01. Images (feat. Pierre Danel) - 05:01
02. Luminosity - 04:54
03. Gradient Space (feat. Stel Andre) - 04:44
04. Reflection - 05:28
05. Lost In The Universe - 04:20
06. Falling Leaf - 04:38
07. Darkest Moment (feat. Morgan Thomaso) - 04:51
08. Endless Destination - 03:56
09. Until It's Over - 02:13
Czas całkowity -
- Marcin Majrowski - wszystkie instrumenty
Lista utworów: | |
1. Intro (00:39) 2. Lucid Dream (09:18) 3. Scars (06:10) 4. Outlands (07:37) 5. The Ascender (05:34) 6. Gordian Knot (04:22) 7. Falling (01:37) 8. Hollow Kingdom (12:36) |
|
Wydawca: wydawnictwo własne |
Kilka tygodni po premierze najnowszego albumu warszawskiej formacji Sunnata udało mi się zamienić kilka słów z jednym z założycieli zespołu - Szymonem Ewertowskim, w zespole odpowiedzialnym za gitary i wokal. Moja recenzja ich najnowszego wydawnictwa znajduje się już na łamach ProgRock'a. Natomiast zapis naszej mailowej wymiany pytań i odpowiedzi znajdziecie poniżej. Zapraszam do lektury! ~BM
Bartłomiej Musielak (ProgRock.org.pl): Cześć! Jesteście po premierze już trzeciego krążka, ale zdaje mi się, że wśród czytelników ProgRock'a Sunnata nie jest specjalnie znana. Na początek więc poproszę Was o historię zespołu, może być w telegraficznym skrócie.
Szymon Ewertowski (Sunnata): W 2008 wraz z Tomkiem Sikorą założyłem zespół Satellite Beaver. Graliśmy rocka z akcentami tego, czego słuchaliśmy aktualnie, czyli grunge'u i stonera. W tej formacji nagraliśmy kilka EP. W tym też czasie skład zmieniał się kilkukrotnie, a muzyka którą graliśmy zmieniła charakter. Stawała się cięższa, mozolniejsza, transowa. To sprawiło, że podjęliśmy decyzję o zmianie nazwy na Sunnata. Aktualny skład nie zmienił się i wydaje aktualnie trzeci LP.
"Outlands", bo tak nazywa się Wasz nowy album, to dość spora zmiana w stosunku do poprzedniej płyty "Zorya". Skąd taka odmiana?
Czynników było wiele. Pierwszy, prozaiczny, wokalista nie chciał tyle krzyczeć co na poprzednich albumach. Łatwiej tak grać dłuższe trasy, jest też więcej melodii. Zatem siłą rzeczy spuściliśmy z tonu. Stwierdziliśmy też w studio, że „przybliżymy” się do słuchacza. Dosłownie, w miksie.
Na nowej płycie jest mocno psychodelicznie, słychać sporo orientalizmów, trochę grunge'u, nawet trochę space rocka. Spora rozbieżność, jak Wy opisalibyście muzykę z "Outlands"?
Nie opisujemy. Zostawiamy to odbiorcom do własnej interpretacji.
Nagranie nowego albumu poszło Wam zdaje się dość szybko. Można było śledzić niemal cały proces w social mediach (np. na Instagramie). Ile faktycznie zajęło stworzenie tego materiału?
Materiał zaczął powstawać od momentu wydania poprzedniego albumu „Zorya” do momentu wejścia do studia z materiałem „Outlands”. Możliwe też, że niektóre pomysły były wrzucone do folderu pomysłów jeszcze przed „Zorya”. Sunnata pisze utwory bez pośpiechu.
Nagrywaliście w Monochrom Studio, miejscu odosobnionym i bardzo klimatycznym. Tworzenie w takich warunkach sprzyja wenie twórczej? Pojechaliście nagrywać z gotowym materiałem, czy mieliście tylko szkielety utworów?
Monochrom to miejsce wyjątkowe, bo umieszczone w pięknym i odosobnionym miejscu. Czy ma wpływ na wenę? Prawdopodobnie może tak być, jednak nie odpowiemy na to pytanie, bo nic tam nie tworzyliśmy, tak naprawdę. Do studia weszliśmy z gotowym materiałem. Wymyślanie na kolanie tylko w sporadycznych przypadkach przynosi dobry efekt. Poza tym studio kosztuje, więc nie ma co traktować miejsca nagrań jak wczasów. Z naszego punktu widzenia do studia jedzie się z misją, którą trzeba wypełnić, potem wrócić i wtedy dopiero ewentualnie odreagować.
