Nowy album Stefana Wesołowskiego - „Rite of the End” - ukazał się 28 kwietnia 2017 nakładem francuskiego wydawnictwa Ici D'ailleurs (Matt Elliot, Chapelier Fou, Dalek, Yann Tiersen) we współpracy z brytyjskim publisherem Mute Song (Nick Cave, Swans, Max Richter, Jóhann Jóhannsson).
Przedpremierowo materiał prezentowany był w zeszłym roku w legendarnym nowojorskim klubie (Le) Poisson Rouge a także w tyskiej Mediatece, na zaproszenie orkiestry Aukso.
Stefan Wesołowski - kompozytor, skrzypek, producent muzyczny związany z amerykańską wytwórnią płytową Important Records (Pauline Oliveros, Coil, Merzbow, Jozef Van Wissem, Eliane Radigue), francuską Ici D'ailleurs (Matt Elliot, Chapelier Fou, Dalek, Yann Tiersen) i brytyjskim publisherem Mute Song (Nick Cave, Swans, Max Richter, Jóhann Jóhannsson). Absolwent Academie Musicale de Villecroze (Francja).
Ma na swoim koncie dwa autorskie albumy. W 2008 roku nakładem Gusstaff Records/Fundacja Pointa, przy wsparciu Narodowego Centrum Kultury, ukazała się w Polsce debiutancka Kompleta - utwór napisany do tekstów brewiarzowych na dwa głosy, kwartet smyczkowy i elektronikę. W maju 2015 roku we francuskim wydawnictwie Ici D'ailleurs ukazała się reedycja tego materiału w formatach LP/CD/Digital.
W październiku 2013 podczas festiwalu Unsound miała miejsce premiera kolejnego albumu artysty - Liebestod. Wydany przez wytwórnię Important Records materiał spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem przez międzynarodową krytykę. Wpływowy amerykański portal Indie Shuffle nazwał album "prawdziwym narkotykiem", kanadyjski magazyn Textura "prowokacyjnym, zaskakującym i poruszającym", holenderski Caleidoscoop "zapierającym dech w piersiach arcydziełem".
stefwesWesołowski ma na swoim koncie także kolaboracje z innymi artystami. Przez kilka lat ściśle współpracował z Jacaszkiem, będąc autorem partii instrumentalnych na jego płytach ('Treny', Miasmah/Gusstaff 2008, 'Pentral', Gusstaff 2009), współtworząc z nim także muzykę do filmów ('Golgota Wrocławska', 'Sala Samobójców' reż. Jan Komasa) i reklam (kampania BVLGARI, film w reż. Annie Leibovitz). Nagrywał wspólnie także z Szymonem Kaliskim (wesołowski/kaliski: 281011, Few Quiet People 2012), Wojciechem, Bartkiem i Piotrem Waglewskimi, oraz Olem Walickim.
Stefan Wesołowski jest także twórcą muzyki do wielu spektakli teatralnych, współpracuje z wiodącymi twórcami polskiego teatru, m.in. Moniką Strzępką i Pawłem Demirskim, Jarosławem Tumidajskim i Adamem Nalepą.
W styczniu 2015 roku podczas Sundance Festival miała miejsce premiera filmu dokumentalnego o Marlonie Brando, pt 'Listen To Me, Marlon', w reżyserii Stevana Rileya i z oryginalną ścieżką dźwiękową autorstwa Stefana Wesołowskiego. Magazyny Rolling Stone, TIME oraz Variety uznały wyprodukowany przez Universal i Passion Pictures na zlecenie telewizji Showtime obraz za jeden z najważniejszych akcentów festiwalu. Film otrzymał nominację do nagród brytyjskiej akademii filmowej BAFTA, oraz znalazł się na krótkiej liście do Oscarów.
Foto:Rafał Kolsut
01. The First Rebreather - 8:32
02. Uncle Jack - 3:49
03. Winchester From St Giles' Hill - 7:16
04. Judas Unrepentant - 7:18
05. Summoned By Bells - 9:17
06. Upton Heath - 5:39
07. A Boy In Darkness - 8:03
08. Hedgerow - 8:52
Czas całkowity - 58:44
- David Longdon - wokal, flet, akordeon, instrumenty klawiszowe, gitara akustyczna, mandolina
- Dave Gregory - gitara, banjo, mellotron
- Andy Poole - gitara akustyczna, instrumenty klawiszowe mandolina, dodatkowy wokal
- Danny Manners - instrumenty klawiszowe, double bass
- Greg Spawton - gitara basowa, gitara akustyczna, mandolina, dodatkowy wokal
- Nick D'Virgilio - perkusja, dodatkowy wokal
oraz:
- Martin Orford - dodatkowy wokal
- Violet Adams - dodatkowy wokal
- Lily Adams - dodatkowy wokal
- Verity Joy - dodatkowy wokal
- Daniel Steinhardt - gitara
- Abigail Trundle - wiolonczela
- Andy Tillison - instrumenty klawiszowe
- Danny Manners - instrumenty klawiszowe
- Ben Godfrey - trąbka
- Jon Truscott - tuba
- John Storey - puzon
- Dave Desmond - puzon
- Eleanor Gilchrist - skrzypce
- Geraldine Berreen - skrzypce
- Rachel Hall - skrzypce
- Sue Bowran - skrzypce
- Teresa Whipple - altówka
Właśnie ukazał się „Phases”, drugi album zespołu Next To None, za pośrednictwem Inside Out Music.
Członkowie zespołu komentowali ukazanie się płyty następująco:
Max Portnoy: „Phases” świetnie oddaje to czego potrafimy dokonać jako muzycy. Pokazuje, zarówno naszą metalową, jak i progresywną stronę oraz niesie ze sobą mnóstwo dynamiki.”
Kris Rank: “Jestem naprawdę podekscytowany, że ludzie w końcu będą mogli usłyszeć na co nas stać. Wspólnie ciężko pracowaliśmy na to, by stworzyć coś, co szczerze będziemy mogli nazwać naszym oraz co pokaże nasze różne talenty.”
Derrick Schneider: “Świetnie się bawiłem nagrywając ten album i mam nadzieję, że ludzie będą słuchać go z przyjemnością.”
Zespół właśnie skończył serię koncertów, podczas których wspierał grupę Mike’a Portnoya Shattered Fortress, w tym wyprzedany występ w holenderskim Tilburg.
Niedawno pojawił się w sieci teledysk z tekstem do nowego utworu “Pause”.
Poniżej pełna lista utworów z nowego albumu:
01. 13
02. Answer Me
03. The Apple
04. Beg
05. Alone
06. Kek
07. Clarity
08. Pause
09. Mr Mime
10. Isolation
11. Denia
12. The Wanderer
Next To None powstali w 2012 roku w Lehigh Valley w Pensylwanii. W 2015 roku, nakładem Inside Out ukazała się debiutancka płyta kwartetu, zatytułowana „A Light In The Dark”. Jednak nowy album rozszerza brzmienie i styl kapeli.
„Tak naprawdę, zaczęliśmy pisać utwory na nową płytę jak tylko skończyliśmy nagrywać poprzednią”, wyjaśnia perkusista Max Portnoy. Podobnie jak ostatnim razem, za proces komponowania wspólnie odpowiadał duet Max Portnoy/ Thomas Cucé (wokalista i klawiszowiec grupy). Tym razem również mamy do czynienia z częściowym konceptem. „Na debiucie znalazło się 6 utworów, które były połączone tekstami, ale nie zostało to rozciągnięte na pozostałe kawałki. Teraz mamy 4 piosenki, które dotyczą uczucia żalu. Jednak, nie poruszamy tej tematyki na całym albumie.”
Nowy krążek zawiera 12 utworów (w tym dwa krótkie, instrumentalne przerywniki) i stanowi debiut nowego gitarzysty NTN, Derricka Schneidera, który w zeszłym roku zastąpił na tym stanowisku Rylanda Hollanda. „Ryland chciał iść do college’u, obecnie wybiera się do Berklee College Of Music, podczas gdy reszta z nas chciała być w zespole w pełnym wymiarze czasu. Nie było więc możliwości, by Ryland mógł być wciąż z nami. Mieliśmy wielkie szczęście, że od razu znaleźliśmy dla niego zastępstwo. Derricka polecił nam Bumblefoot (były gitarzysta Guns N Roses, który gościnnie zagrał na pierwszej płycie Next To None). Spośród gitarzystów, których sprawdziliśmy, Schneider był jedynym, który idealnie do nas pasował, zarówno pod względem muzycznym, jak i osobistym. Jedną z rzeczy, które robi wspaniale, są solówki, ale Derrick ma też świetny głos i gra bardzo ciężko, co wprowadziło pewne zmiany w naszym stylu i brzmieniu.”
