A+ A A-

 

 

 

Marzenia się spełniają - tak prawi popularna fraza. Ale czasami żeby marzenia się spełniły trzeba im trochę pomóc, w szczególności kiedy nadarza się ku temu niemal niepowtarzalna okazja. Taką okazją był koncert A Perfect Circle w Berlinie. Koncert zespołu, który kazał na siebie czekać wiele lat, który wybitnie rzadko koncertował w Europie, którego powrotu nie spodziewali się nawet niektórzy zagorzali fani. A jednak, APC wróciło i to w jakiej formie!


Mamy bilety - jedziemy!

Zacznę od początku. Bilety na berliński koncert rozeszły się jak świeże bułeczki. O wyjeździe zdecydowałem tuż po ogłoszeniu tego występu, ale na bilety się nie załapałem. Nie będę się tłumaczył z gapiostwa, po prostu kiedy chciałem bilet nabyć okazało się, że dawno ich już nie ma. Zaczęły się żmudne poszukiwania, niektóre oferty oczywiście miały kosmiczne ceny, a zdaje się rynek odsprzedaży biletów w Niemczech ma się dobrze. Ale udało się - bilety dla mnie i dziewczyny znalazły się w Poznaniu, odkupione w regularnej cenie od gitarzysty pewnego lokalnego zespołu, którego serdecznie pozdrawiam. Mamy bilety - jedziemy!

Wypad do Berlina zaplanowany został w dość wariacki sposób. Jedziemy w obie strony pociągiem, do stolicy Niemiec startujemy przed 10 rano i jesteśmy na miejscu coś koło 13, natomiast wracamy pierwszym porannym pociągiem, tj. o 6:30 rano następnego dnia. Podróż bez noclegu, przewaletowanie całej nocy na olbrzymim, nowym dworcu berlińskim nie było wcale takie trudne, bo okazało się, że jest tak całonocny McDonald's, w którym można się nawet było zdrzemnąć. Pozostawiając jednak na boku moje wrażenia z pierwszej wizyty w Berlinie przechodzę od razu do koncertu A Perfect Circle.

W "Cytadeli" stawiliśmy się niemal równo z godziną rozpoczęcia wpuszczania na koncert. Plecak zostawiny w depozycie (pochwała dla organizatorów - 4 Euro to całkiem rozsądna cena za możliwość zostawienia gratów!), miejsce w kolejce i... wchodzimy. Wszystko poszło sprawnie, jak to pewnie zwykle u naszych zachodnich sąsiadów. Najpierw krótkie rozeznanie po terenie imprezy, jakieś szybkie jedzonko oraz piwo. To oczywiście dla widzów z Polski nie najtańsza rzecz (jedzenie od 4-5 Euro w górę, piwo 0,4l około 3,5-4 Euro). Ale pozwoliło to w zupełności napełnić i napoić zgłodniałe po całym dniu zwiedzania brzuszki. Pozostało oczekiwać koncertu. Niestety tutaj nie bardzo wiem czy występ się opóźnił... Niby wszystko miało zacząć się o 19:00, ale z powodu obsuwy pojawiły się wśród publiczności (w której znalazło się sporo Polaków) głosy, że całość miała się zacząć o 19:30. Koniec końców pierwsze dźwięki popłynęły ze sceny około 19:45, ale już pierwsze nuty pozwoliły zapomnieć o tej obsuwie i pozwolić umysłowi rozkoszować się tylko i wyłącznie tym co dzieje się na scenie.

Spokojne rozpoczęcie

Na początku na niej zameldowali się perkusista Jeff Friedl oraz występujący w roli zastępstwa Greg Edwards (z zespołu Failure; zastępował on Jamesa Iha, który nie mógł brać udziału w europejskiej części trasy). Sekundę później na swoim podeście pokazał się Maynard James Keenan - osoba, dla której znaczna część publiczności przybyła, w szczególności ta w koszulkach Tool. Wyglądał, jak zwykle w przypadku koncertów APC, dość szalenie: niebieski i obcisły garnitur, do tego pomazana czarną farbą wokół oczu twarz i oczywiście peruka, którą Maynard zdecydował zawsze mieć kiedy występuje w tej formacji (peruka sama w sobie, jej rodzaj zmieniał się na przestrzeni lat, ale Maynard nigdy nie wystepował z APC "soute", czyli w jego przypadku na łyso). Zespół zaczął spokojnie od tytułowego utworu z najnoszego albumu, tj. "Eat The Elephant". Tak spokojna ballada nie jest typowym początkiem koncertu, ale tutaj sprawdziła się znakomicie. Pozwoliła na wprowadzenie publiczności w nieco nostalgiczny klimat, a technikom, którzy krzątali sie przed koncertem po scenie bardzo dużo i chyba mieli jakieś problemy techniczne (bodaj powód obsuwy), pozwoliły poprawić jeszcze pewne rzeczy w brzmieniu całości. Ponadto utwór z czasem wprowadza linię basu oraz drugich klawiszy i gitary, dzięki temu płynnie na scenie mogli się zameldować Matt McJunkins (bas) oraz drugi najważniejszy członek i zarazem założyciel APC - Billy Howerdel. Kiedy już mieliśmy cały skład na scenie mogła zacząć się prawdziwa magia. Najpierw "Disillusioned", czyli kolejny utwór z najnowszego albumu, który w wersji koncertowej brzmi troszkę mocniej i bardziej dobitnie.

