać, ale z drugiej strony dzięki temu powstała wyjątkowa i magiczna chwila na samym końcu. Idealnym podsumowaniem występu było zerwanie struny w gitarze Marcusa Bonfantiego dosłownie w ostatniej minucie. Co za wyczucie czasu!
Należy się wyłącznie cieszyć, że takie zespoły wciąż istnieją i korzystać z każdej okazji, by oglądać je na żywo. Muzyka, którą wykonuje Ten Years After to w pewnym sensie świadectwo epoki, która niestety przemija wraz z kolejnymi muzykami, którzy odchodzą z tego świata. Dlatego zamiast wysyłać kogokolwiek do domu starców, lepiej docenić, że starsi stażem muzycy wciąż mają chęć i siłę, by występować, nawet jeśli są po operacji serca, tak jak Chick Churchill. Z kolei młodzi, zdolni muzycy, bez względu na to czy dorównują swoim idolom sprzed lat czy nie, naprawdę nie chcę wchodzić w tą dyskusję, również są potrzebni, by dalej pchać ten wózek. Cieszmy się, że wciąż istnieją te kapele, muzycy młodzi i trochę mniej młodzi oraz kluby i organizatorzy, którzy wciąż kochają taką niemodną muzykę i wierzą w jej sens i przesłanie.
Przybył, zobaczył, wysłuchał, wrócił i spisał,
Gabriel „Gonzo” Koleński

eBiuletyn KCWydawnictwo Rock-Serwis Piotr Kosiński z radościa i dumą zaprasza na koncerty:

KING CRIMSON
uncertain times european tour 2018

13.06.2018 POZNAŃ - Sala Ziemi, 20:00
14.06.2018 POZNAŃ - Sala Ziemi, 20:00
16.06.2018 KRAKÓW - ICE Congress Centre, 20:00
17.06.2018 KRAKÓW - ICE Congress Centre, 20:00
18.06.2018 KRAKÓW - ICE Congress Centre, 20:00

Bilety w sprzedaży na WWW.ROCKSERWIS.PL oraz w punktach i na stronach TICKETPRO.PL i EVENTIM.PL

Sprzedaż Pakietów Królewskich i Pakietów Dworskich tylko na https://www.dgmlive.com/tours

Początek sprzedaży:

www.dgmlive.com/tours (Pakiety królewskie i dworskie) - 23.11.2017 godz. 10:00
www.rockserwis.pl (bilety kolekcjonerskie) - 30.11.2017 godz. 10:00
Eventim i TicketPro (online i w punktach stacjonarnych) - 1.12.2017 godz. 10:00


CENY BILETÓW od 179,00zł do 349,00zł
CENY PAKIETÓW - ok. 1400,00zł i ok. 550,00zł


PAKIETY KRÓLEWSKIE (60 na każdy koncert)
w skład ww. pakietów wchodzą:
- możliwość wejścia do sali na godzinę przed otwarciem drzwi
- bilet na jedno z najlepszych miejsc w sali (rzędy 1-5, środek)
- wprowadzenie do świata King Crimson i wytwórni DGM przez Davida Singletona, producenta i menedżera ("dziewiątego członka" zespołu)
- spotkanie z jednym z ośmiu członków zespołu
- ekskluzywny program kolekcjonerski z autografami wszystkich członków zespołu
- ekskluzywna plakietka VIP
- ekskluzywna torba na zakupy King Crimson
- ekskluzywny kolekcjonerski zestaw 4CD King Crimson

PAKIETY DWORSKIE (140 na każdy koncert)
w skład ww. pakietów wchodzą:
- możliwość wejścia do sali na godzinę przed otwarciem drzwi
- bilet na jedno z najlepszych miejsc w sali (rzędy 1-8, blisko środka)
- ekskluzywny program kolekcjonerski
- ekskluzywna torba na zakupy King Crimson
- ekskluzywny kolekcjonerski zestaw 4CD King Crimson


newskc

To może zabrzmieć jak truizm, ale dobry zespół nigdy nie składa broni i pozostaje na placu boju. Tak też stało się w przypadku legendy prog rocka - King Crimson. W 2014r. założyciel, lider i spiritus movens zespołu Robert Fripp po pięcioletniej przerwie w działalności ogłosił, że zespół jesienią wyruszy w trasę po Stanach Zjednoczonych. I trzeba przyznać, że zaskoczył wszystkich. Po latach koncertowania w warunkach dalekich od ideału wydawało się, że Fripp ma już dość swojego flagowego projektu i ograniczy się tylko do okazjonalnej współpracy z innymi muzykami. Krótka, obejmująca cztery miasta i jedenaście koncertów trasa w 2008r., podczas której towarzyszyli mu Adrian Belew, Pat Mastelotto, Tony Levin i znany z Porcupine Tree Gavin Harrison wydawała się ostatnim gwoździem do trumny legendarnego zespołu.

Tym większą niespodzianką dla fanów okazał się wspomniany amerykański cykl koncertów odbywający się pod hasłem "An Evening with King Crimson". Robert Fripp, trzech perkusistów, dwóch gitarzystów i flecista/saksofonista zabrali fanów w niepowtarzalną muzyczną podróż, zachwycając muzycznym mistrzostwem i długimi improwizacjami.

Zespół powołali do życia w 1968r. w Dorset Robert Fripp i bracia Michael i Peter Giles. Ich debiut nagraniowy, "In the Court of the Crimson King" z 1969r. stał się kamieniem milowym brytyjskiego prog rocka: muzycy kładli szczególny nacisk na instrumentalne mistrzostwo, wykorzystanie awangardowej techniki i połączenie rocka z muzyką klasyczną i jazzem. W 1970r. przed premierą drugiej płyty, "In the Wake of Poseidon", w zespole doszło już do pierwszej z licznych zmian składu, lecz mimo to album trafił na 4. miejsce brytyjskiej listy bestsellerów. W następnych dekadach King Crimson nagrali imponującą liczbę albumów z Top 40 zestawień, dzięki czemu stali się jednym z najbardziej uznanych i szanowanych zespołów progresywnych wszech czasów.