Za brzmienie płyty odpowiada Haldor Grunberg z Satanic Audio, który współpracował z zespołami z podobnej półki gatunkowej (Dopelord, Moanaa, Spaceslug itp), ale także z wieloma zespołami grającymi nieco cięższe odmiany metalu. Poprawilibyście coś w brzmieniu krążka, czy brzmi dokładnie tak jak powinien?
Zawsze znajdzie się coś do poprawy i to chwilę po wyjściu ze studia, ale trzeba w pewnym momencie powiedzieć stop, bo nigdy by się nie wydało albumu.
Premiera tytułowego utworu miała miejsce na portalu Decibel Magazine. To jeden z bardziej znanych rockowych portali, jak doszło do Waszej współpracy?
To pytanie do naszej promotorki z którą współpracujemy od wydania „Zorya”.
Album można było przedpremierowo posłuchać na CVLT Nation, również popularnym zagranicznym portalu, uderzacie z promocją bardziej na Zachód, czy staracie się działać promocyjnie również w Polsce?
Koncentrujemy się na rewirach gdzie mamy najwięcej odbiorców. Zachodnia Europa wiedzie tu prym, choć od kilku lat panuje boom na tą muzykę w krajach bałkańskich. Polska również ożyła w stosunku do czasów sprzed kilku lat. Sunnata stara się promować wszędzie, z naciskiem na miejsca gdzie ma najwięcej odbiorców. Promocja kosztuje i musimy wybierać, w które rejony kierujemy promocję.
"Outlands" dostępne jest też w całości na bardzo popularnym kanale Stoned Meadow Of Doom, na którym niemal codziennie pojawia się nowa dawka muzyki stoner czy doom metalowej. Albumu można też słuchać na Waszym profilu na Bandcamp (LINK). Niektóre zespoły wzbraniają się od udostępniania całego materiału w Internecie. Jakie jest Wasze zdanie na ten temat? Czy dostępność materiału w sieci sprzyja sprzedaży i promocji?
Jest to temat trudno mierzalny. Sunnata wychodzi z założenia, że więcej pożytku przyniesie autoreklama z darmowych odsłon na portalach niż bunkrowanie się i odsprzedawanie skrzętnie każdej odsłony albumu. Poza tym, czy wszystkie zespoły undergroundowe by się w tej kwestii myliły? No i nade wszystko, my się chcemy muzyką dzielić, nie tylko wyłącznie za pieniądze.
Muszę jeszcze zapytać o teksty, w które - co przyznaję - jeszcze się nie wgłębiłem. O czym opowiada "Outlands" i kto odpowiada w zespole za teksty?
Teksty piszemy wspólnie. Są niesprecyzowane, ubierają muzykę w słowa, jednak najczęściej nie mają konkretnego znaczenia. Słuchacz może dopasować znaczenie w zależności od własnej interpretacji.
Wyjątkiem jest utwór „Outlands”, który wyjątkowo opowiada historię o człowieku, który poświęca swoje życie dla konkretnej idei. W październiku 2017 r. stało się głośno o Piotrze S., który w ramach prywatnego protestu oblał się benzyną i podpalił w biały dzień, w centrum Warszawy. Byłem wtedy właśnie w tej dzielnicy i wiadomość ta sparaliżowała mi mózg. Tak robili mnisi w Tybecie, na znak sprzeciwu przeciw okupacji ich kraju przez Chiny. Piotr S. jak się okazało nie był niepoczytalny. Zmrożony tą historią stwierdziłem, że spróbuję ją zinterpretować i zwrócić uwagę na skalę determinacji tej osoby.
Skoro było pytanie o teksty, to zapytać też muszę o okładkę, której autorem jest Maciej Kamuda. Co to za dziwna postać o wielu twarzach i dwóch parach rąk?
To bogini, wymyślona na potrzeby okładki. Wzorowana na buddyjskiej Kali. W związku z tym, że nasza muzyka ma często rytualne tempo, dalekowschodnia bogini pasowała. Jednocześnie jako zespół staramy się trzymać dystans od jakiejkolwiek religii. Wyczuwamy symbiozę między rytualnością naszych kompozycji i klimatem dalekiego wschodu. Tu opowieść się tak kończy jak i zaczyna.
Ostatnio zwykło się do dodawać łatkę "progresywny" (lub bardziej światowo "progressive") do niemal każdego gatunku muzyki. Określilibyście swoją muzykę mianem progresywnej?
Tak jak nie lubimy określać się gatunkowo, tak samo to pytanie przekierowujemy indywidualnie do każdego słuchacza.