Już na trzecim utworze zespół powrócił do swojej legendarnej już debiutanckiej płyty "Mer De Noms" i zaprezentował "The Hollow". Rozgrzany już zespół mógł się już teraz dość konkretnie poruszać po scenie, a prym w tym wiedli McJunkins oraz Howerdel, którzy byli na froncie. Pozostała trójka ustawiona była na okrągłych podestach, które stanowiły też element scenografii - były zarazem ekranami ledowymi do animacji oraz dodatkowymi miejscami z oświetleniem. Zespół postanowił nieco pożonglować utworami z różnych płyt i kolejne usłyszeliśmy piękne "Week And Powerless" z "Thirteenth Step". Kiedy zrobiło się troszkę bardziej nostalgicznie za sprawą tych dwóch utworów, grupa postanowiła rozrzedzić nieco atmosferę i zagrała jeden z najweselszych utworów w swoim katalogu, czyli "So Long, And Thanks For All The Fish". Rozruszała się też nieco publiczność, z której co refren dało się słyszeć wtórujące Maynardowi "hip hip hooray!". Szybko jednak zrobiło się znów gęściej, mroczniej i bardziej klimatycznie, a to za sprawą pochodzącego z debiutu duetu "Rose" oraz "Thomas". Mocarne riffy Howerdela i potężna sekcja grzmiały ze sceny i sprawiały to przyjemne uczucie drżenia gdzieś w okolicach brzucha. Było dość głośno, ale nie przesadnie, stopery w uszach kompletnie zbędne. Zresztą "Thomas" to utwór tak zmienny i posiadający tak cichsze, jak i głośniejsze fragmenty wymaga doskonałego brzmienia.

Magia trwa

Przyszedł czas na pierwszy cover tego wieczora. Z repertuaru Depeche Mode zabrzmiał "People Are People", ale oczywiście w wersji znanej z albumu A Perfect Circle "eMotive", czyli... zupełnie inaczej niż oryginał. I wreszcie po nim jeden z moich najukochańszych utworów APC, czyli "Vanishing"! Mój entuzjazm podzieliła też część publiczności, która żywo zareagowała już na pierwsze dźwięki tej kompozycji. Wokalnie w tym utworze Maynarda wspierali pozostali muzycy, poza perkusistą. Szybko zrobiło się bardzo przestrzennie, pulsujący bas budował powoli napięcie, efekty wokalne i gitarowe wprowadzały w hipnotyczny nastrój. Aż nastąpiła kulminacja i wygaszający finał. Jeden z najlepszych fragmentów tego koncertu minął i choć utwór nie jest specjalnie długi - wydawał się trwać i trwać, dawkować piękne dźwięki jeden za drugim w powolnym, przyjemnym tempie. Zespół postanowił nie wyrywać tak nagle publiczności z tego błogiego stanu i kolejnym utworem w secie okazał się być "The Noose", który obudził dopiero potężnym bridgem, w którym Maynard podnosząc głos zaczął śpiewać "With your halo slipping down", a wkrótce dołączyli do niego pozostali muzycy i na kilka głosów wyśpiewali kończące utwór wersety.

Nadeszła pora na Hity, tak - przez duże "H". Na początek jeden z największych przebojów zespołu, czyli "3 Libras", ale w wersji "(All Main Courses Mix)", czyli takiej, którą znamy z albumu "aMotion". Wersja ta odbiega dość znacznie od oryginały, jest zdecydowanie bardziej transowa i trip-hopowa, ale za to świetnie wypada na koncertach. Maynard doskonale zaśpiewał nakładające się na siebie wokalizy korzystając z efektów i delay'ów. Kolejne były utwory z najnowszego albumu, w dość pokaźnej (w końcu zespół ten krążek teraz promuje) reprezentacji. Kolejno klimatyczny "The Contrarian", przebojowy i doskonale zagrany "TalkTalk", który zabrzmiał po prostu prze-potężnie! Dalej mocno zabarwiony elektroniką "Hourglass", dzięki któremu znowu można było poczuć przyjemne uczucie w brzuchu, ale także mrowienie w tyle głowy - ta elektronika potrafi wwiercać się w mózg. W wersji koncertowej utwór ten jest jeszcze bardziej energetyczny, choć miałem pewne odczucie, że bardziej nadawałby się na koncert Puscifer, niż APC. Ale tylko przez moment taka myśl przeszła mi przez głowę. Kolejnym z nowej płyty był singlowy i pierwszy z nowych utworów, czyli "The Doomed". Pięknie to zagrało, choć bałem się o liczne przejścia, jakie są w tym kawałku. Nie było się o co bać - taka kapela radzi sobie z trudnościami kompozycyjnymi jak rutyniarze. Mocne riffy, a po chwili same klawisze i wokal Maynarda. Pięknie też wypadł tutaj bas McJunkinsa, który ma kilka szybkich partii do zagrania. Bez skazy!

Mocny finał

Industrialnie zrobiło się chwilę później, a to za sprawą "Counting Bodies Like Sheep to the Rhythm of the War Drums". Świetnie odegrane kroczące partie i mechaniczny podkład napędzały całą gamę krzyków, wokaliz, fraz, słów. Śpiewał tutaj cały zespół, na czele z Maynardem, ale nakładajace się na siebie wokale perfekcyjnie ze sobą współgrały. Po tej industrialnej młócce kolejne hity, tj. "The Outsider" i "The Package". W szczególności w tym pierwszym można było usłyszeć Maynarda jak za starych dokonań Tool, wręcz z czasów "Undertow". Jego krzyk brzmiał doskonale! Niech schowają głowy w ziemię ci, którzy obawiali się o formę wokalną MJK - jest w formie znakomitej i to wróży dobrze zarówno przed kolejnymi koncertami (w tym także przed tym w Polsce), ale także przed tym podobno się tworzącym nowym albumem wiadomego zespołu. W czasie "The Package" na scenie się trochę kotłowało, zresztą w miarę postępowania koncertu Billy oraz Matt byli coraz bardziej ruchliwi, ale na wspomnianym utworze ten pierwszy zaliczył mały i niegroźny upadek. Ucierpiała za to chyba gitara, bo konieczna była zmiana na inną. Maynard po utworze skomentował to krótko: "Za karę Billy musimy teraz zagrać cover AC/DC" i... tak się stało. "Dog Eat Dog" z repertuaru legendarnych australijczyków był nie lada zaskoczeniem dla sporej części publiczności, ponieważ grupa zagrała to dopiero któryś raz na żywo i nie zawsze pojawia się on w setach. Mieliśmy to szczęście go usłyszeć, a Maynard świetnie spisał się próbując nieco naśladować Bona Scotta. Cover ten został też zadedykowany Malcolmowi Young'owi, który zmarł nieco ponad pół roku temu. Na koniec zespół spuścił nieco z tonu i zagrał klimatyczne, bujające i lekkie jak piórko "Feathers".