Po latach zawirowań, muzycznych przetasowań i fascynacji w 2011r. pod szyldem King Crimson ProjeKct ukazał się album "A Scarcity of Miracles". Wcześniej ProjeKcty były związane z eksperymentalnymi permutacjami i kombinacjami członków podwójnego tria Crimson, które w latach 1994-1997 tworzyli Robert Fripp, Adian Belew, Trey Gunn, Pat Mastelotto, Tony Levin i Bill Bruford. "A Scarcity of Miracles" to była jednak zupełnie zupełnie inna historia. A wszystko zaczęło się od improwizacji Roberta Frippa i gitarzysty/wokalisty Jakko M. Jakszyka, który choć działał na scenie muzycznej od dobrych kilku lat, dał się poznać szerszej publiczności dopiero w nowym wieku jako członek 21st Century Schizoid Band (zrzeszającego muzyków związanych z wczesnymi mutacjami King Crimson). Kiedy panowie przesłuchali nagraną muzykę, postanowili zaprosić do dalszej współpracy saksofonistę i flecistę Mela Collinsa, którego ostatnio można było usłyszeć na albumie "Islands" King Crimson w 1971r. i gościnnie na "Red" (1975). Jakszyk zabrał wspólne nagrania do domu, dopisał teksty i nadał utworom ostateczny kształt. Wkrótce, po zaproszeniu do współpracy Tony'ego Levina i Gavina Harrisona, trio rozrosło się do kwintetu.

Kiedy dwa lata później Fripp ogłosił muzyczne zmartwychwstanie King Crimson, nikogo nie dziwiło, że zespół tworzyli muzycy grający na ww. albumie oraz dwaj dodatkowi perkusiści: Pat Mastelotto i Bill Rieflin.
Ich wspólna amerykańska trasa zachwyciła zarówno krytyków, jak i publiczność, i potwierdziła, że muzyczne instynkty nie zawiodły Frippa po raz kolejny. Trzej perkusiści byli niekwestionowanymi gwiazdami każdego koncertu, zachwycając płynnością przejść i zmianami aranżacji z wieczoru na wieczór, a czasami z minuty na minutę.
Po dwóch spektakularnych koncertach w San Francisco zapanowało powszechne przekonanie, że to jeden z najlepszych składów w historii zespołu, a może nawet najlepszy, z wyjątkiem wcielenia z lat 1972-74. To King Crimson, który przygląda się z uwagą swoim dawnym dokonaniom, lecz na pewno nie jest zespołem retro. Nowy King Crimson to zespół XXI wieku.

Coraz częściej pojawiają się głosy, że nowy King Crimson jest zespołem jeszcze lepszym, bo po uzupełnieniu składu o instrumenty Collinsa i trzech perkusistów, którzy wnieśli ze sobą także elektronikę, a w przypadku Rieflina instrumenty klawiszowe, powstała grupa, która może zagrać wszystko z liczącego 45 lat repertuaru w sposób nieosiągalny dla wcześniejszych, mniej licznych wcieleń. I robi to z idealną intuicją i dynamiką. Jakszyk, dorównujący talentem Adrianowi Belew wokalista i gitarzysta, wpisał się znakomicie w format zespołu, a po powrocie Tony'ego Levina grupa ma basistę, który potrafi zagrać wszystko.

Ich cztery koncerty w Polsce w 2016 określone zostały przez wielu mianem muzycznych misteriów. Zabrze i Wrocław - te miasta gościły zespół dwa lata temu. Bilety rozeszły się błyskawicznie - na wiele miesięcy przed występami. Zapewne nie inaczej będzie teraz - grupa tym razem wystąpi w Polsce pięciokrotnie, dwa razy w Poznaniu i trzy razy w Krakowie.

Każdy ich wspólny występ jest niezwykłym muzycznym przezyciem; z tym większą radością ponownie powitamy King Crimson w Polsce.

Robert Fripp - guitars, soundscapes
Jakko M. Jakszyk - vocals, guitar
Tony Levin - bass
Mel Collins - saxes, flutes
Bill Rieflin - keyboards, electronics, percussion
Gavin Harrison - drums
Pat Mastelotto - drums
Jeremy Stacey - drums

anaproListopadowy, niedzielny wieczór. Można usiąść w kącie, włączyć sobie jakąś smutną muzykę, poczytać jakąś smutną książkę lub obejrzeć jakiś smutny film i płakać. Można za to iść na koncert i… też płakać, ale ze wzruszenia. Zwłaszcza jeśli gra Anathema. Nieważne pieniądze, nieważny plecak, pamiętaj o chusteczkach!

Żarty żartami, ale występy Brytyjczyków w Polsce zawsze są wydarzeniem, mam nadzieję, że dla obu stron. Z publicznością nigdy nie ma problemu, wysoka frekwencja zagwarantowana bez względu na dzień tygodnia i godzinę rozpoczęcia i zakończenia, teksty wykute na blachę, szczery entuzjazm. A reakcje zespołu? Całkiem nieźle, ale o tym może później.