Mimo że, album został zmiksowany przez nominowanego do nagrody Grammy Adama “Nolly” Getgooda (Periphery), zespół zdecydował się wyprodukować płytę własnymi siłami, co Portnoy uważa za nieocenioną pomoc. „To wspólna produkcja, przy której każdy członek zespołu miał coś do powiedzenia. Mieliśmy bardzo wyrazisty pomysł w kwestii tego jak chcemy, by album brzmiał. Gdybyśmy zatrudnili do tego celu zewnętrznego producenta, nasz cel mógłby nie zostać zrealizowany. Dlatego najlepszą decyzją było trzymać się razem i postępować zgodnie z naszą wizją.” Proces nagrywania płyty został rozpoczęty w październiku zeszłego roku, poprzez rejestrację partii bębnów w należącym do Neala Morse’a Radiant Studios w Nashville, przy pomocy inżyniera dźwięku, Jerry’ego Guidroza. „Następnie spędziliśmy około czterech miesięcy w Battery Powered Studios, domowym studiu Thomasa, pracując nad resztą materiału. Thomas pełnił funkcję inżyniera podczas tych sesji. Siedzieliśmy w studiu codziennie do 3 nad ranem. Nie wiem jak Kris (Rank – basista, przyp. GK) dał sobie radę, jako że następnego dnia po zakończeniu nagrań, szedł do szkoły, raptem po kilku godzinach snu.”
Portnoy uważa, że muzyka Next To None na „Phases” stała się ostrzejsza i bardziej wymagająca. „Myślę, że można powiedzieć, że na nowej płycie zrobiliśmy więcej wszystkiego co wymyśliliśmy wcześniej, ale dzięki większemu doświadczeniu, które obecnie mamy, jesteśmy w stanie lepiej pokazać na co nas stać. Tym razem nie ma żadnych gości, w przeciwieństwie do „A Light In The Dark”. To, że gra tylko nasza czwórka, pozwala nam bardziej wyrazić to co chcemy przekazać wszystkim, muzycznie i słownie.”
11 Festiwal Rocka Progresywnego im.Tomasza Beksińskiego w Toruniu.
poniedziałek, 17 lipiec 2017 19:33 Dział: Relacje z koncertówGabriel Koleński: Chociaż jeden z najlepszych polskich festiwali z muzyką progresywną odbywa się co roku już od wielu lat, dopiero pierwszy raz miałem okazję pojawić się tam i uczestniczyć w całości. Opisanie wszystkiego będzie trudne i może mi to zająć sporo czasu i miejsca, ale postaram się podołać ambitnemu zadaniu, które sobie postawiłem.
Do Torunia przyjechałem w sobotę, około godziny 12:00 i od razu udałem się do amfiteatru, który znajduje się przy Muzeum Etnograficznym im. Marii Znamierowskiej-Prüfferowej. Obiekt jest niemal idealnie położony. Z jednej strony, nieco odsunięty od osiedli, przez co odbywające się koncerty nie przeszkadzały chcącym spokojnie odpocząć w weekend mieszkańcom Torunia. Z drugiej strony, amfiteatr znajduje się na zapleczu starówki, z czego sam skorzystałem i poszedłem na spacer zanim rozpoczęły się występy. Jeśli ktoś był w Toruniu, wie, że jego stare miasto jest wyjątkowo urocze i warto się tam wybrać nawet na chwilę. Stanowiło to w pewnym sensie dodatkową atrakcję festiwalu. Bliskość dworca autobusowego to kolejny plus (niestety dworzec kolejowy jest trochę dalej, ale to drobny szczegół).
Sam amfiteatr, choć niespecjalnie duży, w zupełności pomieścił wszystkie osoby i rozstawione kramiki. Na terenie festiwalu można było zakupić jedzenie, picie, piwo i oczywiście płyty i koszulki zespołów występujących w tym roku w Toruniu i nie tylko, również specjalne, festiwalowe koszulki. Zorganizowano też kącik zabaw dla dzieci z dużymi dmuchanymi zabawkami (wiem jak to brzmi, ale proszę, bez skojarzeń, tam naprawdę bawiły się małe dzieci) oraz wystawę prac Gosi Dziekan, artystki-grafika z Bydgoszczy, która była też obecna na miejscu. Dla każdego coś miłego. Zastanawiałem się czy miałem takie szczęście czy po prostu zagrała logistyka, bo nigdy nie stałem w kolejce do toalety lub na miejsce by usiąść i coś zjeść, co jest zmorą wielu festiwali. Oczywiście po piwo czy jedzenie trzeba było czasem troszeczkę postać, ale to tylko sprzyjało integracji (najwięcej przyjaźni zawiązywało się jakimś dziwnym trafem przy stanowisku z piwem).
To tyle jeśli chodzi o wstęp. Przejdźmy do tego co najważniejsze, czyli muzyki i atrakcji dostępnych w czasie trwania festiwalu.
Bartek Musielak: To nie była moja pierwsza wizyta na popularnym „Gniewkowie”, bo tak wśród uczestników bywa nazywany Festiwal Rocka Progresywnego im. Tomasza Beksińskiego. Choć trochę to w moim przypadku naciągane, bo pierwszy raz w festiwalu udział brałem w Toruniu, do którego wydarzenie się przeniosło w zeszłym roku. Wtedy jednak zaczarował mnie klimat imprezy, ludzie, którzy biorą w niej udział, ta rodzinna i przyjacielska atmosfera, a dodatkowo urok samego Torunia. Nie mam specjalnego prawa oceniać tego jak festiwal wyglądał wcześniej, bo nie wziąłem w nim udziału, ale myślę, że przenosiny do tak ładnego i bardzo turystycznego miasta jakim jest Toruń festiwalowi pomogły. A „Gniewkowem” pozostanie on w głowach fanów już na zawsze. Niestety w tym roku udział mogłem wziąć tylko w pierwszym dniu imprezy, w niedzielę zmuszony byłem już wracać do siebie. Dlatego też dorzucam swoje trzy grosze do relacji Gabriela, z którym bardzo miło było się w Toruniu po raz kolejny spotkać, i z którym – co już dość tradycyjne, bo to nie nasza pierwsza piśmiennicza kooperacja – raz się zgodzę, a raz się nie zgodzę.
Dzień I
Here On Earth
GK: Katowicki zespół Here On Earth dorobek ma skromny, bo jedynie wydaną w zeszłym roku płytę „In elipsis”. Tym lepiej, że zespół miał okazję zaprezentować siebie oraz debiutancki materiał sporej publiczności, która licznie przybyła na toruński festiwal. To co było zabawne, choć pewnie nie dla Katowiczan, to to, że o godzinie 15:45, amfiteatr był prawie pusty, a pół godziny później, gdy koncert się rozpoczynał, trudno było poruszać się między rzędami (oj, kilku osobom podwinęła się noga, sam w którymś momencie zahaczyłem o kable już po ciemku), bo tyle było osób. Zgodnie z zasadą Hitchcocka, o rozpoczynaniu od trzęsienia ziemi, Here On Earth stanowili mocne rozpoczęcie festiwalu. Potężne brzmienie, ciężkie riffy i ściany dźwięków (gitar i o dziwo słyszalnych w tym zgiełku klawiszy) były przeplatane delikatniejszymi melodiami i spokojnym wokalem, które przełamywały muzyczny amalgamat i nadawały całości tajemniczy, niepokojący klimat. Wokalista Krzysztof Wróbel rozpoczął trochę nieśmiało, ale powoli rozkręcał się w czasie występu. Generalnie zespół sprawiał bardzo skromne wrażenie, co osobiście odczytuje jako pozytyw, ponieważ nie przepadam za gwiazdorzeniem. Z ciekawostek warto odnotować, że Here On Earth zagrali również cover „Evidence” Katatonii (z mojej ukochanej płyty „Viva Emptiness”). Mój redakcyjny kolega, Bartek Musielak, stwierdził, że wykonali to lepiej niż w oryginale. Przed wymierzeniem mu sprawiedliwości powstrzymała mnie jedynie ogromna sympatia do mojego kolegi. Przyznaję jednak, że wersja katowickiego zespołu była co najmniej przyzwoita. Panowie zaliczyli również najbardziej spektakularne zakończenie koncertu spośród wszystkich występujących na festiwalu zespołów. Podczas gdy grali ostatni utwór, rozpadał się deszcz, który przeszedł w ulewę, która zakończyła występ donośnym piskiem sprzężonego sprzętu. Dodam, że w amfiteatrze zadaszona jest tylko scena, ale najbardziej zagorzali fani zespołu zostali na swoich miejscach. Na szczęście deszcz szybko się skończył, znowu wyszło słońce, wszystkie urządzenia i ludzie przeżyli (kolejność celowa, bo tylko to pierwsze było zagrożone) i mogliśmy powrócić do rozkoszowania się muzyką.