Tym sposobem dobiegły końca te nieco ponad 90-minut przepięknego doświadczenia. Dla mnie szczególnie emocjonalnego, ponieważ (co po niektórzy wiedzą) dla mnie Tool, a także APC to jedne z najważniejszych zespołów i samo zobaczenie Maynarda na żywo to przeżycie. Nie ma ku temu często okazji, mi się udało dopiero drugi raz (wcześniej Tool w 2007) i to po wielu latach wypatrywania jego koncertu w okolicy. Występ był znakomity, można się przyczepić, że czasami coś buczało kiedy bas grał mocniejsze fragmenty, ale obsługa dźwiękowa szybko reagowała. Można się przyczepić, że zabrakło kilku sztandarowych utworów, takich jak choćby "Judith", "Blue", "Pet" czy "Magdalena". Ale na takich koncertach chciałoby się, żeby zespół zagrał wszystkie swoje utwory... najlepiej dwa razy. Było po prostu doskonale i cieszy mnie, że grupa już w tym roku odwiedzi również Polskę. Mam nadzieję, że po przeczytaniu mojej relacji zachęciłem niektórych do udania się 15 grudnia do Krakowa, gdzie A Perfect Circle po raz pierwszy zagra w naszym kraju. Mam też nadzieję, że uda mi się tam z Wami wszystkimi spotkać i wspólnie przeżywać to pełne muzycznego piękna i wrażliwości wydarzenie, jakim z pewnością jest każdy koncert tej supergrupy.


PS. Należy też podkreślić świetną politykę zespołu - komplety zakaz fotografowania i rejestrowania koncertu. Dzięki temu w górze nie było ani jednego rozpraszającego telefonu! Bardzo popieram takie podejście, choć można by robić to tak jak King Crimson i pozwalać na koniec (np. ostatni utwór) na nagrania i zdjęcia, w końcu to zawsze jakaś pamiątka. Ale brak telefonów w górze na koncercie - bardzo na plus!

 

 

 

 

 

 

Późno zabrałem się za napisanie tej relacji, chyba najdłużej zajęła mi ze wszystkich jakie dotychczas napisałem. Powodów było kilka - największym oczywiście brak czasu (również z powodu innych wyjazdów koncertowych), ale drugim ważnym powodem był tzw. "brak języka w gębie". Sam nie wiedziałem co i jak chcę w tej relacji napisać. Bo przecież koncert Meshuggah był dla mnie zawsze marzeniem, które właśnie się spełnioło... a jednak - wyszedłem z sali krakowskiego Kwadratu tuż przed bisami.

Postanowiłem więc, że relację moją napiszę możliwie rzetelnie i bardziej w sposób kronikarski niż fanowski. Aczkolwiek trudno oczywiście uniknąć podejścia fana, w szczególności kiedy na dany koncert czeka się kilka lat. I nie bądźcie przestraszeni, wcale nie chcę za chwilę napisać, że koncertem szwedzkich pionierów djentu się zawiodłem, nic z tych rzeczy. Ale przejdźmy wreszcie do konkretów.

Jako gość specjalny na obu koncertach Meshuggah w Polsce wystąpili weterani polskiej sceny death metalowej, czyli Decapitated. Trudno było o bardziej naturalny support dla Szwedów. Dekapy od lat ciągną ku górze prezentując wcześniej bardzo techniczną odsłonę śmiertelnego metalu, a ostatnio nieco mniej skomplikowaną, ale bardziej przebojową i charakteryzującą się znakomitym groove. Progresowi kapeli nie zaszkodziły również nieprzyjemne przygody za Oceanem, o których pewnie każdy słyszał, więc tego wątku ciągnął nie będę. Przed krakowskim koncertem dane mi było Decapitated zobaczyć kilka razy, ostatnio - w Poznaniu, w maju. Więc przerwy wielkiej nie miałem. Właściwie to przez ten poznański koncert poczułem się trochę w Krakowie jak na powtórce z rozrywki. Set Dekapów nie odbiegał znacząco od tego co pokazali w Poznaniu. I trudno się dziwić, grupa skupia się na promocji ich najnowszego albumu "Anticult", więc w secie nie zabrakło takich utworów jak "Earth Scar", "Never", "Deathvaluation", "Amen" czy oczywiście przebojowego "Kill The Cult". Kompozycje te na żywo wypadają znakomicie. Chwytliwe riffy wyrzeźbione przez Vogga oraz charyzmatyczny i pełen mocy wokal Rasty potrafią rozbujać chyba każdą metalową publiczność.

Nie gorzej na tle nowych kompozycji wypadają nieco starsze "Blood Mantra", "The Blasphemous Psalm to the Dummy God Creation" czy "Nest" - wszystkie z poprzedniego krążka grupy. Oczywiście te albumy nie różnią się wielce stylistycznie, więc utwory koncertowo pasują do siebie idealnie, ale w secie znalazło się też miejsce na "Post(?) Organic" i "Day 69", oba z albumu "Organic Hallucinosis" (rok 2006). Wybrzmiał oczywiście też sztandarowy "Spheres Of Madness" z klasycznego już albumu "Nihility" z 2002 roku. Starsze kompozycje doskonale wkomponowały się we współcześniejsze brzmienie zespołu i zarazem były pewnego rodzaju ukłonem w kierunku fanów Meshuggah. W końcu wspomniany "Post(?) Organic" to nie lada gratka dla fanów technicznego metalowego naparzania. Decapitated można spokojnie stawiac na równi z Behemoth czy Vader jeśli chodzi o znaczenie dla polskiej sceny metalowej oraz rozpoznawalność na świecie. Dowodzi tego na koncertach, które są porywające, energetyczne, pełne mocy, świetnego oświetlenia i niemal zawsze doskonale brzmiące. I taki właśnie był koncert w Krakowie.