Anathema oczywiście nie pojechała w trasę sama. Tym razem zaszczytu towarzyszenia grupie braci Cavanagh dostąpił francuski Alcest. Nie będę ukrywał, że jak dotąd nie za bardzo było mi po drodze z twórczością akurat tych Francuzów, dlatego też póki co nie udało mi się zostać ich fanem. I choć ich występ w Progresji raczej tego nie zmieni, jestem w stanie obiektywnie dostrzec pewne zalety. Niestety wady też. Zacznę od zalet, bo jest ich zdecydowanie więcej. Tego wieczoru miałem okazję widzieć Alcest po raz pierwszy na żywo, zatem mam świeże spojrzenie. Doceniam umiejętności techniczne muzyków. Nienaganna rytmika decydująca o transowym charakterze muzyki pozwalała by wczuć się w twórczość Francuzów i trochę odlecieć. Kłaniam się głęboko również przed gitarzystami. Pomijając fakt ciężkiego i odpowiednio chropowatego brzmienia, które nadawało charakterystyczny klimat całości, panowie po prostu serwowali kapitalne riffy, przy których „nóżka sama chodziła”. Energii również nie brakowało, widać było że członkowie zespołu angażują się w graną przeze siebie muzykę, która napędza ich do działania. To co delikatnie mi przeszkadzało to brzmienie perkusji, która momentami tak dudniła, że przewracały mi się wnętrzności, a chyba nie tak powinno być. Druga kwestia to wokal. Niestety nie każdy kto potrafi pierwszorzędnie wrzeszczeć, umie też ładnie śpiewać. Moim zdaniem, takim przypadkiem jest Neige, którego ryki i wrzaski są paradoksalnie milsze dla uszu niż jego dość cienki śpiew. Mimo to, uważam, że najlepiej Alcest wypada w partiach instrumentalnych, gdy przemawiają świetnie brzmiące gitary i perfekcyjna perkusja (kapitalne, choć sporadyczne blasty!). Przemawiał też czasem do publiczności Neige, ale jego konferansjerka była skromna i sprowadzała się głównie do dziękowania przybyłym. Lider Alcest sprawiał wrażenie szczerze wzruszonego postawą zgromadzonej publiczności, która nie tylko żywiołowo reagowała na poszczególne utwory, ale też licznie przybyła na występ Francuzów, co również zostało zauważone przez muzyka.

Anathema wyszła na scenę w glorii i chwale z modnym, kilkuminutowym spóźnieniem, przy dźwiękach odegranego z taśmy „32.63N 117.14W” oraz zagranego już na żywo instrumentalnego „San Francisco”. I kiedy wydawało się, że będą kontynuować obraną ścieżkę czyli utwory z wydanego w tym roku albumu „The Optimist”, uderzyli ze zdwojoną mocą w postaci obu części „Untouchable”. Mocny cios prosto w serce. Pierwsze naprawdę silne emocje, pierwsze wspólne śpiewanie, pierwsze łzy w oczach. Po czymś takim można albo klęknąć albo zbierać szczękę z podłogi. Tak entuzjastycznego i gromkiego aplauzu już dawno nie widziałem w Progresji. W pełni zasłużony. „Can't Let Go” był swego rodzaju zapowiedzią serii nowych utworów, po którym zespół zaprezentował również „Endless Ways” oraz tytułowy „The Optimist”. „Endless Ways” to dobra okazja by wspomnieć o cichej bohaterce tego wieczoru czyli wokalistce Lee Douglas. Kiedyś trzymana raczej z tyłu, obecnie błyszczy zarówno na płytach zespołu, jak i na żywo, nie ustępując w niczym Vincentowi, za to idealnie go uzupełniając. Brzmi doskonale w duecie z liderem Anathemy, a wręcz anielsko w partiach solowych, ale na jej popisowy numer trzeba było czekać prawie do końca występu. Pewnie niektórzy już domyślają się o co chodzi. Jednak wcześniej pojawiła się kolejna seria, tym razem z albumu „A Fine Day to Exit”, który jest tematycznie powiązany z najnowszym „The Optimist”. Nawet lider grupy Vincent Cavanagh wyraził swoją radość, że wreszcie mają okazję, żeby zagrać kilka kawałków z tej niedocenionej swego czasu płyty. Usłyszeliśmy więc „Barriers”, „Pressure”, „Panic” i „Looking Outside Inside”. Warto w tym momencie wspomnieć o oprawie koncertu, która została przygotowana pieczołowicie i skrupulatnie. Na ekranie za muzykami, przez cały czas wyświetlane były filmy i animacje, które wspomagały budowanie nastroju. Nie były to jednak pseudo-klimatyczne mazaje, które często pojawiają się na koncertach, by tworzyć tak naprawdę niepotrzebne i rozpraszające tło, tylko animacje okładek płyt Anathemy nawiązujące do poszczególnych albumów i okresów działalności zespołu. Największe wrażenie robił „ożywiany” od czasu do czasu obrazek znany z „A Fine Day to Exit” oraz powtarzający się motyw drogi, podróży, przemieszczania się, czyli bezpośrednie nawiązanie do nowego krążka. Pozostałe albumy nie były pod tym względem aż tak mocno eksponowane, ale czerwona okładka „Distant Satellites” przy odegraniu tytułowego utworu oraz „The Lost Song, Part 3” robiła silne wrażenie wizualne. Kolejna i właściwie ostatnia tak konsekwentna seria to mieszanka „We're Here Because We're Here” i „Weather Systems”: „Thin Air”, „A Simple Mistake”, „The Beginning and the End” i „Universal”. Wszystkie doskonale wykonane, wróciły silne emocje. Zasadniczą część koncertu zakończył transowy „Closer” z tym nieco irytującym, przetworzonym głosem. Bis był wyjątkowo długi i nie rozczarował. Brawurowe wykonanie „Distant Satellites” bardzo mnie zaskoczyło, ponieważ nie jestem szczególnym fanem utworów z tej płyty, a zwłaszcza tytułowego. Jednak widok idealnej synchronizacji Vincenta Cavanagh i Daniela Cardoso walących w bębny dużo rekompensuje. Tytułowy utwór z „A Natural Disaster” to popisowy numer zjawiskowej Lee Douglas, o której wcześniej wspominałem. Niepozorna, ale czarująca osóbka potrafi ścisnąć za gardło i zostawić dziurę w sercu, a nawet nie tknie palcem. „Deep” nie robi na mnie już takiego wrażenia jak kiedyś, ale łezka kręci się w oku, ponieważ to ważna część historii Anathemy. Wiem, że zagrali jeszcze „Flying”, „Springfield” i „Fragile Dreams”, niestety nie dane mi było ich usłyszeć, ponieważ z przyczyn logistycznych musiałem już ewakuować się z klubu.