A czego słuchacie na co dzień? Jakich wykonawców lubicie, kto Was najbardziej inspiruje?
Słuchamy różnej muzyki, bez żadnych granic. Od popu po psychodeliczny trance. Inspiracje biorą się podświadomie, rzadko kiedy świadomie. Z każdego gatunku można wyciągnąć coś wartościowego.
Na polskiej scenie stoner/doom metalowej jesteście w ścisłej czołówce najpopularniejszych kapel. Ale scena w ostatnich latach rozrosła się znacznie i zaoferowała naprawdę całą gamę dobrych i bardzo dobrych wydawnictw. Jak oceniacie rozwój tego gatunku w Polsce? Na jakie zespoły Waszym zdaniem warto zwrócić szczególną uwagę (poza Sunnatą oczywiście)?
Miło nam słyszeć taki komplement. Scena się rozrasta, razem z ilością ludzi słuchających tego rodzaju muzyki. Gołym okiem da się zauważyć większą frekwencję na wydarzeniach. Zespoły na które warto zwrócić uwagę? To bardzo osobiste pytanie, więc tu mówię tylko za siebie. Krótko trzy zespoły, bez hierarchii, które zasługują na uwagę:
- MOAFT – cudownie połamane i jednocześnie przyjemne riffy,
- SAUTRUS – bardzo ciekawy wokal,
- MERKABAH – ci to dopiero wnoszą w muzykę!!!
Podobno kiedyś kontaktował się z Wami ktoś z Roadrunner Records. Potężna marka, ale chyba nic z tego tematu nie wypaliło. Jak to jest aktualnie, wciąż hołdujecie zasadzie DIY (doskonałym przykładem, że DIY działa jest Obscure Sphinx) czy powoli myślicie o współpracy z wytwórnią?
Roadrunner Records skontaktował się z nami dokładnie trzy godziny po północy, kiedy wydaliśmy ostatnie EP Satellite Beaver, z propozycją nawiązania współpracy. Odpisaliśmy do nich, jednak nie było już odzewu. Nie pomogły trzy kolejne ponaglenia.
Jeśli chodzi o współpracę z wytwórnią to jesteśmy otwarci, jednak wytwórnia chce na zespole przede wszystkim zarobić dlatego łatwo dać się nabrać na niekorzystny kontrakt. Jednak nie wszystkie są z góry złe, trzeba tylko trzy razy zastanowić się czy to korzystna współpraca z perspektywy zespołu.
Jesteście mocno aktywnym zespołem, sporo koncertujecie. Póki co ogłosiliście np. występ na Summer Dying Loud, jakie są pozostałe plany na ten rok, możecie już coś zdradzić?
Szykujemy trasę na Bałkany. Jest też kilka festiwali, w tym koncert na Goa Dupa, Bałtów Open Air, Aquamaria Festiwal w Niemczech, Red Smoke Festival czy Soulstone Gathering. Jeśli coś się jeszcze pojawi będziemy trąbić na facebooku.
Odnieśliście już w pewnym sensie sukces w Polsce, ale także zagranicą, choć pewnie największe sukcesy jeszcze przed Wami (czego Wam życzę). Jakie wskazówki dalibyście dopiero co rozpoczynającym swoją muzyczną przygodę wykonawcom?
Granie w zespole niezależnym w dzisiejszych czasach to przede wszystkim poważne podejście do tematu. Próby to nie spotkanie towarzyskie. Pomimo tego, że muzyka może być najlepszym hobby to podejście do zespołu nie może być hobbistyczne. Dyscyplina i konsekwencja w działaniu dają wyniki, tak w muzyce jak i w każdej innej dziedzinie. W sumie nic nowego wydumałem jednak mam nadzieję iż uzmysłowiłem czytelnikowi, że pojęcie „rockendroll” to zguba i stanowi najczęściej domenę tych zespołów, które rozpadają się po roku.
Dzięki wielkie za rozmowę, do zobaczenia na koncertach!
Dziękuje bardzo za rozmowę i do usłyszenia.
Fotografie autorstwa Aleksandry Burskiej pochodzą z materiałów promocyjnych zespołu.