BM: Zespół Here On Earth nie był mi wcale obcy, bo swego czasu napisałem nawet recenzję ich debiutanckiego albumu „In Elipsis”. Krążek mi się spodobał toteż do koncertu podszedłem ze sporym entuzjazmem i wcale się nie zawiodłem. W mojej recenzji delikatnie zarzucałem zespołowi, że co do brzmienia w cięższych fragmentach niknęła moc gitar, a riffy choć siarczyste brzmiało dość płytko. Na żywo muszę przyznać – brzmiało to o niebo lepiej i nie mam już na co narzekać. Grupa zaprezentowała przede wszystkim utwory z debiutanckiej płytki, wplatając w setlistę również nowości, nad którymi aktualnie pracuje. No i ten cover Katatonii, który zabrzmiał bardzo dobrze. Faktycznie w czasie koncertu powiedziałem Gabrielowi, że gra mi to lepiej niż oryginał i faktycznie zauważyłem w jego oku iskrę, jakbym przynajmniej solidnie zbluźnił – ale to nie do końca tak. Uwielbiam „Viva Emptiness” uważając ten album za najwyższe osiągnięcie Szwedów, ale niestety dane mi było ich zobaczyć na żywo tylko raz w ramach Metal Hammer Festiwalu w 2010. Tamten koncert zdecydowanie mi się nie podobał, bo Katatonia zabrzmiała jak jedna wielka, hałaśliwa papka z miliona dźwięków, kompletnie nie do strawienia. I w tym kontekście stwierdziłem, że wersja „Evidence” zagrana przez Here On Earth przewyższa oryginał, bo brzmieniowo śląska grupa zaprezentowała się znakomicie. Tyle i tylko tyle, choć pewnie i tak troszeczkę koledze podpadłem. Generalnie był to solidny koncert, bardzo dobry na otwarcie festiwalu, a w zespole z Katowic można upatrywać całkiem serio pewnych nadziei w przyszłość polskiego progresywnego rocka. Oby muzycy zachowali wysoki poziom i nie spoczywali na pochwałach, które zdaje się nie tylko z mojej i Gabriela strony w kierunku grupy są przesyłane – drugi i trzeci album będą dopiero prawdziwym sprawdzianem. Ja trzymam kciuki za tę grupę.
Halucynacje
GK: Jak ja chciałbym zachować absolutny obiektywizm i spokój przy opisywaniu tego koncertu. Niestety nie ma takiej opcji! Od razu powiem, że osobiście występ ten uważam za najlepszy jeśli chodzi o pierwszy dzień, a być może nawet cały festiwal. Wyszła na scenę przedziwna ekipa (bardzo duże zróżnicowanie wiekowe muzyków) i zaczęła grać trudną, ale cudowną muzykę. Od razu dało się wyczuć doskonałą chemię i zrozumienie między muzykami (muzyka łączy pokolenia). Mieszanka jazzu, hard rocka i psychodelii okraszona chropowatym, ale bardzo pasującym do tej stylistyki brzmieniem, powaliła mnie na łopatki. Zresztą, z tego co rozmawiałem z różnymi uczestnikami festiwalu, nie mnie jednego. To co od razu przykuwa uwagę i powoduje, że noga „tańczy dla mnie” (może nie każdy zna ten dość przaśny suchar…) to ogromna dawka szalonej energii, która drzemie w tej muzyce. W partiach szybkich jest to energia bezpośrednia i obezwładniająca, w spokojniejszych bardziej podskórna i kąsająca. W kontrolowanym chaosie i ferworze walki z rytmem, w pewnym momencie perkusista Konrad Muchalski prawie zgubił pałeczkę (tak, widziałem to), ale brawurowo sobie poradził i kontynuował grę (jedyne co sobie wtedy pomyślałem, to „co za gość!”). Atmosfera towarzysząca muzyce wrocławskiego zespołu jest również z gatunku tych „dość niesamowitych”. Budowanie klimatu opanowały Halucynacje do perfekcji. Czasem muzycy grają w sposób bardziej wyluzowany, innym razem brzmienie jest jakby zamglone, kojarzy się z małymi klubami, w których szemrane typy załatwiają podejrzane i umiarkowanie legalne interesy na tle tych hipnotyzujących dźwięków. Instrumentarium Halucynacji to, poza oczywistą sekcją rytmiczną i gitarą, saksofon i instrumenty klawiszowe, przede wszystkim zabytkowo wyglądające, ale świetnie brzmiące organy Hammonda. Paleta muzycznych barw i dźwięków była po prostu porażająca, aż trudno opisać co tam się działo! Na żywo panowie zaprezentowali między innymi utwory „Mrówczy poranek” (komentując, że jest to ich największy „hit”), „Szczurołap”, czy „Noc czerwcowa”, rozbrajając wszystkich komentarzem, że jest to „piosenka o pójściu na grilla”. To szczególne poczucie humoru i dystans do siebie i swojej twórczości były po prostu ujmujące i dopełniały obrazu fajnej kapeli, która zagrała fenomenalny koncert.
BM: Ponownie nie mogę się tutaj z Gabrielem posprzeczać – to był znakomity koncert i moim zdaniem najlepszy tego dnia pod względem muzycznym. Halucynacje, poza oczywistymi naleciałościami z nurtów jazzowych, hard rockowych i psychodelicznych, skojarzyły mi się jeszcze dodatkowo ze sceną amerykańskiego psychodelicznego noise rocka, w którym kompozycje potrafią płynąć i płynąć (takie choćby zapomniane i niedocenione Comets On Fire), a muzycy niejeden raz zapominają się w niekończących improwizowanych odlotach. Szkoda, że tego tutaj trochę zabrakło i kompozycje były jednak dość poukładane, ale mimo wszystko jedyne co mogę temu występowi zarzucić to nagłośnienie, które mnie delikatnie kuło w uszy. Wiosła, tj. bas i gitara były zdecydowanie za bardzo wyeksponowane, przez co w całości ginął tak lubiany przeze mnie saksofon. Niemniej występ obejrzałem i posłuchałem z wielką przyjemnością. A wieczorem na mieście spotkałem jeszcze wspomnianych „wioślarzy” – Krzysia i Kubę, zamieniłem kilka słów przy smakowitej bułce z wołowiną i nabyłem nawet albumik. Pozytywni ludzie, świetna muzyka, zauważalna dobra atmosfera w zespole, która przenosi się na muzykę i na publiczność – czego więcej oczekiwać. Czapki z głów i mam nadzieję, że uda mi się kiedyś dorwać Halucynacje na koncercie klubowym, w którym jak mniemam ta muzyka sprawdzi się nawet lepiej.
Backward Runners
GK: Gdy usłyszałem, że za chwilę wystąpi zespół z Warmii i Mazur, od razu pomyślałem „no to z Warmii czy z Mazur?” (mieszkańcy tego regionu wiedzą o co chodzi…). Pochodzący z Olsztyna (czyli jednak bardziej z Warmii) zespół Backward Runners prezentuje nieco delikatniejszą muzykę, bliższą pop rocka. Nie jest to zarzut, po prostu określenia typu „alternatywa”, czy „indie” są mocno nadużywane. Delikatna odmiana jeszcze chyba nikomu nie zaszkodziła, zwłaszcza w muzyce. Grupa istnieje raptem kilka lat i ma na swoim koncie jedną płytę, wydaną w zeszłym roku „Another Day, Another Dream”. Mimo teoretycznej lekkości twórczości zespołu z Warmii, na żywo brzmią mocniej niż w wersji studyjnej. Koncertowy żywioł zdecydowanie służy muzykom i pozwala wyzwolić drzemiącą w nich energię. I choć obawiam się, że bardziej ortodoksyjne, progresywne ucho nie znajdzie w piosenkach BR zbyt wiele dla siebie, ich występ był bardzo przyjemny w odbiorze. Imponować mogła szczególnie młodzieńcza pasja wokalisty Oscara Jensena, który starał się cały czas utrzymywać kontakt z publicznością i dobrze czuł się na scenie, co było widać. Wykazał się dodatkowo swoistym poczuciem humoru, kiedy część koncertu spędził w stroju sumo (następnego dnia odbywały się festiwalowe zawody w tej dyscyplinie, w specjalnych, pogrubiających strojach). Jednak jeśli chodzi o sam warsztat, myślę, że swój największy rozwój, zarówno wokalista, jak i cały zespół mają jeszcze przed sobą. Potencjał jest, teraz trzeba tylko czekać. Oczywiście nie zmienia to faktu, że do tej pory nucę pod nosem chyba największy hit zespołu czyli „Gravity”, który zagrali obok chociażby „I Could”, czy „Love and Other Disasters”.
