A+ A A-

Félicité Thösz

Oceń ten artykuł
(10 głosów)
(2012, album studyjny)

01. Félicité Thösz (28:06)

Ëkmah - 2:39
Ëlss - 1:11
Dzoï - 2:27
Nüms - 1:51
Tëha - 5:15
Waahrz - 4:03
Dühl - 1:19
Tsaï ! - 3:41
Öhst - 4:53
Zahrr - 0:49

02. Les hommes sont venus (4:18)

 

- Stella VANDER (vocals, tambourine)
- Isabelle FEUILLEBOIS (vocals, bells)
- Hervé AKNIN (vocals)
- Benoît ALZIARY (vibraphone)
- James MAC GAW (guitar)
- Bruno RUDER (piano)
- Philippe BUSSONNET (bass)
- Christian VANDER (drums, vocals, piano, keyboard)

Więcej w tej kategorii: « Mekanďk Destruktďw Kommandöh

2 komentarzy

  • Edwin Sieredziński

    Pewne rzeczy należy napisać pro publico bono. Otóż, stanowczo nie zgadzam się z red. Michalewskim odnośnie wzmiankowanej płyty. Postronnym obserwatorom może się wydawać, że to typowo akademicki spór o dziwaczny okaz np. znaleźliśmy dziwne zwierzę i nie wiemy, co to jest. Spór ma się tyczyć samego sposobu podejścia do muzyki przez wyżej wzmiankowanego jegomościa oraz zabawę w jakiegoś papieża rocka progresywnego.

    Felicite Thosz jest albumem zdecydowanie spokojniejszym niż poprzednie. Pozbawiony jest również typowego dla Magmy monumentalizmu, rozmachu, w pewnych szczegółach technicznych również lżej zagrany - brakuje niezwykle potężnej charakterystycznej dla zeuhl linii basowej. Budują go głównie partie na fortepianie oraz operowa wokaliza. Zarzucanie Vanderowi artystycznego wypalenia to jest jednak błąd. Jednego artystę - i to jednego z najwybitniejszych muzyków rockowych w historii - też w ten sposób zaatakowano. Był to oczywiście - oczywiście również poniewierany przez tandem Michalewski-Gołembiewski - Robert Fripp. Gdy nagrał Islands w 1971 roku, został zaatakowany przez krytykę muzyczną. Obecnie płyta ta jest uważana za absolutny kanon - a to był właśnie ukłon w stronę bardziej kameralną. Gdy poprzedni Lizard nie osiągnął również sukcesu komercyjnego, Fripp parsknął, że King Crimson to zespół intelektualny. Mam nadzieję, że Christian Vander - również wizjoner i geniusz - nie będzie się tak musiał tłumaczyć przed bandą nierzetelnych krytyków. Co bowiem jest złego w ukłonie w stronę bardziej kameralną? To zbliża Felicite Thosz do łagodniejszych form rockowej kameralistyki typu Present czy Aranis. Może właśnie taki był zamysł Vandera.

    Czy źle, że nie ma ciężkiego basu. Zeuhl to niby zjawisko nieznane szerszej publice, ale bardzo pojemne - i nie tylko jako pewna hybryda elementów rocka progresywnego, jazzu awangardowego i współczesnej muzyki klasycznej. Ostatnio również powstają grupy wychodzące poza ten schemat jak Xing Sa (włączenie elementów ambientu) czy Nullstellensatz (od elementów free jazzowych po dark ambient). Czy zatem uzależniać to od jednego elementu to rzecz wskazana. Ponadto dobrze wiadomo, ze samo takie zjawisko jak zeuhl - byt określany mianem eksperymentalnego, awangardowego - nie będzie miał aż tak ściśle wytyczonych granic, będzie raczej pewnym spektrum siłą rzeczy rozciągniętym między różnymi odmianami prog rocka i nie tylko. Sam mistrz Vander różne albumy nagrywał - Kobaia mało podobna na przykład do Kohntarkosz, a ten z kolei mało podobny do Attahk. I co złe są? Nie, to majstersztyk, tylko każdy w innym wydaniu.

    Czy źle, że to album łagodniejszy i - dla niektórych - prostszy w odbiorze? Niektórzy recenzenci przesadzają z muzyką awangardową, a z ich tekstów wynika, że to zjawisko nie nadające się do słuchania i nie do ogarnięcia dla normalnego człowieka, wręcz dla wybrańców, nadludzi... (Może sami chcą się w ten sposób dowartościować?). Tymczasem prawda jest zupełnie inna.