Po kilkudziesięciu minutach na scenie zameldowali się gwiazdorzy tego wieczoru - Szwedzi z Meshuggah. Zespół-legenda, twórca bardzo popularnego współcześnie podgatunku muzyki metalowej - djentu. Zespół, którego gra inspiruje wielu muzyków z dużo bardziej znanych zespołów, których wymieniał tutaj nie będę, ale z pewnością spokojnie znajdziecie ich nazwiska w Internecie. Wejściu Szwedów na scenę towarzyszyły dźwięki intro, które kilkadziesiąt sekund trwało, ale doskonale budowalo napięcie i szybko przeistoczyło się w walcujące publiczność "Clockworks". Po nim kolejny walec - "Born In Dissonance", oba z najnowszego albumu grupy "The Violent Sleep Of Reason". Reprezentacja ostatniego albumu szybko ustąpiła zaś "kolosowi", czyli m.in. "Do Not Look Down" czy "The Hurt That Finds You First" z poprzedniego krążka "Koloss". Jeszcze ciekawiej zrobiło się za sprawą utworu "Rational Gaze", czyli powrotu do odleglejszych w czasie wydawnictw, w tym wypadku "Nothing" z 2002 roku. Najlepiej jednak moim zdaniem wypadły utwory z uwielbianego przeze mnie (więc pewnie dlatego) "obZen", a usłyszeliśmy tego wieczora całkiem pokaźną reprezentację w postaci "Lethargica", "Pravus" czy oczywiście hitowego "Bleed". Gdzieś pomiędzy pamiętam jeszcze tytułowy kawałek z najnowszego albumu oraz "Nostrum", a na bis, na którym stałem już w holu Kwadratu, Szwedzi zagrali nieśmiertelne "Straws Pulled At Random" oraz "Demiurge", które od momentu wydania "Kolossa" chyba jest stałym punktem programu i niemal zawsze utworem na bis.

Napisałem, że na koniec stałem już w holu klubu Kwadrat, wypada więc napisać dlaczego tak się stało. Po pierwsze temperatura w sali rosła z minuty na minutę. Kwadrat nie jest wielkim klubem, doskonałą wentylacją i klimatyzacją też nie grzeszy, a Meshuggah z kolei to zespół, który niemal połowę publiczności wprawia w transowy ruch i sprawia, że grzeją oni nieco bardziej niż zwykle. Było więc duszno, gorąco i przez to nie do końca komfortowo, w szczególności dla osoby, która chciała skupić się na muzyce. Żaden to oczywiście minus dla zespołu, także nie dla organizatora, po prostu niedogodność, którą warto wspomnieć. Innym powodem, dla którego postanowiłem posłuchać końcówki koncertu zza głównej sali byli napierający na tył ludzie. Nie wiem czy zjawisko to miało miejsce wszędzie, ale stojąc pod konsoletą czułem, że napór ludzi na tył jest coraz większy. Domyślam się, że "kocioł" pod sceną rósł i przez to niekórzy ludzie się cofali, natomiast niespecjalnie lubię kiedy nie mogę nawet podnieść rąk po utworze by poklaskać. Ostatnim i chyba najpoważniejszym powodem był fakt, że miałem pewne dziwne wrażenie w stosunku do występu Meshuggah. Nie to, żebym był zawiedziony, ale czegoś mi zabrakło - czegoś, na co czekałem i jak sobie wyobrażałem właśnie ich koncerty. Zespół walił ze sceny światłami, grzmiał potężnymi riffami, łamał rytm i melodie, wokalista dawał z siebie wszystko i pewnie nieraz wywrócił oczyma tak, że tylko białka gałek były widoczne. Ale to wciąż było mi trochę mało, brakowało jakiegoś specjalnego pierwiastka, który dałby mi choć trochę poczucie koncertowej euforii. Poczułem się jak dzieciak, który uwielbia matematykę i rozwiązywanie zadań z algebry, ale który musi ich codziennie rozwiązywać setki. Przy którymś z kolei, może po kilkunastu czy kilkudziesięciu zadaniach przychodzi taki moment, że zastanawiamy się "Cholera, kocham to, ale coś bym porobił innego". Znudzenie? Tak bym tego nie nazwał. Zmęczenie? Też nie. Może po prostu za dużo, za długo, za dobrze i w zbyt mocnej dawce...?

Do dziś nie znalazłem odpowiedz na te pytania. Po prostu musiałem po "Bleed" wyjść, odetchnąć, posłuchać z oddali i na spokojnie. Koncert mi się bardzo podobał, zarówno Decapitated jak i Meshuggah, ale czegoś niesprecyzowanego mi zabrakło. Może kontaktu z publicznością? Tym Szwedzi nie grzeszą, poza kilkoma zdawkowymi podziękowaniami ze strony Jensa Kidmana niewiele usłyszeliśmy. A może zabrakło mi Fredrika Thordendala, głównodowodzącego gitarzysty, który aktualnie jest chyba na czymś, co można nazwać "urlopem"? Niemniej poza moim dziwnym, poschizowanym odczuciem, które kazało mi się trochę wycofać koncert uważam za bardzo udany. Z pewnością spróbuję jeszcze jednego podejścia do Meshuggah na żywo i może teraz dam się ponieść sile muzyki, a nie będę zimnym okiem i pilnym uchem z daleka próbował oceniać, analizować, zapamiętywać. Może po prostu powinienem pójść w kocioł i wypocić te dziwne przemyślenia.