The Jesus and Mary Chain | NOŻE | 18.05.2018 | Proxima | Warszawa
poniedziałek, 21 maj 2018 16:28 Dział: Relacje z koncertówModa na odświeżanie lat 80-tych trwa w najlepsze, przynajmniej jeśli chodzi o muzykę. Pojawiają się kolejni artyści, którzy inspirują się kapelami sprzed ponad 30 lat oraz wielu już działającym muzykom nagle przypomina się, że oni właściwie słuchają „ejtisów” od „zawsze” i to jest ich największa inspiracja. The Jesus And Mary Chain nie muszą sobie niczego przypominać, bo oni współtworzyli tamtą scenę, a właściwie wiele scen, bo ich muzyka zawsze była bardzo różnorodna (rock, punk, shoegaze, noise, itd.). Wprawdzie zespół wrócił na scenę ponad 10 lat temu, ale dopiero w zeszłym roku wydał pierwszą od powrotu, bardzo dobrą płytę „Damage And Joy”, którą wciąż promuje na koncertach. Tym razem w Warszawie, w klubie Proxima.
Jako przystawkę, tego wieczoru podano stołeczny zespół NOŻE. Na scenę wyszło czterech młodych, ubranych na czarno panów. Gratów mieli tam co niemiara, niestety nieco kapryśnych, co zakończyło się później awarią gitary basowej. Na szczęście, nie miało to większego wpływu na odbiór ich twórczości, a sprzętem, który mieli, posługiwali się rozsądnie, dzięki czemu efekty i przestery wzbogacały brzmienie, ale nie przesłaniały właściwej muzyki (czy oni tam mieli theremin?). Propozycja NOŻY to mieszanka gitarowych eksplozji i melancholijnych wyciszeń, na brytyjską modłę, nabuzowana hormonami i emocjami, z lekką dozą młodzieńczej bezczelności, ale pozbawiona irytującej pretensjonalności. Mimo młodego wieku, zespół brzmi bardzo dojrzale. Widać, że panowie, przynajmniej póki co, wiedzą co chcą grać i w jaki sposób. Nad hałaśliwą, energetyczną muzyką góruje mocny głos charyzmatycznego, śpiewającego basisty, obdarzonego bardzo ciekawą barwą i zdolnością interpretacji (oj, kobiece serca i nogi muszą mięknąć). Dodatkową zaletą są polskie teksty, niestety nie zawsze dobrze słyszalne w koncertowym żywiole. Z zapowiedzi wokalisty udało mi się zanotować, że zespół grał między innymi „Gniew” (jest teledysk na YT), dotyczące trudnej miłości „Szkło”, „Czarny kwadrat” oraz „Złe wychowanie”. Takie zespoły powinny być promowane w polskich mediach.
Bracia Jim i William Reid, wraz z muzykami towarzyszącymi, wyszli na scenę jeszcze przed 21 (koncert dość wcześnie się zaczął i skończył). Wówczas frekwencja w klubie była dużo lepsza niż na początku (NOŻE oglądała przerażająco mała garstka ludzi), ale o tłumach nie było mowy. Za to ciekawy był przekrój wiekowy publiczności, od bardzo młodych ludzi, którzy prawdopodobnie odkryli muzykę zespołu niedawno, po osoby w okolicach pięćdziesiątki, które miały możliwość słuchania kolejnych płyt The Jesus And Mary Chain na bieżąco lub z małym opóźnieniem, biorąc pod uwagę realia tamtych czasów w Polsce.
Szkoci rozpoczęli, jak to zwykle bywa, od pierwszego utworu z najnowszej płyty, zatem „Amputation” z „Damage And Joy”. Z tego albumu usłyszeliśmy również „Black and Blues”, „Mood Rider”, „All Things Pass” i “War On Piece”. Nowe utwory bardzo dobrze brzmią na żywo i nie ustępują w niczym klasycznym kompozycjom. Choć ogólnie brzmienie to dość drażliwa kwestia przy takiej muzyce. Z jednej strony musi być żywioł, energia, moc i hałas i dokładnie tak było, z drugiej łatwo jest z tym przesadzić, wychodząc z założenia, że tak powinno być. I tak też trochę było. Świdrujący jazgot nieustannie kąsał uszy, z czego podczas samego koncertu nie zdawałem sobie sprawy, ale odczuwałem to boleśnie przez cały następny dzień. W pewnym sensie jest to wpisane w taką stylistykę, dlatego absolutnie nie mam pretensji. Możliwość poszalenia przy takich kawałkach jak „Head On”, „Blues From a Gun”, „Between Planets”, „Teenage Lust”, czy „Reverence” jest bezcenna.
Obawiałem się trochę o kondycję zespołu, z naciskiem na wokalistę Jima Reida. Początkowo Jim rzeczywiście był raczej powściągliwy i zdystansowany, ale rozkręcił się po kilku utworach i odezwał się w nim dawny rock’n’rollowy żywioł. Inna sprawa, że był jedynym aktywnym na scenie członkiem zespołu, pozostali stali schowani w cieniu. Muzycy mieli zresztą idealne do tego warunki, ponieważ na scenie było bardzo ciemno i mgliście, tak jakby zespół chciał się poczuć, jakby nigdy nie opuścił szkockich mokradeł.