BM: Kompletnie mnie ten występ nie porwał. W części poświęconej Here On Earth Gabriel pisał, że nie lubi gwiazdorzenia – ja też nie lubię. A jakoś dziwnie odczułem coś takiego płynące ze sceny w czasie występu Backward Runners. Może po prostu nie skumałem tej „młodzieńczej pasji” i „poczucia humoru”, o którym wspomina mój kolega, a może ta dość lekka i radiowa (choć chciałbym by przynajmniej taka muzyka grała w radio) muzyka wpłynęła na odbiór tego koncertu przeze mnie. No cóż, skoro więc nie porwało, nie zaiskrzyło między Backward Runners, a moim uchem, wykorzystałem ten czas na piwo, zwiedzanie stoisk z płytami, piwo, posiłek i wzięcie udziału w festiwalowej loterii fantowej (wygrałem płytę Cromwell – słabizna, książkę o black metalu – mega radość! Oraz... piwo).
Eddie Mulder
GK: Kolejny występ, który dane nam było oglądać, to akustyczny koncert Eddiego Muldera, holenderskiego gitarzysty i basisty, który chwilę później wystąpił z zespołem Flamborough Head, a znany jest również między innymi z Leap Day i Trion. Jego solowy występ obejmował jedynie jego samego, gitarę akustyczną oraz oczywiście utwory z dwóch solowych płyt muzyka. Eddie siedział i grał na gitarze. Muzyka, którą wykonywał była bardzo delikatna, nieco melancholijna i niestety trochę monotonna. Może w innych warunkach i okolicznościach wdzięki Eddiego bardziej by mnie skusiły, ale na festiwalu gdzie tak dużo się dzieje, nie jestem w stanie usiedzieć w miejscu i skupić się na takiej muzyce. Nie ukrywam, że może to być i pewnie jest wyłącznie moja wina, ale ten występ jako jedyny w czasie festiwalu mnie nie przekonał. Lubię akustyczną muzykę, lubię takie nastrojowe granie, ale to chyba nie był mój wieczór, a przynajmniej nie na takie kawałki. Wiem, że wielu uczestnikom festiwalu koncert Eddiego Muldera jednak bardzo przypadł do gustu i byli oni zachwyceni jego twórczością w wersji na żywo.
BM: Eh, zupełnie nie festiwalowy koncert. Takie akustyczne występy na dużych festiwalach jeśli w ogóle to zdarzają się na sam koniec line-up’u, gdzieś koło 1 czy 2 w nocy, podczas gdy część uczestników już albo się zmyła, albo snuje się wymęczona spożywaniem różnych trunków bez celu. Respektuję i szanuję wybór organizatorów, w końcu dla fanów gwiazdy wieczoru ten występ był nie lada gratką, ale do mnie totalnie nie przemówił. Dość mdłe i bardzo podobne do siebie akustyczne kompozycje nijakiego Eddiego Muldera pewnie o wiele bardziej sprawdziłyby się podczas klubowego after party, aniżeli na scenie festiwalowej. Może tak trzeba to było rozwiązać? Po fakcie nie ma już co gdybać. Mnie ten koncert straszliwie wynudził, więc już w połowie krążyłem ponownie po koronie amfiteatru rozmawiając i popijając piwo. O! W sumie to jest jeden plus takiego koncertu – można było bez krzyczenia swobodnie porozmawiać.
GK: Tuż przed koncertem holenderskiej formacji Flamborough Head, tradycyjnie nastąpiło wręczenie Nagrody im. Roberta „RoRo” Roszaka, którą w tym roku odebrała formacja Love De Vice za album „Pills”. Gratulujemy!
BM: Ja również gratuluję!
Flamborough Head
GK: Jeśli ktoś pomyśli, że jestem uczulony na Holendrów i z pewnością występ doświadczonego Flamborough Head również mi się nie podobał tego wieczoru, jest w dużym błędzie. Przede wszystkim, tu się bardzo dużo działo, było bogato, kolorowo, choć nie zawsze wesoło. Prawda jest taka, że nasi holenderscy przyjaciele mieli łatwiej już na starcie, ponieważ ich koncert rozpoczął się gdy zaczęło się ściemniać, zatem sama przyroda zadbała o romantyczny nastrój. Twórczość FH to szeroko pojęty rock neoprogresywny okraszony dźwiękami fletu (chyba nie muszę mówić z jaką grupą się to automatycznie kojarzy…), na którym gra wokalistka grupy Margriet Boomsma oraz wspaniałymi solówkami gitarzysty Hansa Spitzena (Eddie Mulder w zespole gra na basie). Największy nacisk postawiony został jednak na klimat i emocje, które towarzyszyły muzykom i publiczności przez cały czas trwania występu. Podniosły, zadedykowany zresztą publiczności „Don’t forget us”, poświęcony dzieciom pochodzącym z krajów znajdujących się w trudnej sytuacji „Captive of fate” („te dzieci patrzą na to samo niebo co my, ale ich sytuacja jest zupełnie inna”), obdarzony lekko tanecznym potencjałem „I’ll take the blame”, liryczne „Lost in time” i zagrany na koniec „Garden of dreams” z pięknymi, natchnionymi solówkami czy emocjonalny „Andrassy road”, dotyczący ofiar węgierskiej rewolucji (przy ulicy Andrássy w Budapeszcie znajduje się Terror Háza – muzeum, które stanowi jednocześnie pomnik ofiar totalitaryzmu na Węgrzech i bohaterów rewolucji 1956 roku). Ekipa techniczna przygotowała właściwie idealne warunki do pochłaniania dźwięków holenderskiej grupy – solidne brzmienie (zaskakująco mocne, jak na tak w gruncie rzeczy lekką muzykę), ale selektywne, do tego tworzące nastrój światła i dym. Mam wrażenie, że w tym akapicie, odmieniłem słowa „klimat, nastrój i emocje” przez wszystkie możliwe przypadki, ale taki był ten występ. Wykonawczo również nie było się do czego przyczepić. Utwory odegrane perfekcyjnie, z dbałością o szczegóły. Klawisze i flet tworzyły odpowiednią atmosferę, do tego świetne gitarowe solówki nacechowane, tak, tak, emocjami oraz oczywiście damski wokal, o którym nie należy zapominać, a który nie jest w tym gatunku czymś oczywistym.
BM: Wyjdę na marudę i strasznego malkontenta, ale koncert Flamborough Head również mnie nie porwał. Oczywiście, było to o wiele lepsze widowisko aniżeli poprzedni występ. Jednak jako, że nie jestem fanem neoprogresywnego rocka niespecjalnie załapałem tę muzykę. Przyznaję bez bicia, że nie porusza mnie ani muzyka Marillion, ani IQ, ani tym podobne – nie dziwota więc, że FH mnie również nie porwało. Nie mogę zarzucić muzykom niczego złego, bo warsztatowo było bardzo dobrze (choć moim zdaniem pochwalone przez Gabriela solówki Hansa Spitzena nie do końca były takie „wspaniałe”, raczej schematyczne). Nie mogę też powiedzieć z pełnym przekonaniem, że był to słaby koncert – ot zwyczajnie nie moja bajka. Nie było chemii tutaj, może jestem na to za młody. Ale podobnie jak niegdyś na Ino-Rock Festiwalu cały koncert IQ przegadałem ze znajomymi łażąc od stoiska z piwem do miejsc, gdzie nie trzeba było krzyczeć rozmawiając; tak też zrobiłem i tym razem w czasie koncertu Flamborough Head. Doceniam jednak, że organizatorzy postarali się ściągnąć zespół, który rzecz jasna ma jakieś osiągnięcia i jest dla gatunku w pewnym stopniu zasłużony. Dla każdego coś miłego, dla każdego coś dobrego, to był ukłon w kierunku nieco starszych słuchaczy i bardzo dobrze. Mam nadzieję, że w przyszłym roku gwiazdą będzie zespół, będący ukłonem w kierunku tych nieco młodszych, ale co to będzie – pożyjemy i zobaczymy. Tymczasem ja kończę dorzucać moje trzy grosze do tej relacji, ponieważ nie dane mi było (niestety) uczestniczyć w drugim dniu koncertów. Podczas gdy Toruńska publiczność bawiła się przy dźwiękach Animate, Yesternight, Grendel (tego żałuję najbardziej) i Art Of Illusion – ja wracałem już pociągiem do siebie. Do zobaczenia w przyszłym roku, już na pewno na cały festiwal i nawet parę dni dłużej!
