A+ A A-

Ëmëhntëhtt-Ré

Oceń ten artykuł
(30 głosów)
(2009, album studyjny)

Zünd I:


1. Ëmëhntëhtt-Ré I (6:53)
2. Ëmëhntëhtt-Ré II (22:25)
3. Ëmëhntëhtt-Ré III (13:06)
4. Ëmëhntëhtt-Ré IV (3:54)
5. Funëhrarïum Kanht (4:19)
6. Sêhë (0:27)

Zünd II:


1. PHASES - DVD (56:17)
- Christian Vander (drums, voices, piano, Fender Rhodes, clavinet, percussions)
- Stella Vander (voices, percussions)
- Isabelle Feuillebois (voices)
- Hervé Aknin (voices)
- Benoît Alziary (vibraphone)
- James Mac Gaw (guitar)
- Bruno Ruder (Fender Rhodes)
- Philippe Bussonnet (bass)
With:
- Emmanuel Borghi (piano)
- Himiko Paganotti, Antoine Paganotti, Claude Lamamy, Marcus Linon and Pierre-Michel Sivadier (voices)

2 komentarzy

  • Edwin Sieredziński

    Trzecia część trylogii Vandera... można się zastanawiać czego się tutaj spodziewać. Czy albumu delikatniejszego jak K. A.? A może psychodelicznego uderzenia jak w przypadku Kohntarkosz? Magma po raz kolejny tutaj zaskakuje. Nagrywa album kompletnie odmienny niż dwa poprzednie. Męczenie buły i przez kilkadziesiąt wariacje na ten sam temat to jednak ostatnia rzecz, o którą Vandera można by podejrzewać.

    Słuchając Emehneht-Re, można odnieść wrażenie płyty żywcem przeniesionej z lat siedemdziesiątych. Nie stanowi to jednak klimatu retro. Muzyka jest nieprawdopodobnie świeża. Gdy się patrzy na datę nagrania, rok 2009... Rzecz nieprawdopodobna w obecnych czasach. Instrumentacja mało przypomina standardowy zespół rockowy. Bardzo mało jest tutaj elektrycznych instrumentów. Charakterystycznego ciężkiego basu jest jakby mniej. W większości album zbudowany jest na partiach fortepianu oraz operowych wokalach oraz chórkach. Odnosi się tutaj wrażenie, że Vander przyjrzał się tutaj dorobkowi grup z kręgu Rock in Opposition - takim jak Univers Zero czy Aranis. Osadzenie w latach siedemdziesiątych też nie jest błędną odpowiedzią. Pod względem brzmieniowym zbliża się to do eksperymentów niektórych grup tamtej epoki - King Crimson czy Dedalus - niektórych utworów mocno osadzonych w muzyce klasycznej. Część rozwiązań przywołuje z kolei nowoczesny jazz, którym również Vander się interesuje. Słuchając Emehnehtt-Re można sobie wyobrazić, że wynalazło się wehikuł czasu i przeniosło się w tamte złote czasy, zobaczyło się i usłyszało zjawiska łączące w sobie rockową ekspresję, a melodykę i brzmienie jazzu i muzyki klasycznej. Nie można bowiem powiedzieć, że ten album jest kompletnie elementów rockowych pozbawionych. Już sam jego początek to jakby transliteracja intro od pierwszej części "Kohntarkosz" na fortepian. Jest w nim też momentami mroczny i psychodeliczny posmak, tylko zbudowany kompletnie z użyciem innych instrumentów (w sensie przenośnym i dosłownym). Czasem w tym brzmieniu fortepianu i operowych wokalizach - też nieco monumentalizmu typowego dla rocka symfonicznego. Tylko znowu, to jest osiągane na inny sposób. Vander również nie odszedł, realizując ten album, od formy muzycznej podróży, stopniowego przemieszczania swojego słuchacza między krańcowo rozbieżnymi punktami. Poszedł jednakże w bardziej kameralistyczną, mikro-formę. I pokazał, jak dużo można w ten sposób opowiedzieć.

    Spotykałem się ze zdaniami, że muzyka Magmy jest intelektualna, sucha lub że stanowi - excuse le mot - dźwiękową masturbację przez swoje (rzekome) przekombinowanie. To oczywista nieprawda. Muzyka Magmy jest niezwykle intensywna i emocjonalna, nie sposób nie poczuć poszczególnych jej elementów, jest w niej coś pięknego i nieprawdopodobnego. To samo jest na Emehnehtt-Re. Rzadkie jest uczucie dotykania muzycznego absolutu podczas słuchania tak nowego albumu. Emehnehtt-Re to daje. To połączenie głębi oraz czystej kreatywności. Widząc muzyczną tandetę wyniesioną obecnie na piedestał, masę elektronicznego szmelcu, zespoły tzw. rocka dla dziewic, wszystko to, jak przez jedną matkę rodzone! ... naprawdę... nie sposób nie otworzyć ust z wrażenia. W ponurej epoce upadku wszystkich wartości pozostały jeszcze bastiony Prawdy i Piękna!

    W latach siedemdziesiątych byłby to majstersztyk, obecnie jest to płyta fenomenalna, nieprawdopodobna i genialna. Wspaniałe zakończenie historii o faraonie Emehnehtt-Re. Dlaczego Vander i dzieło jego życia są tak mało rozpropagowane? - aż chce się zapytać. Dla takiego arcydzieła jak Emehnehtt-Re pięć gwiazdek to za mało!