Wracając do występu, w koncertowej setliście nie zabrakło również spokojniejszych, bardziej nastrojowych utworów, takich jak pięknego „April Skies”, „Cherry Came Too”, „Darklands”, którego się nie spodziewałem, przebojowego „Halfway to Crazy”, czy entuzjastycznie przyjętego „Some Candy Talking”, choć w tym ostatnim przypadku zespół trochę rozjechał końcówkę. Bis był dość długi i podobnie przekrojowy jak cały występ, a obejmował: „Just Like Honey”, „Cracking Up”, „In a Hole”, „War on Peace”, „Sidewalking” i „I Hate Rock 'n' Roll”. Jim kilkukrotnie dziękował publiczności (za każdym razem prosząc kogoś spod sceny, żeby przypomniał jak się mówi po polsku „dziękuję”) oraz wyraził radość z obecności w naszym kraju (bez większego entuzjazmu, ale to już kwestia jego osobowości).
I tak wieczór dość szybko dobiegł końca. Po jedynym polskim koncercie zespołu podczas tej trasy spodziewałem się większej frekwencji. Jednak ci, którzy przybyli, otrzymali porządny koncert zasłużonego dla sceny alternatywnej zespołu, który wciąż ma wiele do powiedzenia, co pokazał na nowym albumie. Czekamy na kolejne płyty i kolejne koncerty.
Przybył, zobaczył, usłyszał, wrócił i spisał.
Gabriel „Gonzo” Koleński
01. 271 Days 1:03
02. La Muerta - 6:00
03. The Bells of Lyonesse - 4:59
04. Every Able Hand - 4:45
05. Teardrops Will Dry in Source of Origin - 2:05
06. The Approaches - 4:52
07. Even Though the Stars Don't Shine - 5:14
08. The Passage - 7:23
09. When All the Trains Are Sleeping - 5:27
10. As Birds on Pinions Free - 5:40
11. Some Kind of Drowning - 5:34
Czas całkowity - 53:02
- Arno Menses - wokal
- Markus Steffen - gitara
- Markus Maichel - instrumenty klawiszowe
- Ralf Schwager - gitara basowa
- Dirk Brand - perkusja
oraz:
- Marjana Semkina - wokal (11)
- Markus Jehle - pianino (11)
- Kalle Wallner - gitara
- Yogi Lang - instrumenty klawiszowe
01. The Calm - 1:39
02. Tempest - 6:57
03. A Time Out Of Joint - 6:37
04. And The Rain Will Wash It All Away - 7:25
05. Ashes Of Summer - 6:18
06. A Myth Written On Water - 5:01
07. Everything Is Lost - 8:36
08. The Beacons Of Somewhere Sometime - 23:19
.Part I: Maelstrom
.Part II: The Path
.Part III: In This Blinding Light
. Part IV: A Canopy of Stars
Czas całkowity - 1:05:52
- Arno Menses - wokal
- Markus Steffen - gitara, gitara akustyczna
- Luca di Gennaro - instrumenty klawiszowe
- Ralf Schwager - gitara basowa
- Dirk Brand - perkusja
oraz:
- Frank Rohles - dodatkowy wokal
- Peter Wagner - dodatkowy wokal (2)
- Michael Edele - dodatkowy wokal (2)
- Kalle Wallner - gitara (3)
- Albert Clemente - pianino (1,8)
- Jana Urbanova - flet (1)
- Marek Arnold - saksofon (4), clarnet (8)
Arena | Art Of Illusion | 15.05.2018 | Warszawa | Proxima
piątek, 18 maj 2018 20:27 Dział: Relacje z koncertówMuszę przyznać, że naprawdę czekałem na ten koncert, odkąd tylko został ogłoszony. Nie chodziło tylko o to, że Arena przyjedzie do Warszawy, a gościnnie wystąpi Art Of Illusion, co samo w sobie jest oczywiście wspaniałe. Zespół Clive’a Nolana wymyślił sobie, że zagrają w całości, uważany za jeden z ich najlepszych, album „The Visitor” oraz będą promować nowy krążek, niedawno wydany „Double Vision”. Wszystko na raz? Trochę tak. Jak wyszło? Czytajcie poniżej.