GK: Parę minut po godzinie 23 zakończył się pierwszy dzień festiwalu i rozpoczęły się liczne afterparty (sam uczestniczyłem w trzech różnych!), ale o tym nie będę pisał…
II dzień
Drugi dzień festiwalu rozpoczęły tak naprawdę dodatkowe atrakcje – spotkanie z Panem Wiesławem Weissem oraz zawody sumo. O ile to drugie nie wymaga raczej dodatkowego komentarza i lepiej obejrzeć to na zdjęciach, o tyle spotkanie z redaktorem naczelnym miesięcznika Teraz Rock było bardzo ciekawe. Wiesław Weiss promuje obecnie swoją najnowszą książkę „Tomek Beksiński. Portret prawdziwy”. Na spotkaniu oczywiście opowiadał o wydawnictwie, ale też o samym Tomku Beksińskim i ich specyficznej znajomości. Specyficznej, ponieważ Pan Wiesław, jak sam przyznał, nie był przyjacielem Tomka, choć bardzo go lubił, lecz najczęściej był jego szefem w redakcji, z którą Beksiński współpracował. Spotkanie opierało się na pytaniach zadawanych przez publiczność. Choć zgromadzone osoby początkowo zdawały się być onieśmielone obecnością, jakby na to nie patrzeć, żywej legendy polskiego dziennikarstwa muzycznego, szybko pojawiły się pierwsze pytania i kolejne, a całe wydarzenie trwało około 1,5 godziny. Przypuszczam, że satysfakcja była obustronna, ponieważ wszyscy, łącznie z Panem Wiesławem, wychodzili ze spotkania uśmiechnięci. Warto dodać, że Wiesław Weiss był obecny podczas całego festiwalu, nie tylko w czasie promocji swojej książki.
Animate
Drugi dzień festiwalu, pod względem muzycznym, również rozpoczął zespół ze Śląska, tym razem formacja Animate. Nazwa zespołu wzięła się od słynnego utworu Rush o tym samym tytule. Aż się prosiło, żeby grupa z Będzina zagrała ten kawałek i tak też się stało, ale dopiero pod koniec koncertu. A co działo się wcześniej? Bardzo dużo, ponieważ zespół ma na koncie wystarczającą ilość autorskich piosenek, by wypełnić nimi około godzinny występ. Często kluczem do sukcesu jest prostota i tu zdaje się ta zasada sprawdzać. Na scenie znajduje się czterech wesołych i energicznych facetów – jeden wokalista, jeden gitarzysta, jeden basista, który operuje też różnego rodzaju elektroniką i jeden perkusista. I nie potrzebują niczego więcej. Animate jest zasadniczo zespołem prog metalowym (jednym właśnie zapaliły się ogniki w oczach, drudzy jedynie nimi przewrócili). Na żywo ich brzmienie jest mocne, ale też selektywne. Z jednej strony techniczne granie, potężny groove i solówki gitarowe, z drugiej klarowność i lekko kosmiczny klimat. Mimo to, nie ma się wrażenia przeładowania, aranżacje są odpowiednio bogate, ale nie przytłaczające. Wokalista Robert, choć w zespole występuje dopiero od kwietnia tego roku, bardzo dobrze czuje się na scenie, nawiązuje kontakt z publicznością i dużo gada. Najlepiej jednak wychodzi mu śpiewanie, ponieważ operuje czystym, dość wysokim głosem, który mi osobiście kojarzy się z Jamesem LaBrie…sprzed 15 lat, gdy ten ostatni „jeszcze mógł”. Na szczęście Robert pozbawiony jest tego charakterystycznego zblazowania i nie pieje tak jak wokalista Dream Theater (nie martw się James, wciąż cię kocham). Na żywo usłyszeliśmy między innymi „Force gravity”, zagrany dwukrotnie, ponieważ panowie powtórzyli ten kawałek na bis, jako ulubiony utwór wokalisty. Animate zagrali w Toruniu również „Ghostmaker”, „Back to code”, czy instrumentalne „My emotions” (długa i rozbudowana solówka na gitarze) oraz „Snow tale” (bardziej klimatyczny, też bez wokalu, za to z fajnymi partiami basu, na którym Przemek grał metodą ”tappingu”). Bardzo udany występ.
Yesternight
Na ten występ czekało wielu. Bo panowie rzadko grają koncerty. Bo wreszcie jest ich debiutancki materiał. Bo jest bardzo dobry. Bo to fajny zespół jest. A tak poważnie, sam byłem ciekaw jak zabrzmią na żywo utwory z „The false awakening”. Yesternight zdecydowali się zagrać album w całości, od początku do końca, zgodnie z układem na płycie (chwilę później to samo zrobił Grendel, ale o tym zaraz). Jedyne, co naprawdę mi się nie podobało to brzmienie przez pierwszą połowę koncertu. Było mocno, dosyć ciężko (dużo ciężej niż w wersji studyjnej, czego łatwo się domyślić), wokalistę Marcina Boddemana było słychać i to bardzo dobrze, ale od czasu do czasu wkradały się sprzężenia, które trochę kuły w uszy i zakłócały spokojny odbiór muzyki. Żal mi serce ściskał, że taka wydawałoby się drobnostka, tak psuje koncert dobrego zespołu i niestety razi. Mniej więcej w połowie występu bydgoskiej formacji, sytuację udało się wreszcie opanować i problem został całkowicie wyeliminowany. Może to przypadek, ale wydawało mi się, że dopiero po usunięciu usterki brzmieniowej, zespół złapał wiatr w żagle i nabrał większej pewności siebie w wykonywaniu poszczególnych utworów. Pojawiła się energia i prawdziwa pasja. Wtedy też zabrzmiały utwory „Yesternight” i „Just try”. Nie zawsze jest tak, że to co brzmi dobrze na płycie, podoba się też na żywo. Jednak w tym przypadku ta zasada się sprawdziła, a wymienione przed chwilą kawałki okazały się najjaśniejszymi punktami całego występu. Zwłaszcza brawurowe i perfekcyjne wykonanie „Just try” robiło ogromne wrażenie (wszystkie solówki gitarowe idealnie zagrane!). Oczywiście technika to nie wszystko (choć podobno liczy się bardziej niż rozmiar…), najważniejsze są emocje, których też nie brakowało. Na zakończenie swojego występu panowie zaproponowali coś od czego zjeżyły mi się włosy na karku, a serce podeszło do gardła. Zagrali, zadedykowany pamięci Jona Lorda, cover Deep Purple „Child in time”. To jeden z tych świętych utworów, których nie wolno ruszać i za które nie należy się w ogóle brać, z zasady. Jednak nie dość, że Bydgoszczanie podjęli się arcytrudnego zadania, to jeszcze wykonali je bardzo przyzwoicie. Ich wersja żelaznego klasyka rocka była wierna oryginałowi i zagrana na poziomie. Nie było wstydu, były za to gromkie oklaski, w pełni zasłużone.
Grendel
Występ z gatunku „wspomnień czar”. Zespół istnieje oficjalnie od 1993 roku, w 2008 wydał swoją debiutancką i jak do tej pory ostatnią płytę zatytułowaną „The Helpless”. W tym roku powrócili na festiwal by ponownie zaprezentować siebie i swoje utwory. By nie być posądzonym o odgrzewanie jeszcze raz tego samego kotleta, muzycy Grendel delikatnie przearanżowali swoje utwory i podali je z nową energią, nieco bardziej nowocześnie. To co się najbardziej zmieniło to głos wokalisty Sebastiana Kowgiera, który brzmi lepiej, bardziej pewnie. Poprawił się również jego angielski akcent. Poza tym, to wciąż to samo, bardzo mocno nacechowane emocjami granie nastawione na tworzenie odpowiedniej atmosfery i budowanie nastroju. Muzyka formacji z Białogardu nie jest jednoznacznie smutna, ale duży ładunek melancholii i eksplorujące ludzkie uczucia teksty powodują, że ich twórczość wydaje się bardziej pasować do długich jesiennych wieczorów niż do letniego festiwalu. Na szczęście prog rockowa publiczność nie potrzebuje skocznego umpa umpa, by czuć się dobrze (ja latem słucham Sisters of Mercy i jest super). Grendel zaprezentował kawałki z „The Helpless” w kolejności zgodnej z albumem, nie było więc zaskoczeń, jeśli chodzi o repertuar. Na bis ponownie zagrali „Signal” i tyle. Z jednej strony trochę szkoda, że zespół nie zaprezentował niczego nowego, jednak odniosłem wrażenie, że w tym przypadku nie chodziło o niespodzianki, tylko o wspólne celebrowanie muzyki. Emocji nie brakowało po obu stronach sceny. Choć wokalista grupy (okazjonalnie wspierany jeszcze przez wokalistkę) wydaje się pozornie wycofany i nieśmiały, widać, że przeżywa to co śpiewa i gra. A trzeba przyznać, że gra niesamowicie. Praktycznie każdy utwór był ozdobiony wspaniałą, natchnioną solówką gitarową. Pięknie się tego wszystkiego słuchało. Widać, że zespół jest w bardzo dobrej formie i warto byłoby ten fakt wykorzystać. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że powstanie jednak jakiś nowy materiał.