 

 

 

Under the Fragmented Sky

czwartek, 14 czerwiec 2018 08:33 Dział: Lunatic Soul

01. He av En - 4:05
02. Trials - 5:44
03. Sorrow - 1:30
04. Under the Fragmented Sky - 5:03
05. Shadows - 4:31
06. Rinsing the Night - 3:56
07. The Art of Repairing - 7:54
08. Untamed - 3:24


Czas całkowity - 36:07
- Mariusz Duda - wokal, gitara basowa, gitara akustyczna, instrumenty klawiszowe, instrumenty perkusyjne, programowanie
oraz:
- Wawrzyniec Dramowicz - perkusja (8)


Variomatic

czwartek, 14 czerwiec 2018 07:49 Dział: Osada Vida

01. Missing - 8:51
02. Eager - 6:02
03. Fire Up - 4:16
04. The Line - 5:58
05. The Crossing - 1:37
06. Melt - 4:07
07. Catastrophic - 6:13
08. In Circles - 3:16
09. Good Night Return - 4:55
10. Nocturnal - 5:04


 

Czas całkowity - 50:19


- Marcel Lisiak – wokal
- Jan Mitoraj – gitara
- Rafał Paluszek – instrumenty klawiszowe
- Łukasz Lisiak – gitara basowa
- Marek Romanowski – perkusja


 


 

Osada Vida, jeden z najbardziej rozpoznawalnych polskich zespołów na prog-rockowej scenie, powraca po 4 latach z nowym, zaskakującym albumem „Variomatic”. Znamy już pierwszy singiel z płyty - utwór „In Circles”, który jest znakomitą próbką nowej, odświeżonej odsłony zespołu. Osada Vida prezentuje się bowiem w zreformowanym składzie z młodym i utalentowanym Marcelem Lisiakiem na wokalu. Klip, w którym główną rolę zagrał znany i lubiany aktor Michał Czernecki.



Szósty, studyjny album zespołu przynosi niesamowitą dawkę melodii, energii i muzycznej przestrzeni oraz kilka zupełnie nowych rozwiązań w postaci zachwycających partii saksofonu, wiolonczeli czy lutni arabskiej. Rewelacyjny nowy wokalista prezentuje fragmenty zaśpiewane tak, że dzięki swojej przebojowości na długo zapiszą się w pamięci słuchaczy.

W związku z premierą płyty zespół zaprezentował kolejny singiel. „Fire Up”



Osada Vida AD 2018 z płytą "Variomatic" to prawdziwy skarbiec potencjalnych hitów! Płytę można nabyć za pośrednictwem strony www.variomatic.pl, w sieci sklepów Media Markt, Saturn, Empik i empik.com oraz w dobrych sklepach muzycznych. W związku z promocją płyty, zespół wyruszy jesienią na trasę koncertową, której szczegóły pojawią się na stronach zespołu.

Lista utworów:osada vario
01. Missing
02. Eager
03. Fire Up
04. The Line
05. The Crossing
06. Melt
07. Catastrophic
08. In Circles
09. Good Night Return
10. Nocturnal

Osada Vida – skład:
Marcel Lisiak – wokal
Jan Mitoraj – gitary
Łukasz Lisiak – bas
Rafał „R6” Paluszek – instrumenty klawiszowe
Marek Romanowski – perkusja


Czerwiec. Warszawa. Beton. Upał. Umieram. Woda. Umieram trochę mniej. Więcej wody. Wieczór. Wreszcie. Jest. Czym. Oddychać.
Tak wyglądałby wpis na Facebooku z dnia 10.06.18, gdybym tylko zaprzątał sobie głowę takimi rzeczami i komunikował się wyłącznie za pomoc tzw. „hashtagów” (dobrze to w ogóle napisałem?!). Drugi weekend czerwca przywitał stolicę niezwykle gorąco, dlatego po dwóch dniach sauny z przyjemnością wybrałem się w niedzielny wieczór do Chmur na koncert Signal To Noise Ratio i Halucynacji. Tam też było gorąco, na szczęście w innym tego słowa znaczeniu.
Koncert rozpoczęli goście z Wrocławia, czy jazz-rockowe Halucynacje. Zespół występuje obecnie jako kwartet. Oprócz niezmordowanych założycieli czyli gitarzysty Kuby Mendelaka i basisty Krzysztofa Cybulskiego, skład uzupełniają człowiek-maszyna, perkusista Konrad Muchalski oraz człowiek-orkiestra, obsługujący saksofon, EWI (w dużym uproszczeniu jest to elektroniczny flet) oraz instrumenty klawiszowe Michał Waloszczyk. Michał już kiedyś grał z Halucynacjami, niestety nie brał udziału w sesji nagraniowej tegorocznego albumu „La Petite Blonde” (wówczas w zespole grali klawiszowiec Andrzej Włodarczyk oraz saksofonista Tomek Bojarski), co trochę słychać. Waloszczyk niektóre partie znane z albumu gra nieco inaczej, po swojemu, co nie znaczy gorzej. Generalnie, niesforne Halucynacje robią na tych swoich koncertach co chcą. A to sobie improwizują, zmieniają swoje partie lub grają coś zupełnie innego. To akurat poczytuję jako zaletę, ponieważ muzycy dbają o element zaskoczenia. Dzięki temu nigdy nie zobaczymy dwóch identycznych koncertów Halucynacji, a materiał z płyty można uznać jedynie za punkt wyjścia. Przede wszystkim, zespół ma niespożyte pokłady energii, w czym przoduje zwłaszcza Konrad Muchalski, okładając bezlitośnie swój zestaw perkusyjny, brutalnie, ale i z morderczą precyzją. Ostatnio widziałem wrocławską grupę w zeszłym roku, podczas Festiwalu Rocka Progresywnego im. Tomasza Beksińskiego w Toruniu. Wówczas zespół postawił bardziej na tworzenie specyficznej atmosfery występu i budowanie napięcia. Tym razem panowie zaserwowali wybuchową mieszankę jazzowych struktur i rockowego uderzenia (oj, korci mnie, żeby użyć mocniejszego słowa). Oprócz materiału z „La Petite Blonde” (z wyjątkiem „Foie Gras”), usłyszeliśmy m.in. na zakończenie rewelacyjny „Mrówczy Poranek” oraz utwory, które jak dotąd nie zostały nigdzie opublikowane, jak „Atmosfera”, czy „Szalony Eksperyment Doktora Tesli”.