Na początku relacji wspomniałem o reakcjach muzyków głównej gwiazdy wieczoru. Oczywiście największą uwagę skupia na sobie Vincent Cavanagh jako wokalista i lider. To on najwięcej mówił pomiędzy utworami. Dowiedzieliśmy się między innymi, że John Douglas nie mógł dołączyć do zespołu, ponieważ obecnie zajmuje się swoją córką („jest dobrym ojcem”), a Anathema podobno zagrała w Polsce największą ilość razy ze wszystkich zagranicznych zespołów („w każdym miejscu, w każdym mieście”, hmm, a w Starych Kiełbonkach graliście?). Vincent wykazał się też poczuciem humoru, o które ciężko było go podejrzewać, kiedy na hasło „kapusta” odpowiedział „zajebiście” oraz stwierdził, że oni już nie piją Żubrówki, której nazwę swoją drogą bardzo ładnie wymówił. Daniel Cavanagh nie wychylał się za bardzo podczas występu, zwrócił tylko uwagę publiczności, żeby robiąc zdjęcia i nagrywając, nikt nie trzymał mu telefonu przed oczami, tak jak miało to miejsce podczas jednego z koncertów w Paryżu. Dobrze wiedzieć. Dobrze, że wszyscy się do tego zastosowali.

Powiem szczerze, widząc zespół na żywo kilka lat temu, podczas trasy promującej „Weather Systems”, obecnie nie spodziewałem się Anathemy w aż tak wysokiej formie, choć poprzedni koncert również zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie i wywołał silne emocje. Jednak teraz jechałem do klubu z nastawieniem, że idę bo nie wypada nie być i nie widzieć. Przyznaję, że wyszedłem lekko roztrzęsiony i zdruzgotany emocjonalnie. Akurat w tym przypadku, taka reakcja jest jak najbardziej wskazana. Następnym razem będę miał zdecydowanie wyższe oczekiwania, które myślę, że zespół bez problemu spełni. Moje i setki, jeśli nie tysiące innych fanów. To było piękne, dziękujemy.
Przybył, zobaczył, usłyszał, wrócił i spisał,
Gabriel „Gonzo” Koleński

Odbywająca się w pierwszy weekend listopada trzecia edycja festiwalu Prog The Night otworzyła z hukiem maraton koncertów, jeśli chodzi o ten miesiąc. Tym razem czekała mnie podróż do Łodzi. Tak wiem, blisko i wygodnie, ale to wciąż dalej niż do Progresji. Jak nigdy, wszystko idealnie zaplanowałem. Wziąłem urlop w piątek, żeby się nie śpieszyć, zarezerwowałem noclegi, kupiłem bilety na pociąg, spakowałem plecak i ruszyłem w drogę.

Dzień I, piątek 03.11.17

Wychodząc z dworca Łódź Fabryczna, zastanawiałem się gdzie dokładnie znajduje się Łódzki Dom Kultury (zwany dalej eŁDeK-iem), w którym odbywał się festiwal, jako że była to moja pierwsza wizyta w Łodzi. Otóż okazało się, że eŁDeK mieści się dokładnie naprzeciwko dworca, a do tego posiada ogromny szyld z nazwą, dzięki czemu nawet tak zdolni nawigatorzy jak ja nie zgubią się po drodze.
Centralnym punktem eŁDeKu dość szybko stała się restauracja Łódka, w której można było zjeść, napić się i przywitać oraz porozmawiać z ciągle przybywającymi znajomymi i nieznajomymi z całej Polski.
Sala koncertowa, w której odbywały się wszystkie występy, mieści się na parterze. Nie jest duża, ale posiada scenę na podwyższeniu, w czasie festiwalu podobno po raz pierwszy również fosę dla fotografów, a nawet balkony z pojedynczymi fotelami do siedzenia. Przestrzeń dla publiczności była wystarczająca, zwłaszcza biorąc pod uwagę umiarkowaną frekwencję, która zmieniała się podczas poszczególnych koncertów. A że i wózek z napojami był w pobliżu, nie brakowało niczego.

proAge

Pochodzący z Będzina proAge miał dość niewdzięczną rolę zespołu otwierającego cały festiwal. Wiadomo jak to jest na początku, nie wszyscy jeszcze przyjdą, publiczność nierozgrzana, nieskupiona, różnie bywa z nagłośnieniem. I choć ludzi mogłoby być więcej, a reakcje słuchaczy były umiarkowanie entuzjastyczne, to po pierwsze trudno było mieć pretensje do dźwięku, bo wszystko brzmiało odpowiednio mocno i selektywnie, a po drugie zespół dawał z siebie wszystko od samego początku. Mariusz Filosek nie jest może wybitnym wokalistą, ale nadrabia osobowością i pasuje do chłodnej, nowofalowej stylistyki zespołu. Zdecydowanym atutem proAge są polskie teksty, niestety nie zawsze było je dobrze słychać w zgiełku mocnej muzyki. Zespół z Będzina ma na swoim koncie kilka wydawnictw, ale najważniejszym jest oczywiście debiutancki pełny album, wydany w tym roku „Odmienny stan rzeczywistości”. Utwory z tej płyty w większości wypełniły występ grupy. Usłyszeliśmy między innymi wypełnionego ciężkimi gitarami i krzykiem wokalisty „Charona”, polityczny pastisz „Plan B” z prześmiewczym tekstem, starszy utwór „Życie na wynos” w nowej aranżacji, czy poświęcony pamięci ofiar ataków terrorystycznych „Charlie Hebdo”. proAge wykonał tego wieczoru również trzy nowe utwory z nadchodzącej drugiej płyty: „Póki mam twarz”, „Nieśmiertelnie głośny las” (mam nadzieję, że dobrze zapisałem tytuł) i „Energia”. Jednak największą furorę podczas otwierającego festiwal występu zrobił gitarzysta zespołu, Sławek Jelonek, który ciosał kolejne mocne riffy, ciekawe zagrywki i przez chwilę w trakcie „Planu B” grał trzymając gitarę na karku. Nie wiadomo po co, ale wyglądało to widowiskowo.