Jednak zanim Arena wyszła na scenę w glorii i chwale, zebranej tego wieczoru w warszawskiej Proximie publiczności zaprezentowało się Art Of Illusion. Obserwowanie rozwoju tego bydgoskiego zespołu jest czystą przyjemnością. Widać, że panowie ćwiczą, pracują nad sobą i cały czas doskonalą swoje umiejętności. Technicznie, jest to pierwsza liga. Mordercza precyzja, z jaką muzycy odgrywają kolejne utwory robi ogromne wrażenie. Największą uwagę, pod tym względem, zwraca na siebie gitarzysta Filip Wiśniewski ze swoimi pajęczynowymi solówkami (jeśli oglądaliście kiedyś pająka w akcji, to wystarczy stukrotnie przyspieszyć obraz), choć ja jestem również wielkim fanem tego co wyprawia Kamil Kluczyński za zestawem perkusyjnym. Za oprawę emocjonalną występów AOI odpowiada przede wszystkim wokalista Marcin Walczak, którego całe szczęście było dobrze słychać. Prawidłowe nagłośnienie Art Of Illusion nie jest takie oczywiste, ponieważ muzyka zespołu jest skomplikowana i bardzo dynamiczna, co stanowi wyzwanie dla dźwiękowców. Legendarna kapryśność akustyki w Proximie dała się we znaki już niejednej kapeli, na szczęście tym razem było co najmniej przyzwoicie. W zestawie utworów zagranych przez Art Of Illusion znalazły się, zarówno kompozycje z nowej, wydanej w tym roku płyty „Cold War Of Solipsism” (tytułowa, „Allegoric Fake Entity”, „King Errant”), jak i kawałki pochodzące z debiutu („For Her”, „The Rite Of Fire”, „Round Square”). Bardzo udany występ i dobre wprowadzenie.
Zgodnie z planem, około godziny 21, na scenie pojawiła się Arena. Światła ustawione, brzmienie właściwie bez zarzutów, otworzyli wehikuł czasu i ruszyli. Głównym punktem występu Brytyjczyków był materiał z płyty „The Visitor”, która w tym roku świętuje dwudziestą rocznicę ukazania się na rynku. Album został odegrany w całości, wraz ze wszystkimi instrumentalnymi przerywnikami. Utwory odegrano perfekcyjnie, każda nuta była na swoim miejscu, ale momentami miałem wrażenie, że muzycy wykonywali swoje partie nieco mechanicznie, jakby dawało im się we znaki zmęczenie. Nie zmienia to faktu, że brzmiało to wszystko rewelacyjnie. Również Paul Manzi, który w momencie ukazania się „The Visitor” pewnie nie myślał, że za 20 lat będzie śpiewał te utwory, stanął na wysokości zadania. Ciekawe było to, że wokalista nie wykonywał wszystkiego idealnie zgodnie z oryginałem, tylko czasem interpretował po swojemu, nadając poszczególnym kompozycjom wyjątkowego charakteru. Osobną kwestią jest jego wygląd sceniczny i liczne stroje, które często zmieniał. Podstawą był długi, czarny płaszcz, którego nie powstydziłby się porządny, barokowy wampir, ale Manzi występował również w czarnej pelerynie z kapturem („The Hanging Tree”), w koloratce i z krzyżem na szyi („A State Of Grace”) , w kapeluszu i ciemnych okularach („(Don’t Forget To) Breathe”), czy białych rękawiczkach cyrkowego clowna („Tears In The Rain”). Podczas tej części występu Areny nie zabrakło magicznych momentów, jak właściwie wszystkie solówki Johna Mitchella, przy których tylko cudem nie unieśliśmy się w powietrze, czy wspólne śpiewanie w „The Hanging Tree”, „(Don’t Forget To) Breathe” czy „Tears In The Rain”. Jednak całość na żywo była trochę przytłaczająca, a czekała nas jeszcze nowa płyta i niespodzianki.
Promocja nowego wydawnictwa, „Double Vision”, obejmowała tylko dwa utwory: liryczny „Poisoned”, zadedykowany tym, którzy odeszli, odegrany przez Mitchella i Manziego na gitarach akustycznych oraz mocny i melodyjny „The Mirror Lies”. Niestety, taki zabieg był konieczny, w przeciwnym razie koncert trwałby chyba do rana. Na sam koniec Arena powróciła do swoich najwcześniejszych albumów. Pierwsze dźwięki „Solomon” zelektryzowały trochę już wymęczoną publiczność. W zespół też wstąpiły nowe siły, zwłaszcza w Paula Manziego, który pozbył się poprzedniej odzieży i w drugiej części występu paradował w lżejszym stroju. Warto było wyczekać do miażdżącej końcówki utworu. Ostatnią pozycją tego wieczoru było, a jakże, „Crying For Help VII”, którego refren śpiewali wszyscy zgromadzeni.