Po przerwie nadeszła pora na całkowitą zmianę klimatu. Z twórczością takich zespołów jak Signal To Noise Ratio jest taki problem, że dobrze się ich słucha, ale bardzo ciężko jest opisać ich muzykę tak, by jednocześnie miało to sens i nie trąciło pustymi frazesami. To nie są rurki z kremem. To poważne awangardowe granie z psychodelicznymi odjazdami, ciężkim transem i wyciekającą z każdego kąta osobowością muzyków. Szczerze mówiąc, twórczość Signal To Noise Ratio jest mi słabo znana, ale może to nawet lepiej, ponieważ mogłem oddać się swobodnemu pochłanianiu tej ciężkiej, muzycznej materii, zamiast zastanawiać się co będą grać za chwilę i jak to powinno brzmieć. Z tego co się dowiedziałem, warszawska grupa, podobnie jak Halucynacje, ma dość swobodne podejście do kwestii rygoru poszczególnych kompozycji i nie skupia się na idealnym ich odtworzeniu. Wręcz przeciwnie, muzycy tną, mieszają, kombinują i łączą kolejne utwory po swojemu. To nie jest muzyka, w której jakąkolwiek rolę odgrywałyby tak przyziemne rzeczy jak zwrotka, refren, struktura czy harmonia. To gęsta, ciemna masa, która zalewa oczy podczas przejażdżki na komecie przez kosmos. Co ciekawe, mamy tu do czynienia z bardzo różnorodnymi dźwiękami. Od hałaśliwych, psychodelicznych strzałów, przez niemal baśniowy, odrealniony klimat i poetyckie teksty, po ekstrawagancję typu granie na gitarze za pomocą pędzla lub smyczka. Gitarzysta Przemek Piłaciński potrafi też ładnie śpiewać i grać normalnie, choć w przypadku tego zespołu jest to pojęciem względnym, o ile nie lekką obelgą. Śpiew Przemka uzupełnia głos grającej na klawiszach Marysi Białoty, tworząc urokliwe harmonie wokalne. Marysia jest również w dużej mierze odpowiedzialna za psychodeliczny klimat całości, który budują obsługiwane przez nią instrumenty klawiszowe. Skład zespołu zamyka perkusista Adam Wasążnik, który sprawia wrażenie jakby grał raczej od niechcenia, ale te nerwowe pulsacje mówią zupełnie co innego. Adamowi zdarza się też wstać od zestawu i z saksofonem w rękach stanąć w szranki z Marysią w pojedynku na odpowiadające sobie partie instrumentalne. Ten występ Signal To Noise Ratio był o tyle wyjątkowy, że gościnnie wystąpił z zespołem grający na trąbce Olgierd Dokalski. Ten człowiek wygląda jakby urwał się z zupełnie innej planety (może dlatego, że na co dzień pracuje jako programista). Gdy nie grał, stał pod ścianą, często wpatrzony w jeden punkt, z tylko jemu wiadomych powodów lub uśmiechał się do siebie. Chyba nie chciałbym wiedzieć dlaczego. Gdy grał, świdrujące dźwięki trąbki wchodziły prosto w mózg, by zrobić najprzyjemniejszą trepanację czaszki dostępną na naszym rynku. Nie pytajcie o listę utworów, to naprawdę nie miało znaczenia. To była muzyka, a nie zbiór piosenek.
Niełatwą rozrywkę wybrałem sobie na niedzielny wieczór. Nie ma lekko. Najpierw huragan, potem deszcz meteorów. Przykre jest, że taka muzyka trafia jedynie do garstki ludzi, ale całe szczęście, że wciąż istnieją zespoły, które mają w głębokim poważaniu co jest modne, fajne, popularne. Prą do przodu, na przekór wszystkim, robią swoje. Bardzo szanuję taką postawę, nawet w obliczu ostatniej dewaluacji słowa „szacunek” przez jego medialne nadużywanie oraz mocno trzymam kciuki za Signal To Noise Ratio i Halucynacje.

Przybył, zobaczył, usłyszał, wrócił i spisał,
Gabriel „Gonzo” Koleński
Zdjęcia - Andrzej Bołdaniuk



Wywiad z: Vincent Cavanagh (Anathema)

niedziela, 10 czerwiec 2018 20:20 Dział: Wywiady

Przy okazji zbliżającej się coraz większymi krokami drugiej edycji festiwalu Prog In Park w Warszawie udało mi się zamienić kilka słów z liderem jednej z gwiazd, które zaprezentują się na wspomnianej imprezie. Mam tu na myśli Vincenta Cavanagh - wokalistę i gitarzystę, oraz założyciela i jednego ze stałych członków Anathemy. Rozmowę, dzięki uprzejmości Knock Out Productions, przeprowadziłem drogą elektroniczną. Vincent mimo czasu, jaki musiał poświęcić na odpowiadanie na moje pytania, okazał się całkiem wygadany. Nawet trochę pożartował, w szczególności kiedy zapytałem jak opisałby muzykę Anathemy. Zapis całej rozmowy możecie sprawdzić poniżej, a ja oraz cały ProgRock.org.pl wraz z Knock Out Productions już dziś serdecznie zapraszamy na specjalny występ Anathemy w ramach Prog In Park II, który będzie miał miejsce już 18 sierpnia tego roku!


Bartłomiej Musielak: Cześć! Festiwal Prog In Park będzie Waszą kolejną wizytą w Polsce, w której występujecie wyjątkowo często i prawdę mówiąc ciężko już zliczyć ile koncertów tutaj zagraliście. Polska publiczność Was kocha, a Wy zdajecie się odwzajemniać to uczucie, prawda?