Smash The Crash

Może nie powinienem pisać tego już na wstępie, ale to była prawdziwa petarda! I to nie taka, którą irytuje cię nastoletni dzieciak sąsiadów, tylko taka, która rozrywa ci dłonie, ale tworzy na niebie tak piękne pejzaże, że nawet nie zwracasz uwagi na krwawiące kikuty, tylko gapisz się z rozdziawionymi ustami na to co dzieje się przed tobą. Taki był ten występ. Czterech facetów wyszło na scenę w stroju tego dupka, z którym odeszła twoja była (bo był bardziej wyluzowany) i zaczęło grać muzykę z kosmosu. Na początku chciałem nawet robić notatki i zapisywałem sobie jakie partie grają panowie w poszczególnych utworach, ale to było jakby próbować zarejestrować EKG serca słynnego diabła tasmańskiego z kreskówki. Co tam się działo! Szalona energia, skomplikowane jak gimnastyka artystyczna struktury rytmiczne odgrywane z lekkością rosyjskiej baletnicy z wyciętymi żebrami oraz chirurgiczna precyzja, z jaką zespół odgrywał poszczególne partie. Podobno pierwszy raz grali razem na żywo, wcześniej nagrywali tylko wspólne występy jako filmiki wrzucane na YouTube. Ciężko w to uwierzyć, biorąc pod uwagę jak wspaniale zgrani byli muzycy, dokładni jak szwajcarski zegarek i konsekwentni jak układ pokarmowy dżdżownicy. Wyłapałem jakieś pokręcone tytuły i choć nie mają one większego znaczenia, nieco przybliżają jaki klimat panował w czasie koncertu. „Unwanted refugee” i „The Seeker” to jeszcze pikuś, ale znacząco brzmiący „Jazz metal”, zabawny „Do not make a village”, czy opowiadający muzyczną historię, wieńczący występ „Baba jaga” to już coś. Kapitalna impreza. A jeśli niczego nie zrozumieliście z tej części relacji, to znaczy że nie widzieliście tego występu i możecie żałować. Czarny koń festiwalu.

Spiral

Czas wrócić na ziemię. Rzeszowski Spiral jest trochę jak kometa. Pojawia się, znika, ale w końcu wraca. Tym razem wrócili z koncertami, a ich występ w Łodzi był pierwszym od pewnego czasu. Było to widać zwłaszcza po wokalistce, która początkowo sprawiała wrażenie nieco skrępowanej. Zacznijmy jednak od początku. Spiral znany jest ze specyficznej atmosfery, którą wytwarza na koncertach, również poprzez odpowiednie warunki oświetlenia. Na spowitej dymem scenie panują niemalże egipskie ciemności, rozświetlane od czasu do czasu pojedynczymi błyskami mocnych lamp zainstalowanymi za plecami zespołu. Daje to bardzo ciekawy efekt i tworzy intymny nastrój, choć domyślam się, że fotograf płakał jak robił zdjęcia. Wokalistka pojawiła się na scenie po wybrzmieniu instrumentalnego wstępu. Ula Wójcik posiada anielski głos, którym potrafi zaczarować największego twardziela na kwadracie, niestety sprawdza się on przede wszystkim w spokojnych utworach. Z jednej strony żałuję, że nie zagrali „It’s gone”, z drugiej cieszę się, że zespół zdecydował się wykonać na żywo „Milky polsky”, ponieważ paradoksalnie to właśnie ten senny, klimatyczny repertuar lepiej sprawdza się na żywo niż post-rockowe ściany dźwięków, w których lubują się gitarzyści zespołu. Fakt, że ich ruch sceniczny jest imponujący, a zespół ogólnie bardzo dobrze ogląda się w akcji. Jednak, pozostał we mnie delikatny niesmak spowodowany wrażeniem, że w cięższych utworach Ula śpiewa swoją część, zespół gra swoją, ale nie tworzą spójnej całości. W spokojniejszych kawałkach Ula wychodzi na prowadzenie, bardzo dobrze ją słychać i można spokojnie zanurzyć się w dźwiękach, choć o tej porze (zespół zaczął grać grubo po 23) niektórym już opadały powieki.
I tak o to zakończył się pierwszy dzień festiwalu. O afterparty standardowo nie napiszę, ale było wesoło.

Dzień II, sobota 04.11.17

Po całym dniu spędzonym na zwiedzaniu Łodzi i integrowaniu się ze znajomymi, nadszedł czas na drugi dzień festiwalu i kolejne koncerty. Było ciężej, było więcej ludzi, ale było niezmiennie radośnie.

Here On Earth

Mocny początek drugiego dnia festiwalu zapewnił katowicki Here On Earth. Zespół ze Śląska zaserwował charakterystyczną dla siebie mieszankę chwytliwych rytmów, w sam raz do zamiatania parkietu włosami, oczywiście jeśli ktoś jeszcze ma czym, ciężkich riffów, ale raczej z okolic Tool niż Yob oraz melancholijnych melodii, jednak bardziej pasujących do przytulania się z dziewczyną niż cięcia żyletką w wannie. W otwierającym koncert „Incident” wokalistę zespołu Krzysztofa Wróbla było słychać umiarkowanie, ale na szczęście problemy z dźwiękiem zostały szybko usunięte i już kolejnego utworu można było słuchać bez problemów. Był to ważny moment, ponieważ „Hereafter” (jeśli pomyliłem się, zlinczujcie mnie) został zadedykowany zmarłemu w tym roku fotografowi Rafałowi Klękowi, który był związany z naszym serwisem. Wcześniej oddano również hołd Rafałowi poprzez symboliczne „zdjęcia do nieba”. Zasadniczą część koncertu Here On Earth stanowiły utwory z ich debiutu, zatem nie zabrakło między innymi sztandarowych „Pearls Before Swine”, „Liquid Diamond Lipstick”, czy „Ghost TV”. Podobnie jak w Toruniu, Katowiczanie zagrali również jeden z utworów Katatonii. Poprzednio było to bardzo dobre wykonanie „Evidence”, tym razem panowie postawili na przebojowe „My twin”, niestety zabrakło trochę energii, ponieważ utwór zabrzmiał raczej bez życia. Dużo lepiej wypadły nowe kawałki z nadchodzącej oby wielkimi krokami drugiej płyty: „Alterity” i „Layers” (jak zwykle liczę na mój dobry słuch i pamięć) oraz tytułowy kawałek z debiutu, w którym były i moc i energia i radość z grania. Przyjemny początek wieczoru.