Art Of Illusion
W końcu przyszła pora na główną gwiazdę festiwalu, zamykający drugi dzień, bydgoski zespół Art Of Illusion. Trzeba przyznać, że występ został profesjonalnie przygotowany. Na początku tajemnicza, elektroniczna muzyka, dym, światła i inne bajery. AOI jako jedyna kapela występująca tego roku w Toruniu, postarała się o wizualizacje wyświetlane na ekranie za muzykami. Szkoda, że za dnia niewiele było widać, a większość koncertu odbyła się jednak przed zmrokiem. Od razu było słychać, że zespół nie będzie brał jeńców. Mocne, ciężkie brzmienie, bardzo gitarowe. Choć to, że początkowo nie było za bardzo słychać klawiszy to raczej przypadek, widać kto gra w zespole pierwsze skrzypce i na czym. Dźwięki gitary były bardzo mocno wysunięte do przodu, a grający na niej Filip Wiśniewski zdawał się brylować nawet w utworach z wokalem. Koncert był podzielony na trzy zasadnicze części, z których dwie się ze sobą przeplatały: kawałki wyłącznie instrumentalne, te z wokalem oraz krótki fragment, podczas którego klawiszowiec Paweł Łapuć występował sam i prezentował mały przegląd muzyki fortepianowej. Choć taki zabieg stwarzał pozory większego zróżnicowania brzmienia, był niestety jednocześnie przyczyną braku spójności i lekkiej chaotyczności prezentowanego przez grupę repertuaru. Wynika to z faktu, że zespół nie ma aż tylu utworów z wokalem by zapełnić nimi cały koncert, dlatego posiłkuje się kawałkami instrumentalnymi nagranymi na potrzeby debiutanckiego albumu. Obecnie jednak Bydgoszczanie pracują nad drugą płytą, a we wszystkich nowych piosenkach zagranych podczas toruńskiego występu, udzielał się wokalista Marcin Walczak. Nic nie zmieni faktu, że czego by panowie nie grali, wykonują to bardzo dobrze. Twórczość Art Of Illusion to pełnokrwisty, techniczny metal progresywny z potężnym brzmieniem i miażdżącymi solówkami gitarowymi. Chylę czoła przed umiejętnościami muzyków i ekipy technicznej. Poza początkowymi potknięciami, przez większość koncertu można było w spokoju (o ile to słowo w ogóle pasuje do muzyki AOI) słuchać i delektować się kolejnymi dźwiękami. Najbardziej podziwiam Kamila Kluczyńskiego, który kilka godzin wcześniej wystąpił wraz z Yesternight, ponieważ obie kapele wykorzystują tego samego perkusistę (w tym kontekście odniosłem wrażenie, że podczas pierwszego występu Kamil trochę odpoczywał, a dopiero na koniec przyszła pora na ciężką pracę). I w tak wystrzałowym klimacie dojechaliśmy do 22 z minutami, kiedy to zakończył się ostatni koncert oraz cały festiwal.
Ilość myśli, uczuć, wrażeń i wspomnień, jakie mam po tych zaledwie dwóch dniach, jest tak ogromna, że nie miałem pojęcia, jak w ogóle do tego podejść i jak to opisać. Postanowiłem jednak za wiele nie myśleć i podejść do sprawy podobnie jak organizatorzy festiwalu – z sercem. Dopiero pierwszy raz miałem okazję wziąć udział w tym wydarzeniu, nie mam porównania jak było wcześniej, dlatego też nie powiem czy było lepiej czy gorzej. Myślę, że jednak najważniejsze jest, że było fantastycznie! Mówię to z czystym sumieniem i możliwie obiektywnie. Bardzo dobrze dobrane miejsce, zróżnicowany zestaw zespołów, zarówno pod względem doświadczenia, jak i stylistyki, profesjonalnie przygotowane zaplecze sanitarno-gastronomiczne, giełda płyt (wreszcie udało mi się kupić „Songs from the lions cage” Areny!), bardzo dobra organizacja (krótkie przerwy między kolejnymi koncertami) i przede wszystkim wspaniali ludzie. Słynną atmosferę, która panuje na festiwalu, trudno opisać, to trzeba przeżyć samemu. Z całej Polski przyjeżdżają fani muzyki progresywnej, którzy są nieprawdopodobnie życzliwi i otwarci. Nie ma znaczenia, że ktoś Cię nie zna albo że jesteś pierwszy raz. Nikt tu nie jest obcy. W sobotę pierwszy raz w życiu rozmawiałem z ludźmi, którzy następnego dnia witali mnie jak starego przyjaciela. Ciężko było mi w to uwierzyć i nie wiem z czego to się bierze, ale na Festiwalu Rocka Progresywnego im. Tomasza Beksińskiego można łatwo i szybko poczuć się jak u siebie. Nie bez przyczyny stali bywalcy nazywają się wzajemnie Rodziną, bo rzeczywiście tak to funkcjonuje. I z nimi bynajmniej nie wychodzi się dobrze tylko na zdjęciach. Do zobaczenia za rok!
Przybył, zobaczył, wysłuchał, wrócił i spisał,
Gabriel „Gonzo” Koleński
Zdjęcia: Krzysztof "Jester" Baran
01. On The Road Again - 2:38
02. Heat - 4:27
03. Code Of Life - 4:33
04. When The Curtain Falls - 4:22
05. Dream On - 5:21
06. Fail - 5:05
07. Storm Is Coming - 4:42
08. Dazed By Glory - 4:26
09. Farewell - 6:14
10. Swamp Song - 5:57
Czas całkowity - 47:45
- Kamil Haidar – wokal
- Mateusz Owczarek – gitara, gitara akustyczna, Irish bouzouki
- Katarzyna Rościńska – dodatkowy wokal
- Wojtek Olszak – instrumenty klawiszowe
- Łukasz Adamczyk – gitara basowa
- Sławek Berny – perkusja
Już 20 sierpnia w Warszawie będzie miała miejsce pierwsza edycja festiwalu Prog In Park organizowanego przez Knock Out Productions. W skład festiwalu wchodzą: Opeth, Riverside, Sólstafir, Blindead oraz Lion Shepherd. Mamy dla Was konkurs, w którym do wygrania jest podwójna wejściówka na to wydarzenie! Szczegóły konkursu poniżej.
Przypominamy: koncert przybierze formę mini-festiwalu na którym wystąpią artyści związani z szeroko pojęta muzyką progresywną. O festiwalu więcej napisał Bartłomiej Musielak w swoim felietonie "Prog In Park - nowa jakość?", który dostępny jest na łamach ProgRock.org.pl TUTAJ. Do najpierw ogłoszonych zespołów Opeth oraz Blindead dopełniając składu imprezy dołączyli: Riverside, Sólstafir oraz Lion Shepherd. Na mini-festiwal Prog In Park zapraszamy 20 sierpnia do warszawskiego Parku Sowińskiego. Bilety na to wydarzenie są dostępne na: http://knockoutprod.net/sklep oraz na portalach Ticketpro i Eventim.
KONKURS!
Do wygrania mamy dla Was podwójną wejściówkę na Prog In Park! Aby wziąć udział w konkursie należy:
1. Odpowiedzieć na pytanie: Współpraca z jakim artystą łączy ścieżki muzyczne Mikaela Åkerfeldta z Opeth oraz Mariusza Dudy z Riverside?
2. Udostępnić na swoim profilu na Facebooku oficjalne wydarzenie Prog In Park, dostępne tutaj: https://www.facebook.com/events/136221970243610
W konkursie wezmą udział wyłącznie osoby, które odpowiedzą na pytanie oraz poprawnie udostępnią wydarzenie.
Odpowiedzi należy wysyłać na adres: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie obsługi JavaScript. w tytule maila podając KONKURS PROG IN PARK. Natomiast w treści wiadomości zawrzeć należy odpowiedź na powyższe pytanie oraz link do Waszego profilu na Facebooku. Pamiętajcie, że abyśmy mogli sprawdzić czy udostępniliście wydarzenie, Wasz post musi być udostępniony publicznie. Jak zmienić ustawienia prywatności? Odsyłamy np. tutaj: https://www.facebook.com/about/control
Na Wasze odpowiedzi czekamy do 30 lipca do północy. Zwycięzca wylosowany zostanie dzień później i ogłoszony 31 lipca w godzinach wieczornych oraz poinformowany o wygranej mailowo. Uwaga! Wiadomości wysłane 31 lipca nie będą brane pod uwagę.