Vincent Cavanagh: Cześć! Rzeczywiście trudno już policzyć ile razy występowaliśmy w Polsce. Nie mam też pewności czy gdziekolwiek można znaleźć w 100% prawidłową informację na ten temat. Ale mógłbym postawić kilka polskich Złotych na to, że graliśmy w Polsce częściej niż jakikolwiek inny zespół z Wielkiej Brytanii w historii. I zajebiście! W sumie spędziliśmy w Polsce naprawdę wiele fantastycznych dni.

Czy w związku z tym masz jakieś niezapomniane chwile związane z pobytami w Polsce? Ulubione koncerty, ciekawe wydarzenia, śmieszne sytuacje itp.?

Ulubione koncerty? Jest ich bardzo dużo, ale wspominam trasę promującą album "Judgement", ktorą odbywaliśmy w 2000 roku. Była specjalna. Zagraliśmy wtedy coś około dziesięciu koncertów po całym kraju. To był okres, w którym zaczynałem czuć się komfortowo w roli wokalisty czy nawet frontmana zespołu. Wcześniej było mi z tym jakoś nieswojo, ale właśnie w tamtym czasie odkryłem jak zrelaksować się przed koncertem i po prostu być sobą. Ówczesny koncert jaki zagraliśmy w Mega Club w Katowicach był szalony. Ludzie zwisali z balkonów, uprawiali crowd surfing. Była tam też jakaś dziwna klatka schodowa tuż na froncie sceny i ludzie w nią wpadali, ochrona musiała się naprawdę nieźle napracować żeby wszystkich złapać, ale dali radę. Kilka lat wcześniej, również w Polsce, było to jakoś pod koniec roku, udało nam się dostać na lodowisko. Ustawiliśmy wtedy bramki hokejowe i wraz z kumplami z My Dying Bride zagraliśmy w "Ice Football". Wygraliśmy z nimi 4-1, a ich perkusista złamał wtedy nos. Poza tym nosem było całkiem zabawnie.

Wciąż jest wiele zespołów na świecie, które do Polski jeszcze nie dotarły, niektóre z nich działają na scenie niemal tak długo jak Anathema. Jak zachęciłbyś te zespoły do odwiedzenia Polski?

Powiedziałbym im o naszych doświadczeniach i przeżyciach jakie mieliśmy w Polsce oraz o ludziach jacy tutaj są. Powiedziałbym, że pierwszą rzeczą jaką zauważyliśmy w Polakach były inteligencja, wrażliwość i pewnego rodzaju muzyczny fanatyzm jaki tu panuje. Nie ma drugiego tak fanatycznego w kontekście muzyki kraju. W Polsce jeśli na scenie dajesz z siebie wszystko, to publiczność zwraca Ci to w całości. Chodzi o pewną chemię jaka się tutaj tworzy na koncertach. I po nich trzeba do ludzi wyjść, spotkać się z nimi, pogadać - to zawsze sprawia tutaj wiele radości.

Na Prog In Park wystąpicie w roli headlinera, tuż obok Sons Of Apollo, Ihsahn'a czy Leprous. Założę się, że niektórych z tych wykonawców znacie dobrze, spotkaliście się gdzieś na trasie lub festiwalach. Czy słuchasz czasami tych wykonawców? Który (poza Waszym) z koncertów zapowiada się Twoim zdaniem najciekawiej?

Trudno powiedzieć, ale na pewno wszyscy oni zaprezentują się na najwyższym poziomie, tego jestem pewien. Z Ihsahn'em znamy się już od czasów, kiedy byliśmy nastolatkami. Emperor nocował u nas w domu kiedy byli na swojej pierwszej trasie w Wielkiej Brytani. Ale jeśli mam być szczery to aktualnie niewiele słucham muzyki zespołów z "naszej" sceny. I nigdy nie słuchałem.

Anathema zazwyczaj gra dość długie koncerty. Festiwale jak wiemy rządzą się swoimi prawami - zwykle są tam ograniczenia czasowe, ale za to zdecydowanie większa publiczność. Które koncerty bardziej lubisz, te klubowe czy właśnie festiwalowe?

Wolę koncerty festiwalowe. W szczególności duże, olbrzymie sceny. Takie koncerty są bardziej ryzykowne, ponieważ często zdarza się, że publiczność pod sceną nie jest do końca "twoją publicznością". Nie masz też wiele czasu na konfigurowanie czy testowanie dźwięku i całe przygotowanie do koncertu. Trzeba po prostu zrobić wszystko w biegu i mieć nadzieję, że uda się najlepiej jak może. Ale kiedy wszystko już zagra jak powinno, to nie ma lepszego uczucia niż stanąć przed olbrzymią festiwalową publicznością.

Anathema's Vincent

W Polsce mówi się, że muzyka jest zwierciadłem duszy. Muzyka Anathemy jest bardzo emocjonalna, czy normalnie też jesteście takimi wrażliwymi osobami?

Zdecydowanie tak.

Czyli u Was to powiedzenie się sprawdza. Wasz zespół można spokojnie nazwać zespołem rodzinnym. Opowiedz mi trochę o tym jak wygląda codzienność w takim zespole? Rozumiecie się bez słów, a może czasami zdarza Wam się pokłócić?

Za długo jesteśmy na scenie, by się nadal kłócić. Znamy siebie aż za dobrze i bardzo sie nawzajem szanujemy. Przeszliśmy przez te wszystkie lata tak wiele, że można by naszymi doświadczeniami spokojnie obsadzić historię ze dwudziestu innych kapel. Najważniejsze u nas jest to, że po pierwsze jesteśmy rodziną, a dopiero po drugie zespołem. Ale można też powiedzieć, że zespół trzyma naszą rodzinę razem, tak samo jak rodzina trzyma zespół. Tak już po prostu jest i mozna by to nazwać przeznaczeniem. Wspólnie stanowimy więcej niż suma naszych poszczególnych członków, na tym to polega.

Na przestrzeni lat Wasza muzyka ewoluowała. Jak wyglądały te przemiany, czy odbywały się naturalnie czy czasami taka zmiana była przez Was zaplanowana?