Yesternight

Nie ma co ukrywać, że na ten występ czekała większość publiczności zgromadzonej tego wieczoru w Łódzkim Domu Kultury. Yesternight zebrał największą publiczność ze wszystkich zespołów, które wystąpiły na tegorocznej edycji festiwalu Prog The Night. Widać, że zespół z Bydgoszczy (a częściowo również z Holandii, ponieważ wokalista grupy Marcin Boddeman na stałe mieszka i pracuje w kraju tulipanów i chodaków) to ulubieńcy publiczności, która właściwie je im z ręki i łyka wszystko co panowie stworzą i zagrają. Jeśli chodzi o zestaw zagranych tego wieczoru utworów, nie było zaskoczenia. 9 lipca tego roku, podczas XI edycji Festiwalu Rocka Progresywnego im. Tomasza Beksińskiego w Toruniu, miała miejsce premiera debiutanckiego albumu Yesternight „The False Awakening”. Zespół, podobnie jak w czasie festiwalu w Toruniu, odegrał materiał z debiutu w całości, a zakończył występ swoją wersją „Child in time” z repertuaru Deep Purple. Mogłoby się wydawać, że oglądanie tego samego koncertu po raz drugi będzie nudne, ale nic bardziej mylnego. Czemu? Bo po prostu było dużo lepiej. Od samego początku było widać, że muzycy są w bardzo dobrej formie i nastroju. Trzon grupy stanowią wokalista Marcin Boddeman, gitarzysta Bartek Woźniak oraz perkusista Kamil Kluczyński. Lider uśmiechał się przez większość koncertu (być może efekt jakiś holenderskich specjałów, kto wie) i wykonywał wszystkie partie z radością i natchnieniem, ale nie mizdrzył się nadmiernie do publiczności i nie gwiazdorzył, co świadczy o jego skromności. Marcin ma głos jak dzwon, ale chwalił się tym tylko w pięknie wyciąganych fragmentach w kolejnych utworach. W czasie toruńskiego występu spokojny odbiór muzyki zakłócały przede wszystkim problemy techniczne, które w pierwszej połowie koncertu Yesternight zdawały się zbijać z tropu zwłaszcza Bartka. Tym razem gitarzysta, podobnie jak pozostali muzycy zresztą, nie miał żadnych problemów i trzaskał kolejne solówki z zegarmistrzowską precyzją, ale również z pasją i czystą, ludzką przyjemnością. Z kolei Kamil Kluczyński tylko i aż wykonał swoją robotę skrupulatnie i porządnie. Tym razem nie rozwalił systemu, ale to wyłącznie dlatego, że w Łodzi zagrał tylko z Yesternight, a w Toruniu tego samego dnia wystąpił również ze swoim drugim zespołem, Art Of Illusion. Mimo, że ten występ wcale nie był najcięższy tego wieczoru, był chyba najbardziej wyczerpujący emocjonalnie, ponieważ dostarczył mnóstwo doznań i intensywnych przeżyć. Pozostaje tylko pięknie dziękować i prosić na kolanach o więcej. Albo nie, przecież teraz modne jest wstawanie z kolan…

Tenebris

Festiwal zakończył z lekką nutką lokalnego patriotyzmu występ łódzkiego Tenebris. Muszę przyznać zupełnie szczerze, że był to przedziwny koncert, choć nie oznacza to, że zły. Po pierwsze, oglądała go niestety garstka ludzi. Nie wiem, czy zrobiło się zbyt późno dla niektórych (koncert rozpoczął się grubo po 22, ale i tak wcześniej niż Spiral poprzedniego dnia), czy zmęczył ich koncert Yesternight, czy bardziej wezwał ich zew znajdującej się na piętrze Łódki, ale przy barierkach zebrało się więcej osób niż na środku parkietu. Po drugie, chyba nigdy nie widziałem aż tak wyluzowanego zespołu na scenie. Nie wiem co muzycy Tenebris brali przed koncertem, ale ja poproszę numer telefonu do ich dilera, bo mi w pracy też coś takiego czasem by się przydało, skoro tak dobrze działa. Gwoździem programu został wokalista i gitarzysta grupy, Przemysław "Szymon" Szymaniak, który przez cały czas trwania występu żuł gumę, co wcale nie przeszkadzało mu w śpiewaniu. Już nie chodzi o zarzucany mu przez niektórych brak szacunku do publiczności, bo osobiście nie miałem takiego odczucia, tylko bardziej o brak fizycznej możliwości wykonywania tych czynności jednocześnie. Jak to było w jednej reklamie: „niemożliwe stało się możliwe”. Mówiąc już zupełnie poważnie, Tenebris zaprezentowało tego wieczoru kawał porządnego prog metalu, w którym nie brakowało spotęgowanych przez mocne brzmienie ciężkich riffów, gitarowych „pajączków” czy skomplikowanych przejść i struktur rytmicznych, odgrywanych przez nowego perkusistę grupy, który z wyglądu przypominał studenta mechatroniki lub innego, kosmicznego kierunku studiów. Tak jak pisałem wcześniej, luz i spontan. Warto było podejść bliżej sceny (większość wytrwałych zdecydowała się stać przy barierkach, w tym niżej podpisany), by móc lepiej przyjrzeć się jak gitarzyści (poza liderem, drugim „wiosłowym” jest Przemysław "Primer" Dominiak) wygrywają te wszystkie naprawdę niełatwe wygibasy z pokerowymi twarzami i stoickim spokojem. Zespół był bardzo dobrze zgrany, dzięki czemu wykonywał trudne i ciężkie utwory z godną podziwu lekkością. Moja znajomość twórczości łódzkiej grupy ogranicza się do ostatniego, fenomenalnego zresztą albumu „Alpha Orionis”. Jednak rozpoznawanie poszczególnych utworów utrudniały nieco zmienione aranżacje, o czym Szymon wspomniał już na początku występu. Obawiałem się trochę jak zespół zabrzmi na żywo. Szczerze mówiąc, spodziewałem się zlanego, nieczytelnego brzmienia. Na szczęście obawy okazały się niepotrzebne, muzyka zespołu brzmiała mocno, ale selektywnie. Nie wyrywała z butów, za to pozwalała delektować się kolejnymi dźwiękami i czasem pomachać głową, jeśli ktoś nie bał się złamać karku przy tak połamanych rytmach.