    Już przestanę się nad wyżej wzmiankowanym znęcać... może tak nie wypada, ale czasem słowo sprostowania się należy. Gorąco polecam Felicite Thosz każdemu spragnionemu dobrej muzyki. Z mojej strony 5/5.

    Edwin Sieredziński piątek, 24, październik 2014 22:53 Link do komentarza
  • Bartosz Michalewski

    Recenzowanie płyt swoich ulubionych wykonawców jest trochę nierzetelne, a utrzymanie postawy obiektywnej wręcz niemożliwe. Tym bardziej, jeżeli chodzi o recenzję płyty, która ewidentnie zawodzi.

    Francuska grupa Magma to chyba najlepszy zespół rockowy wszech czasów. Tak uważam. Ilość arcydzieł, którą Christian Vander ma na koncie - i to arcydzieł płytowych, nie trzyminutowych piosenek - kasuje i King Crimson, i Henry Cow i Rolling Stonesów i właściwie każdego, kogo by nie wskazać. Przy tym jego artystyczne dołki dla wielu innych mogłyby być perłami w dyskografii. Nawet wyklinany przez fanów quasi-dyskotekowy album Merci to na dobrą sprawę rzecz bardzo porządna.

    Tegoroczna Félicité Thösz poniżej pewnego, w skali całego rocka obiektywnie wysokiego, poziomu nie zeszła. Problem w tym, że to najsłabsza, po wspomnianym Merci, płyta zespołu. I w tym sensie jest ona naprawdę sporym zawodem. Tym bardziej, że Magma po swoim powrocie w połowie zeszłej dekady nagrywała jak dotąd wyłącznie arcydzieła (K.A (Kohntarkosz Anteria), Ëmëhntëhtt-Ré).

    Nowy album to Magma w wersji soft. Dosyć melodyjna, lekka, niemal pozbawiona legendarnych, potężnych uderzeń zeuhlowego basu, budowana głównie za pomocą pianina i chóru. Ale to przecież nie zarzut, wręcz przeciwnie - Vander chciał zmienić nieco kierunek i chwała mu za to. Nie można klepać w kółko jednakowych płyt, jak nie przymierzając AC/DC. Problem w tym, że zmiana stylu robi wrażenie tylko wtedy, kiedy twórca zachowuje wcześniejszy poziom. Jeżeli tego nie robi to artysta ma poważny problem. I tak niestety jest w tym wypadku. Nie mam nic przeciwko bardziej lajtowej wersji Magmy, zresztą zespół już kiedyś złagodził brzmienie, a powstałą w wyniku tej operacji płytę Üdü €üdü zaliczam do swoich ulubionych. Rzecz w tym, że, jak poucza nas Adolf Hitler 'liczy się pierdolnięcie'. Na Félicité Thösz poza dosłownie kilkoma momentami nie ma go w ogóle. Jest po prostu miła mieszanka rockowej awangardy i muzyki klasycznej, w sam raz do puszczenia sobie w tle podczas niedzielnego obiadu.

    Dwa utwory zawarte na nowej płycie (podzielona na 10 części suita tytułowa, oraz wieńczący dzieło, czterominutowy Les hommes sont venus) to bardzo porządne granie, z kilkoma naprawdę klasowymi fragmentami, jak rewelacyjna, trzecia część utworu tytułowego - Dzoi, ale jeżeli postawi się to obok Köhntarkösza, czy MDK to naprawdę ciężko znaleźć dla Félicité Thösz dobre słowo. No niestety, od geniuszy wymaga się arcydzieł. Fajnie i ze smakiem niech sobie tworzą zwykli artyści. Vander takowym nie jest i nigdy nie był, toteż trudno po wysłuchaniu jego najnowszej propozycji nie czuć rozczarowania.

    Album jest dobry, ale nikomu, kto jeszcze się z Magmą nie zetknął nie jestem w stanie go polecić. To już nie ten poziom, nie ta klasa i nie ten styl co na niemal wszystkich wcześniejszych płytach. Można mieć tylko nadzieję, że to wypadek przy pracy, a nie zapowiedź zmierzchu jednego z największych twórców w dziejach rocka.

    Bartosz Michalewski czwartek, 30, sierpień 2012 20:46 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.