    Edwin Sieredziński niedziela, 12, kwiecień 2015 20:26 Link do komentarza
  • Bartosz Michalewski

    Niedawno kolega Gołembiowski opisał nam na portalu Köhntarkösza. Bardzo wielu fanów Magmy z przymrużeniem oka spogląda na dziwaczną mitologię, która temu zespołowi towarzyszy i zdaje się, że Pan Recenzent też nie traktuje jej zbyt serio, bo nie zająknął się o tym, że Köhntarkösz jest trylogią. W połowie lat 70. Vander rozpoczął prace nad jej dokończeniem, jednakże zrealizował ten projekt dopiero niedawno, już w XXI wieku.

    Tematyka całej trylogii, opowiadająca mistyczną historię fikcyjnego faraona Ëmëhntëhtt-Ré i odkrywającego jego grobowiec współczesnego archeologa, doznającego w trakcie wykopek objawienia, sama w sobie zdaje się być nieco naciągana. Jednakże sposób jej zilustrowania jest tak niezwykły, że ta, zdawałoby się śmieszna historyjka zmienia się w coś niezwykle doniosłego.

    Trzecia część tej opowieści została wydana w roku 2009 i zatytułowana jest Ëmëhntëhtt-Ré. Dzieło to początkami sięga połowy lat 70., jego elementy można odnaleźć na albumach Live/Hhaď, Attahk i Üdü Wüdü. Jednakże o żadnym przemieleniu starych dań i podaniu na nowej tacy mowy nie ma. ER to absolutnie pełnoprawna pozycja w dyskografii Magmy. To ponad 50 minut doskonałej, nowej dla słuchacza muzyki, prosto z planety Kobaia.

    Albumowi można by zarzucać wtórność, bo rzeczywiście Christian Vander nie wprowadził wielkich innowacji do swojego stylu. W gruncie rzeczy poza czystszym brzmieniem współczesnego studia niewiele różni Magmę początku XXI wieku od tej sprzed czterdziestu lat. Tyle tylko, że muzyka tego zespołu tak dramatycznie różni się od wszystkiego innego, że granie według patentu wypróbowanego kilka dekad wcześniej niczego jej nie ujmuje. I tak jest to muzyka niesamowicie nowatorska, świeża, niezwykła, zupełnie nieporównywalna z niczym, co w muzyce rockowej powstało.

    Ale właśnie - czy to jeszcze jest rock? Magma od samego początku, od debiutu łączy w sposób nierozdzielny rock, jazz i dwudziestowieczną muzykę klasyczną. Na jej płytach zawsze ciężko było wskazać jakieś konkretne elementy świadczące o ich rockowości. Rockowa klasyfikacja Magmy wynikała głównie z ogromnej ekspresji tej muzyki, ewentualnie z wykorzystania elektrycznych instrumentów. Tymczasem na ER bardzo często nie ma ani jednego ani drugiego. Dominują czyste dźwięki pianina i operowe wokalizy. Nawet gitara basowa, na której zdawała się opierać cała idea muzyki zeuhlowej jest tutaj jakby pomniejszona, pojawia się rzadziej niźli wcześniej. To znaczy, oczywiście występują te Magmowe mroczne, transowe momenty z przytłaczającym pulsem basu, ale jakby trochę ich mniej. I nie na nie jest położony ciężar. Mam wrażenie, że pod względem stylistycznym Christian Vander doszedł w końcu do punktu, który kiedyś osiągnął Florian Fricke i jego Popol Vuh. A więc punktu, w którym słychać rockowe korzenie grupy, która już rockowa być przestała. Grupy, która stworzyła sobie swoją własną szufladkę, na swoje potrzeby.

    Przeniesienie do roku 2009 muzycznej jakości z lat 70. spowodowało, że ER jest jednym z największych arcydzieł naszych czasów. Może nawet największym. To mniej więcej tak, jakby nadchodząca płyta Yes okazała się stać na poziomie Close to the Edge, albo jakby Deep Purple nagrali nowe In Rock. Cztery dekady temu płyty Magmy były jednymi z najlepszych jakie wychodziły. Ale dzisiaj, w czasach absolutnego schyłku muzyki pomiędzy Magmą a niemal wszystkimi innymi jest nawet nie przepaść, a nieskończona, ziejąca otchłań.

    Jak zabierałem się do pisania chciałem zacząć od jakiegoś zestawienia tego, co po latach gra Magma, a co grają inni progresywni giganci jak Yes, Van Der Graaf Generator czy Uriah Heep. Chciałem zastanawiać się w tym tekście jak to jest możliwe, że wszyscy inni zdziadzieli a Magma nadal jest równie genialna, równie zjawiskowa i w równie życiowej formie jak w latach 70. Ale, cholera, nie mam pojęcia czemu tak jest! Może po prostu Christian Vander to inna klasa artysty, niż ci wszyscy, zdawałoby się geniusze jak Howe, Hackett, czy inny Latimer? Może bliżej niż do rockowych kolosów jest mu do Góreckiego, Pärta albo Messiaena? Być może. Polecam zastanowić się nad tym samodzielnie. Najlepiej podczas przesłuchiwania Ëmëhntëhtt-Ré.

    Bartosz Michalewski środa, 27, kwiecień 2011 21:56 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.