PROG IN PARK 2017
Opeth, Riverside, Sólstafir, Blindead, Lion Shepherd
Kiedy: 20 sierpnia
Gdzie: Park Sowińskiego / Warszawa
Bilety w cenie 169 zł dostępne na: http://knockoutprod.net/sklep oraz na portalach Ticketpro i Eventim
Oficjalne wydarzenie: https://www.facebook.com/events/136221970243610
Za rewelacyjną grafikę dziękujemy:
https://www.facebook.com/kubasokolski.artwork
CD 1
01. Beyond Reality - 6:25
02. Seeking Other Ways - 6:58
03. Left Alone Again - 6:14
04. A Marionette - 5:56
05. No Apologies - 6:14
06. At My Fingertips - 7:48
07. Dont’t Go Away - 7:37
08. Behind My Mask - 6:05
09. Turn Back Time - 8:26
10. Screaming Out Your Name - 5:30
11. Lost - 6:47
Czas całkowity - 1:13:22
CD 2
01. Poza rzeczywistością - 6:25
02. Szukam nowych dróg - 6:58
03. Opuszczony - 6:14
04. Marionetka - 5:56
05. Nie będę przepraszał - 6:14
06. Na wyciągnięcie ręki - 7:48
07. Nie odchodź - 7:37
08. Za maską - 6:05
09. Cofnąć czas - 8:26
10. Wykrzykując twoje imię - 5:30
11. Zagubiony - 6:47
Czas całkowity - 1:13:22
- Marcin Wojciechowski – wokal
- Adam Muszyński – gitara
- Remigiusz Bregier – gitara
- Grzegorz Janicki – instrumenty klawiszowe
- Aleksander Kruszewski – gitara basowa
- Janusz Janicki – perkusja
oraz:
- Agata Barwinek – Bembinow – wokal (8,11)
- Rafał Bieliński – growls (9)
01. Mikrokosmos 113 (4:21)
02. Mikrokosmos 149 (3:40)
03. An Evening in the Village (3:21)
04. Roumanian Folk Dances 1 (5:39)
05. Roumanian Folk Dances 2 (3:15)
06. Roumanian Folk Dances 3 (3:48)
07. Roumanian Folk Dances 4 (4:20)
08. Roumanian Folk Dances 5 (1:54)
09. Roumanian Folk Dances 6 (1:54)
10. The Young Bride (5:26)
Czas całkowity - 37:38
- Nelson Coelho - gitara
- Gabriel Costa - gitara basowa
- Fred Barley - perkusja
oraz:
- David Cross - skrzypce (1)
Belgijska post-industrialna formacja Thot prezentuje drugi, tym razem już pełnowymiarowy utwór promujący nadchodzący album "FLEUVE". Mowa tu o kompozycji, która jest również ukłonem w kierunku polskich fanów grupy. Tytuł "ODRA" odnosi się bezpośrednio do rzeki płynącej w Czechach, Polsce i na granicy polsko-niemieckiej. Motywem przewodnim i inspiracją dla całego albumu są właśnie europejskie rzeki.
Myślą przewodnią "FLEUVE" jest cytat z niemieckiego pisarza i poety Bertolta Brechta: "Rzeka, która wszystko porywa określana bywa jako brutalna, ale nikt nie nazywa brutalnymi brzegów, które ją uwięziły". Album wyprodukowany ponownie przez Magnusa Lindberga z Cult Of Luna (wcześniej zespół współpracował z tym muzykiem przy okazji poprzedniego albumu "The City That Disappears") ukaże się 20 października nakładem belgijskiej wytwórni Weyrd Son Records.
Pierwszym utworem zaprezentowanym szerszej publiczności był "ICAUNA". Utwór to łacińska nazwa francuskiej rzeki Yonne, która płynie w regionie o tej samej nazwie, a z którego pochodzi założyciel zespołu - Grégoire Fray. Utwór ten to bardziej intro do kolejnej kompozycji, którą Thot właśnie zaprezentował, tj. "ODRA". Premiera singla wsparta została teledyskiem stworzonym przez francuskiego artystę Arthura Sheltona. O swoim teledysku wypowiada się sam jego twórca: "Od kiedy stworzyłem kilka filmów, teledysków i kilkukrotnie próbowałem filmowania podwodnego, zawsze chciałem pójść o krok dalej z podobnymi eksperymentami, które pozwalają by obraz był powolny, dziwny i nieokreślony. Kiedy Grégoire opowiedział mi całą filozofię swojego nowego albumu i zaproponował zarazem stworzenie teledysku do jednego z utworów - to była właśnie okazja do wspomnianych eksperymentów. Wielkim wyzwaniem było zebranie wszystkich pomysłów w jedno, a później śledzenie powolnej podróży głównej bohaterki w głąb ciemnej otchłani. Całość powstała w jeden, bardzo intensywny dzień, na basenie o głębokości 5 metrów. Później przez kilka czy kilkanaście dni wideo było produkowane i montowane, a dziś pochwalić się możemy monumentalnym efektem naszej wspólnej pracy!".
Link do filmu na YouTube: https://youtu.be/J9FnADe_l5Y
"ODRA" dostępny jest również na portalu Bandcamp.com, na którym zespół udostępnia także ścieżki dla wszystkich, którzy zechcieliby popracować nad remixem tego utworu (paczka do pobrania zawiera również informacje prasowe w języku angielskim): Thot "ODRA" on Bandcamp
Nowy album Thot - "FLEUVE" ukaże się 20 października nakładem Weyrd Son Records.
Mastodon, Wolves Like Us, Proghma-C wystąpili w Gdańsku
czwartek, 06 lipiec 2017 20:55 Dział: Relacje z koncertówKiedy piszę tę relację minęły już dwa dni od koncertu, o którym poniżej słów kilka. Zdążyłem w międzyczasie przeczytać sporo komentarzy na temat tego wydarzenia, a nawet jedną dość stronniczą (delikatnie mówiąc) relację. Myślę jednak, że moja opinia co do koncertu Mastodon w Gdańsku spotyka się w znacznej mierze z odczuciami większości tam obecnych: to był znakomity występ. Dyskusja zaczyna się jednak jeśli chodzi o supporty.
4 lipca - jakiś taki nijaki, bo ani słoneczny, ani deszczowy lipcowy dzień, a ja wybrałem się pociągiem (niemal 400 km) do Gdańska, do klubu B90, w którym dotychczas byłem tylko raz - na koncercie Combichrist, Filter i Lord of the Lost w zeszłym roku. Klub już wtedy zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie swym nieco surowym, przemysłowym wyglądem, świetną akustyką i doskonałą organizacją imprezy. Możliwość opuszczania klubu w trakcie wydarzenia to wcale nie standard, niestety. A tutaj mamy klimatyczne podwórko, bezproblemowe spożywanie piwa na świeżym powietrzu - jednym słowem: rewelacja. Dlatego też o miejscówkę byłem wyjątkowo spokojny, a zarazem podekscytowany. W końcu jak pisałem niedawo w mojej recenzji "Emperor Of Sand": Mastodon to aktualnie jeden z najlepszych metalowych zespołów świata. I ów jeden z najlepszych metalowych zespołów świata przyjeżdża do znakomitego klubu, czyli - to nie może być niewypał. A mi za kilka godzin przyjdzie zobaczyć to na żywo! - myślałem sobie jeszcze w pociągu, choć przecież widziałem już Mastodon kilka razy. Nigdy jednak na samodzielnym występie klubowym, zawsze były to festiwale.
Przyznam jednak, że nie tylko Amerykanie mnie w tym wydarzeniu mocno interesowali. Jestem fanem mrocznego, eksperymentalnego i alternatywnego metalowego grania z progresywną łatką. Jestem też fanem Blindead, a z różnych powodów nie miałem jeszcze okazji zobaczyć tego zespołu na żywo. W końcu jestem też fanem albumu "Bar-do Travel" wydanego przed laty przez, zdawałoby się, kompletnie zapomniany zespół Proghma-C. Kapela po kilku latach braku aktywności powróciła w zupełnie odmienionym składzie i ten powrót miał mieć miejsce właśnie jako support Mastodon. Wokalistę Piotra Gibnera zastąpił Patryk Zwoliński (ex-Blindead właśnie), natomiast basistę Michała Góreckiego - Matteo Bassoli (ex-Blindead również, ale też członek ciekawego projektu Sunwôrm). Pozostała dwójka, tj. Paweł Smakulski i Łukasz Kumański to członkowie zespołu od początku, tacy ojcowie-założyciele. I jeszcze ciekawostka - Bassoli i Kumański to aktualnie muzycy koncertowi Me And That Man (duetu Nergal & Porter).