I tak o to zakończył się drugi i ostatni dzień trzeciej edycji festiwalu Prog The Night w Łódzkim Domu Kultury. Powrót do hostelu był długi i kręty, nie udało się uniknąć chwilowego zgubienia drogi w podstępnych łódzkich uliczkach. Powrót do Warszawy następnego dnia był już spokojny, ale było mi smutno, że to wszystko tak szybko się skończyło.
Ogólnie festiwal uważam za jak najbardziej udany, choć frekwencja mogłaby być nieco lepsza. Zgromadzona publiczność nadrabiała za to tworzoną atmosferą i entuzjazmem, a zespoły prawdziwym profesjonalizmem i pozytywnym podejściem. Oby tak dalej, sezon koncertowy w pełni, ja już wypatruję kolejnych wydarzeń, choć raczej w stolicy. Jednak mam nadzieję, że Łódź przywita mnie równie ciepło w przyszłym roku.

Przybył, zobaczył, usłyszał, wrócił i spisał,
Gabriel „Gonzo” Koleński
Zdjęcia - Krzysztof"Jester"Baran



CAMEL W CZERWCU 2018 NA DWÓCH KONCERTACH W POLSCE!!!

czwartek, 09 listopad 2017 17:25 Dział: News

CAMELcamel 2017n

Podobnie jak wielbłąd, niestrudzony statek pustyni, angielski prog-rockowy zespół Camel przetrwał w ciągu czterech dekad istnienia wiele przeciwności. Powstał w 1972 roku z inicjatywy Andrew Latimera, którego rozpoznawalny styl grania na gitarze i wyjątkowe kompozycje stały się cechą charakterystyczną brzmienia grupy.

Międzynarodowy sukces odniósł niemal od razu, w połowie lat 70. wraz z wydaniem płyt The Snow Goose i Moonmadness. Mimo częstych zmian w składzie udowodnił, że początkowy sukces nie był przypadkiem i konsekwentnie potwierdzał swoją klasę kolejnymi udanymi albumami i trasami koncertowymi granymi aż do połowy lat 80. gdy spory prawne i brak zainteresowania ze strony przemysłu muzycznego zagroził istnieniu zespołu.

Latimer wraz z Susan Hoover, partnerką i autorką tekstów, przeprowadzili się więc do Kalifornii gdzie założyli własną niezależną wytwórnię, której nakładem ukazał się w 1991 roku album Dust and Dreams. Pokazał on, że zespół nie stracił formy i rozpoczął nową dekadę twórczej działalności, w czasie której wydane zostały cztery kolejne płyty: Dust and Dreams, Harbour of Tears, Rajaz i A Nod And A Wink oraz odbyły się cztery światowe trasy koncertowe.

W 2003 Camel wyruszył w pożegnalne tournee poprzedzające długą walkę Latimera z chorobą, która nieomal zakończyła się tragicznie. Batalia nie była łatwa, ale artysta wrócił do pełni sił, co przyniosło ogromny przypływ nowej energii i dało zespołowi siłę do powrotu na muzyczną scenę. Grupa powróciła zresztą w wielkim stylu - w 2013 roku wydała nową wersję The Snow Goose i wyruszyła w wyprzedaną trasę koncertową po Europie, która zakończyła się dopiero w 2014 roku i która zainspirowała Prog Magazine do przyznania Andrew Latimerowi "Lifetime Achievement Award" (nagrody za całokształt twórczości).

W 2015 roku można było zobaczyć zespół ponownie na żywo podczas letnich festiwali, między innymi Ramblin' Man Fair w Wielkiej Brytanii, BeProgMyFriend w Hiszpanii i Night of the Prog w Niemczech. Ale - co było najważniejsze dla niezliczonej grupy polskich fanów zespołu - Camel, po raz pierwszy po 15-letniej przerwie, zagrał też na dwóch wyprzedanych koncertach w Polsce - 19 lipca w Poznaniu i dzień później w Krakowie.

W 2016 zespół pojawił się na scenie zaledwie czterokrotnie, w camel 2017maju, w odległej Japonii. W styczniu 2017 na rynku ukazał się zapis audiowizualny tego wydarzenia w postaci płyty DVD "Ichigo Ichie".
Zespół na koncertach japońskich pojawił się w nieco odmiennym, niż wcześniej składzie.
Obok Andy'ego Latimera, Colina Bassa (bas) i Denisa Clementa (perkusja) na scenie pojawił się Pete Jones (klawisze i śpiew), znany m.in. z projektu Tiger Moth Tales.

30 października 2017 zespół zapowiedział dłuższą trasę w 2018, której podaj najważniejszą datę stanowić będzie występ w Royal Albert Hall, w niedzielę 17 września.