Frekwencja nie była porażająca, co było trochę smutne, ponieważ koncert był bardzo udany. Profesjonalne przygotowanie, świetny support, doskonale zgrani muzycy Areny i wiele pięknych, wzruszających chwil były zdecydowanie warte tego, żeby przyjść. Zresztą, taki występ już raczej się nie powtórzy, prawdopodobnie była to jedyna okazja by usłyszeć „The Visitor” w całości na żywo. Nie chcę oceniać czy to rozwiązanie było najbardziej trafione, ale na pewno było to wyjątkowe wydarzenie. Nawet jeśli na kolejny koncert Areny będę musiał czekać 10 lat i przyjdzie na niego 20 osób, to ja będę jedną z nich.
Przybył, zobaczył, usłyszał, wrócił i spisał,
Gabriel „Gonzo” Koleński
Zdjęcia wykonano na koncercie w klubie "U Bazyla" w Poznaniu 16.05.2018
Jan"Yano"Włodarski
Podziękowania dla Metal Mind Productions za Akredytacje.
01. Zhivago Wolf - 4:47
02. The Mirror Lies - 6:57
03. Scars - 5:16
04. Paradise Of Thieves - 5:10
05. Red Eyes - 6:40
06. Poisoned - 4:27
07. The Legend Of Elijah Shade - 22:39
Czas całkowity - 56:00
- Paul Manzi - wokal
- John Mitchell - gitara, dodatkowy wokal
- Clive Nolan - instrumenty klawiszowe, dodatkowy wokal
- Kylan Amos - gitara basowa
- Mick Pointer - perkusja
13 listopada w łódzkim klubie Wytwórnia zagra Michael Schenker – legendarny gitarzysta UFO i MSG. Wraz z zespołem Michael Schenker Fest promował będzie świetnie przyjęty, nowy album – „Resurrection”. Na scenie wystąpi aż czterech wokalistów – Gary Barden, Graham Bonnet, Robin McAuley i Doogie White, a także sekcja rytmiczna klasycznego składu MSG – Chris Glen i Ted McKenna oraz gitarzysta Steve Mann (McAuley Schenker Group). Fanów czeka fascynujące, około 2,5-godzinne show, którego setlista obejmować będzie około 30 utworów.
Koncert będzie niepowtarzalną okazją, by usłyszeć klasyczne utwory wykonywane przez ich oryginalnych wokalistów, np. Cry for the Nations, Armed and Ready (Gary Barden) czy Desert Song i Assault Attack (Graham Bonnet). W klimat drugiej połowy lat 80. wraz z hitami takimi jak Save Yourself czy Love Is Not a Game porwie nas charyzmatyczny Robin McAuley, a Doogie White zaprezentuje nowszy materiał, który ukazał się pod szyldem Michael Schenker’s Temple of Rock – przykładowo Live and Let Live czy Lord of the Lost and Lonely. Usłyszymy ponadto utwory z nowej płyty „Resurrection” oraz doskonale znane szlagiery UFO, w tym z pewnością Rock Bottom i Doctor, Doctor.
O formie zespołu świadczy wydawnictwo koncertowe „Michael Schenker Fest LIVE” z 2016 roku upamiętniające wspaniały występ w Tokio.
Poniżej singiel promujący nowy album, którego na pewno nie zabraknie na koncercie:
Bilety na to niezwykłe wydarzenie są już dostępne w serwisach Eventim oraz Ticketmaster:
w cenach:
140 zł – do 30 czerwca
160 zł – od 1 lipca do 12 listopada
180 zł – w dniu koncertu
Bilety kolekcjonerskie już wkrótce do nabycia w Klubie Wytwórnia (Łódź) oraz w Klubie Kuźnia (Bydgoszcz).
God Is An Astronaut | Xenon Field | 01.05.2018 | Progresja | Warszawa
czwartek, 03 maj 2018 10:12 Dział: Relacje z koncertówZawsze obawiam się o frekwencję na niszowych imprezach odbywających się w czasie świąt, długich weekendów i podobnych dni, gdy jest największa szansa, że ludzie mają do roboty mnóstwo, zdaniem wielu, ciekawszych rzeczy niż chodzenie na koncerty. Z drugiej strony, może właśnie długi weekend to dobra okazja? Jak by na to nie patrzeć, 1 maja w warszawskiej Progresji odbył się koncert God Is An Astronaut i choć klub nie był wypełniony po brzegi, frekwencja była co najmniej przyzwoita. Czyli jest dobrze.