Jednak mniejsza o skład: byłem strasznie ciekaw jak zabrzmią utwory z "Bar-do Travel" na żywo i... tu się trochę zawiodłem. Grupa zaprezentowała wyłącznie nowy materiał. Z jednej strony to cieszy, bo znaczy, że grupa na poważnie się odrodziła i pracuje nad nowościami. Z drugiej jednak martwi, bo zdaje się, że Zwolińskiego w starszym repertuarze Proghma-C nie usłyszymy. Szkoda, chciałbym się mylić. Co do koncertu to muzycy zaprezentowali solidny, niespełna 30-minutowy, mroczny i klimatyczny set. Utworów rzecz jasna wymienić nie sposób, bo chyba nikt poza muzykami ich póki co nie znał. Całość jednak brzmiała niczym jedna kompozycja-kolos, rozdzielona w rozdziałach wyłącznie ambientową elektroniką i samplami. No cóż, mi się podobało, choć słuchając tego zaczynałem sobie zdawać sprawę, że nie jest to do końca granie dla fanów Mastodon. Grupa w takim wydaniu zdecydowanie bardziej sprawdziłaby się przed czymś eksperymentalnym, np. z półki djentowej czy post-metalowej. Ponadto odniosłem wrażenie, że część nowych rzeczy Proghmy-C przypomina strasznie dokonania Blindead z płyty "Affliction XXIX II MXMVI". Generalnie oceniam ten koncert dobrze, choć trudno mi stwierdzić z całkowitą pewnością czy dałoby się takiej muzyki słuchać w pełnym wymiarze koncertowym, np. przez 90 minut. Ja pewnie bym mógł, ale mastodonowa publiczność - może niekoniecznie. Na szczęście (lub nie) drugi support prezentował z goła odmienną muzykę.
Wolves Like Us przyjechali z Norwegii i nie był to wcale pierwszy ich koncert w Polsce. Wcześniej zagrali kilka sztuk klubowych, również samodzielnych. Jako więc bywalcy w Kraju Nad Wisłą powinni dobrze wiedzieć, że alkohol niespecjalnie dobrze wpływa na możliwości wokalne (Kilmistera proszę tu nie mieszać, to był wyjątek). Chyba jednak nie wiedzieli, bo dzień wcześniej zdaje się zabalowali - co zresztą w czasie koncertu potwierdził wokalista. Ich występ był zwyczajnie słaby, w dodatku nudny i przewidywalny. Kompozycje "Wilków takich jak my" nie różniły się od siebie znacząco. Większość z nich zbudowana była na dwóch, góra trzech riffach, które w zamierzeniu miały być chwytliwe, a w rzeczywistości były nużące i bez polotu. Co więcej kulał wokal, co sprawiało, że całość brzmiała źle. I na nic zdaje się tutaj tłumaczenie wokalisty, że to promotor trochę z nimi dzień wcześniej poimprezował - jeśli chce się być profesjonalnym zespołem to ma się pewne standardy. Koncert Wolves Like Us nie brzmiał ani trochę jak koncert profesjonalnego zespołu, raczej istniejącej od pół roku licealnej kapeli. No dobra, może trochę z tym przesadziłem. Nie zmienia to jednak faktu, że ten koncert był jak dotychczas jednym z najgorszym jakie widziałem w tym roku.
Na szczęście nie trzeba było długo dochodzić do siebie po występie Wolves Like Us, bo punktualnie o 21:30 na scenie zameldowała się grupa, dla której B90 niemalże się zapełnił. Kompletu nie było, ale i tak zgromadzona publiczność robiła wrażenie. I świetnie się bawiła, bo Mastodon zaprezentował przekrojowy, przebojowy i energetyczny set. Amerykanie oczywiście promowali swój najnowszy krążek, tj. "Emperor Of Sand" i to z niego głównie kompozycje usłyszeliśmy. Zabrzmiał więc na początek enigmatyczny "Sultan's Curse", a później mogliśmy usłyszeć również "Ancient Kingdom", "Andromeda" czy przebojowe (a wręcz hitowe) "Show Yourself". Tylko, że ten ostatni utwór jakoś najsłabiej pasował do całego zakręconego i zadziornego seta. Niemniej taki numer świetnie potrafi rozładować napięcie, tym bardziej kiedy pojawia się w setliście obok takiej petardy jak "Oblivion". Rozważnie skonstruowana setlista zawierała utwory z każdego (!) albumu, najskromniej reprezentowany był jednak album "The Hunter", z którego usłyszeliśmy wyłącznie "Black Tongue". Szkoda, że zabrakło chociażby "Curl Of The Burl" albo "Dry Bone Valley". Natomiast pozostałe wydawnictwa zostały "docenione" po równo - dwa utwory na każdy, z wyjątkiem "Blood Mountain". To chyba wskazuje na charakter jaki ten koncert miał mieć: agresywny, mocny, drapieżny. Jednak dzięki przekrojowemu podejściu nie brakowało koncertowi różnorodności i dzięki temu sam występ miał świetną strukturę. Ani się obejrzałem, a dwadzieścia (!) utworów plus bis zleciało, jak z bicza strzelił.
Muzycy Mastodon zaprezentowali się znakomicie. Troy Sanders nie bawił się w przesadną konferansjerkę, ale jeśli już zagadywał do publiczności to z właściwym dla siebie przekąsem i humorem. Poza tym świetnie się bawił grając na basie, jako jedyny przemierzał scenę niemal w całości, a w momentach popisów gitarowych chował się gdzieś z tyłu przy ścianie wzmacniaczy. Podobnie Bill Kelliher (gitarzysta) zdawał się być w znakomitym humorze i tryskający energią. Kilka razy widziałem już go w akcji (również z nagrań live) i zdarzało mu się być o wiele bardziej statycznym na scenie. Dobrze, że nie było tak w Gdańsku - ale jak wiadomo "day off" w trasie zawsze dobrze robi (Mastodon dzień przed koncertem w Gdańsku miał wolne, więc wszyscy zdążyli pozwiedzać miasto i odpocząć). Show jak zawsze skradali nieco bardziej niż pozostali Brent Hinds oraz Brann Dailor. Ten pierwszy świetnymi solówkami gitarowymi, których w czasie koncertu nie brakowało i które zaspokoiły z pewnością każdego maniaka wirtuozerskich popisów na gryfie. Brann natomiast udowodnił mi po raz któryś, że jest jednym z najlepszych perkusistów metalowych na świecie, w dodatku śpiewającym! No właśnie, do tych wokali niejeden by się mógł w przypadku Mastodon przyczepić. Ale nie tym razem - było nadzwyczaj dobrze! Cała czwórka (wszyscy muzycy śpiewają, w różnej ilości ale jednak) spisała się znakomicie, choć zdarzało się, że wokale Hindsa i Dailora ginęły w ścianie dźwięku. Nagłośnienie natomiast poza tym małym szczegółem było znakomite - stałem pod konsoletą i nie mogę narzekać. Widziałem głosy, że było trochę za głośno, ale to chyba ludzi, którzy rzadko bywają na koncertach. Słyszałem o wiele głośniejsze występy, a tutaj nawet nie trzeba było zakładać zatyczek (czasami są niezbędne).
Generalnie był to bardzo udany wieczór. W skali szkolnej oceniłbym poszczególne występy na kolejno: Proghma-C z dobrą czwórką, chociaż ta ocena jest w moim wypadku pewnie mało obiektywna; Wolves Like Us z naciąganą dwóją - to było bardzo, bardzo słabe; natomiast Mastodon z piątką z bardzo dużym plusem. Hinds i spółka pokazali jak należy kopać tyłki publiczności tak, by była zadowolona. Mastodon udowonił, że to aktualnie jeden z najlepszych metalowych zespołów świata.
___
Pełna galeria zdjęć do obejrzenia TUTAJ
Foto: Maciej Biały / Facebook: KLIK
___
Setlista:
- Sultan's Curse
- Divinations
- The Wolf Is Loose
- Crystal Skull
- Ancient Kingdom
- Bladecatcher
- Black Tongue
- Colony of Birchmen
- Ember City
- Megalodon
- Andromeda
- Oblivion
- Show Yourself
- Precious Stones
- Roots Remain
- Chimes at Midnight
- Steambreather
- Mother Puncher
- Circle of Cysquatch
- March of the Fire Ants
Bis: - Blood and Thunder
Widział i opisał: Bartłomiej "Pandino" Musielak