Jednak to co polskich fanów zelektryzowało najbardziej to fakt, iż częścią składową trasy "The Moonmadness Tour 2018" (bo taką będzie nosić nazwę) będą dwa występy w Polsce - 2 czerwca w Warszawie i 3 czerwca w Zabrzu!

Wielka podróż trwa!


2.06.2018, Warszawa, Klub Progresja, godz. 20:00
3.06.2018, Zabrze, Dom Muzyki i Tańca, godz. 20:00

WYBRANA DYSKOGRAFIA

ALBUMY STUDYJNE:
Camel (1973)
Mirage (1974)
The Snow Goose (1975)
Moonmadness (1976)
Rain Dances (1977)
Breathless (1978)
I Can See Your House From Here (1979)
Nude (1981)
The Single Factor (1982)
Stationary Traveller (1984)
Dust And Dreams (1991)
Harbour Of Tears (1996)
Rajaz (1999)
A Nod And A Wink (2002)
The Snow Goose (extended re-recording of 1975 album) (2013)

ALBUMY KONCERTOWE:
A Live Record (1978)
Pressure Points:
On The Road 1972 (1992)
Never Let Go (1993)
On The Road 1982 (1994)
On The Road 1981 (1997)
Coming Of Age (1998)
Gods Of Light '73-'75 (2000)
The Paris Collection (2001)


CAMEL w sieci: www.camelproductions.com

Awaken The Guardian Live

wtorek, 07 listopad 2017 15:52 Dział: Fates Warning

01. The Sorceress (Live at Keep It True XIX) 06:03
02. Valley of the Dolls (Live at Keep It True XIX) 05:16
03. Fata Morgana (Live at Keep It True XIX) 06:50
04. Guardian (Live at Keep It True XIX) 07:57
05. Prelude to Ruin (Live at Keep It True XIX) 08:24
06. Giant's Lore (Heart of Winter) [Live at Keep It True XIX] 06:59
07. Time Long Past (Live at Keep It True XIX) 02:08
08. Exodus (Live at Keep It True XIX) 09:10
09. The Apparition (Live at Keep It True XIX) 06:27
10. Damnation (Live at Keep It True XIX) 06:31
11. Night on Brocken (Live at Keep It True XIX) 05:44
12. Epitaph (Live at Keep It True XIX) 12:47
13. The Sorceress (Live at ProgPower XVII) 06:02
14. Valley of the Dolls (Live at ProgPower XVII) 05:23
15. Fata Morgana (Live at ProgPower XVII) 07:00
16. Guardian (Live at ProgPower XVII) 07:47
17. Prelude to Ruin (Live at ProgPower XVII) 08:33
18. Giant's Lore (Heart of Winter) [Live at ProgPower XVII] 07:04
19. Time Long Past (Live at ProgPower XVII) 02:02
20. Exodus (Live at ProgPower XVII) 09:01
21. Damnation (Live at ProgPower XVII) 06:59
22. The Apparition (Live at ProgPower XVII) 05:56
23. Kyrie Eleison (Live at ProgPower XVII) 05:19
24. Epitaph (Live at ProgPower XVII) 12:26

- John Arch -wokal
- Frank Aresti - gitary
- Jim Matheos - gitary
- Joe DiBiase - gitara basowa
- Steve Zimmerman - perkusja

oraz:
- Jim Archambault - instrumenty klawiszowe

DEEP PURPLE na ostatnim koncercie w Polsce!

niedziela, 05 listopad 2017 09:05 Dział: News

W kwietniu tego roku ukazał się najnowszy, dwudziesty już w dorobku album Deep Purple,"inFinite" i w ramach trasy "The Long Goodbye Tour" promującej ten krążek, zespół dwukrotnie wystąpił w naszym kraju. Trasa "The Long Goodbye Tour" dobiega końca i muzycy żegnają się ze sceną, będzie więc można ich podziwiać w Polsce już ostatni raz! Deep Purple wielokrotnie odwiedzali nasz kraj, dając wyjątkowe koncerty i wprawiając w zachwyt licznie zgromadzoną publiczność. Ich ostatni występ z pewnością będzie wielkim i wzruszającym wydarzeniem!

purplenewsDeep Purple to prawdziwy fenomen sceny muzycznej, przez wielu zespół ten uznawany jest za najważniejszą grupę w historii muzyki, która współtworzyła takie gatunki jak heavy metal oraz hard rock. Właśnie Deep Purple został wpisany do Księgi Rekordów Guinnessa jako najgłośniejszy zespół świata. Grupa działa już od prawie 50 lat i ma na swoim koncie ponad 100 mln sprzedanych płyt. Deep Purple wydał 20 płyt studyjnych i liczne albumy koncertowe, a utwór "Smoke On The Water' znalazł się w czołówce 500 najlepszych kompozycji w historii muzyki rockowej.deeppurple posterB1
Deep Purple wielokrotnie gościli w naszym kraju, za każdym razem dając niezapomniane show, w wypełnionych do ostatniego miejsca halach. Krakowski koncert legendy rocka będzie ostatnią szansą, bo zobaczyć mistrzów na żywo, zapraszamy!

Metal Mind Productions zaprasza:Deep Purple 'The Long Goodbye Tour'
01.07.2018 - TAURON Arena Kraków
Otwarcie bram: 18:30
Start: 20:00

Ceny biletów w przedsprzedaży/ w dniu koncertu:
Stojące kat. 1 (płyta) - 210 / 230 zł
Stojące kat. 2 (Golden Circle) - 350 / 370 zł
Siedzące kat. 1 - 295 / 315 zł
Siedzące kat. 2 - 250 / 270 zł
Siedzące kat. 3 - 190 / 210 zł

Bilety w sprzedaży od 3 listopada na stronach: shop.metalmind.com.pl; www.ebilet.pl, www.eventim.pl, www.ticketpro.pl, www.biletin.pl

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.