Irlandczycy zabrali w trasę swoich rodaków z Xenon Field. Patrząc na personalia tego duetu, było to dość oczywiste posunięcie, ponieważ tworzą go Conor Drinane i Robert Murphy, z czego ten drugi wspiera God Is An Astronaut na koncertach, również na tym warszawskim. Xenon Field to propozycja przede wszystkim dla fanów muzyki elektronicznej. W ich twórczości przeważają brzmienia syntetyczne, w różnych tempach i nastrojach. Mimo że panowie trzymają w rękach gitarę i bas, wszystko jest przestrojone na nowoczesną modłę. Choć osobiście nie wyobrażam sobie słuchania takiej muzyki w domu, przyznaję, że na żywo te dźwięki świetnie sprawdzają się, zwłaszcza w warunkach klubowych. Atrakcją nie mniejszą niż sama muzyka była oprawa świetlna występu. Na scenie było wyjściowo ciemno, ale oświetlały ją różne lampy, w tym moje ulubione prostokątne pasy ledów, na których na końcu pojawiła się nazwa zespołu oraz punktowe światła od dołu. Odpowiadający za konferansjerkę Robert Murphy przede wszystkim dziękował publiczności za wczesne przybycie (rzeczywiście sporo osób obejrzało Xenon Field) i choć mówił też trochę więcej, niestety robił to tak niewyraźnie, że nie byłem pewien o co mu chodzi.
God Is An Astronaut to chyba najbardziej znany zespół post rockowy z Irlandii. Przyjeżdżają do Polski dość często i mają u nas grupę oddanych fanów, co było widać również tego wieczoru. Ostatnio widziałem zespół w 2011 roku, jeszcze w poprzedniej lokalizacji Progresji, przy ulicy Kaliskiego, podczas trasy promującej album „Age Of The Fifth Sun”. Minęło kilka lat, Irlandczycy poszli do przodu, wydali kilka kolejnych płyt, niestety mój kontakt z ich twórczością urwał się. Na ten koncert też wybrałem się właściwie w ostatniej chwili. I absolutnie tego nie żałuję. Obecnie God Is An Astronaut promuje swój najnowszy, dziewiąty krążek studyjny, „Epitaph”, który miał premierę pod koniec kwietnia tego roku. Zastanawiałem się jak sprawdzą się na żywo te dość mroczne i melancholijne utwory (już sam tytuł albumu sugeruje odpowiedni klimat). Otóż sprawdzają się znakomicie, ale czuć pewną różnicę względem starszych kompozycji, które mają w sobie większą moc i są bardziej dynamiczne. Gdy panowie zagrali tytułowe „The End Of The Beginning” z debiutu, to poruszenie było widać nie tylko wśród zachwyconej publiczności, ale również na scenie, ponieważ sami muzycy wyglądali jakby wybudzili się z letargu i zaczęli się energicznie poruszać. „Fragile” i utwór tytułowy z ikonicznej dla post rocka płyty „All Is Violent, All Is Bright” to już stałe punkty programu, które kilka lat temu wywołały ten sam wybuch radości co obecnie i tak jest zapewne za każdym razem. Osobiście mam największy sentyment do kawałków z pierwszych płyt God Is An Astronaut, ale obiektywnie rzecz ujmując, cały koncert był doskonale przygotowany i przemyślany. Oświetlenie nawet bez muzyki zrobiłoby ogromne wrażenie: reflektory, światła od dołu, punktowe, wirujące, różnokolorowe, dostosowane do nastroju poszczególnych utworów, do tego coś na kształt rozgwieżdżonego nieba za plecami muzyków. To był naprawdę solidny, profesjonalny występ, do tego pełen emocji i fantastycznej energii, która kipiała ze sceny zwłaszcza w drugiej połowie koncertu. Nie jestem wielkim znawcą całej twórczości God Is An Astronaut, ale świetnie się bawiłem i z pełnym przekonaniem będę polecał, by zwłaszcza zobaczyć ich na żywo.
Myślę, że każdy wyszedł z klubu usatysfakcjonowany, bo choć zespoły grały dość krótko (pół i półtorej godziny), występy były bardzo intensywne i wywoływały efekt „mokrej koszuli”. Takie wydarzenia naprawdę cieszą, ponieważ pokazują, że po pierwsze w naszym kraju jest potencjał dla niszowej muzyki (powtarzam, przyzwoita frekwencja), a po drugie, że w obrębie nieco skostniałego instrumentalnego post rocka wciąż można się zgrabnie odnaleźć i zagrać fascynujący koncert.
Przybył, zobaczył, usłyszał, wrócił i spisał,
Gabriel „Gonzo” Koleński