Nigdy na nic nie naciskaliśmy. To zawsze wychodzi naturalnie. Nigdy wymuszone. Muzyka to dla nas instynkt i tak zawsze było i będzie.

Wróćmy na moment do roku 2010 kiedy Lee dołączyła do Anathemy i album "We're Here Because We'Re Here" ujrzał światło dzienne. Właściwie to ten album był pewnego rodzaju stylistycznym zaskoczeniem, ale również powiewem świeżości nie tylko dla Was, ale i całej sceny. Jak doszło do Waszej współpracy?

Właściwie Lee zaczęła z nami śpiewać już za czasów płyty "Judgement". Ale do śpiewania z nami zachęcaliśmy ją już przez wiele lat wcześniej. Jest naturalną wokalistką. Ona czuję muzykę w duszy, ma świetną intuicję. Jest dla nas idealna. A ponieważ jest siostrą John'a, wzmacnia to również rodzinną atmosferę.

Anathema's VincentWspomniałem o ewolucji Waszej muzyki oraz o albumie "We're Here..." ponieważ w pewnym momencie zaczęliście być wiązani ze sceną prog- czy art-rockową, nawet bardziej niż metalową, z której się wywodzicie. Gdzieś wyczytałem, że niespecjalnie lubicie etykietki, więc jak opisałbyś Waszą muzykę bez używania etykiet takich jak "prog" czy "art"?

Hm... alternative rock? (Ha ha!)

Twój brat Daniel wydał niedawno swój solowy album "Monochrome". Czy od innych członków zespołu możemy się też spodziewać jakichś solowych wydawnictw?

Oczywiście, ale będziecie musieli na to jeszcze trochę poczekać. Trudno powiedzieć jak długo, ale myślę, że prędzej czy później pojawią się i takie wydawnictwa.

Wróćmy jeszcze do Waszego występu na Prog In Park. Planujecie na ten festiwal przygotować specjalny koncert. Czego więc możemy się spodziewać?

Na pewno przekrojowej setlisty zawierającej utwory z ostatnich 20 lat działalności zespołu. Do tego szczerość na scenie, szacunek dla publiczności oraz dobra chemia pomiędzy nami i Wami. Co jeszcze? O tym przekonają się ci, którzy wpadną wtedy do Warszawy.

Jesteście z Liverpoolu, miasta które dość jednoznacznie kojarzy się z The Beatles oraz generalnie z muzyką. A Ty jakiej muzyki, poza The Beatles oczywiście, słuchasz kiedy nie tworzysz swojej własnej?

Słucham głównie indywidualistów, którzy tworzą muzykę, rzadko kiedy zespołów. Aktualnie na mojej liście znajdują się Jon Hopkins, Worriedaboutsatan, Apparat, Hardfloor, Manu Chao, Kendrick Lamar, Bob Dylan, Skee Mask, Kate Tempest, Steve Reich, Aphex Twin, Laurence Pike, Antonio Sanchez, Bibio, Oneohtrix Point Never, Thomas Ragsdale, Clark, Murcof, Before Tigers, Young Fathers... bla bla bla, długo by wymieniać.

Sporo tego. A poza muzyką, również tą wspomnianą wyżej, jakie są Twoje główne inspiracje do tworzenia?

Muzyka to czysty instynkt, intuicja i wolność. I tyle.

Jeszcze na koniec mam takie jedno dziwne pytanie... mianowicie zastanawiałem się już od jakiegoś czasu: czy Anathemie w trasie zdarzy się dość mocno zabalować?

Oczywiście, przez te lata zdarzyło nam się kilka legendarnych imprez, zarówno na trasie jak i w domu. Myślę, że tak jest w każdym zespole, każdy musi się czasami zabawić. Oto odpowiedź, a to pytanie nie będzie Cię już dłużej niepokoić. Balujemy!

Teraz już wiem. W takim razie udanej imprezy w Warszawie i do zobaczenia na Prog In Park. Dziękuję za wywiad!

Dzięki! Zajebiście! (tutaj tłumaczenie nie było potrzebne - Vincent faktycznie napisał tu po polsku. ~przyp. BM).


Fot. nr 1, 3 - źródło: www.anathemamusic.com 
Fot. nr 2 - źródło: www.wikipedia.com 

Pierwszy weekend czerwca wypadł w tym roku w Warszawie wyjątkowo progresywnie. Nie chodzi o puste frazesy, tylko prawdziwe tuzy rocka progresywnego, które zagrały w stolicy. Pierwsza sobota miesiąca należała do Camel w klubie Progresja, dzień później w amfiteatrze w Parku Sowińskiego wystąpił YES pod szyldem YES feat. ARW (od nazwisk Jona Andersona, Trevora Rabina i Ricka Wakemana) oraz SBB. Nie wiem czy mogło być lepiej. A niektórzy zaczęli już w piątek od koncertu Steve’a Hogartha w Progresji, ale niestety nie dane mi go było zobaczyć.

Po przybyciu na teren Parku Sowińskiego sporo przed czasem (tym razem nie popełniliśmy z ekipą tego samego błędu co dzień wcześniej w Progresji), okazało się, że organizatorzy przygotowali koncert w formie mini festiwalu. Przed wejściem do amfiteatru znajdowały się stanowiska z gadżetami, jedzeniem oraz napojami, do tego profesjonalnie przygotowane sanitariaty, wytyczone przejścia, ochrona, itd. Fachowe podejście. 

Punktualnie około 19 na scenie pojawiła się wcale mniejsza gwiazda. Można by rzec, że legenda wystąpiła przed legendą. Muzycy SBB wkroczyli dziarsko na scenę i ruszyli z kopyta. „Walking Around the Stormy Bay” uderzyło prosto z mostu i już było wiadomo, że będzie dobrze. Cały zespół grał w dużym skupieniu, ale przy takim poziomie skomplikowania intensywnej i wymagającej muzyki jest to raczej zrozumiałe. Między utworami, lider zespołu, niezmordowany Józef Skrzek robił zabawne gesty i miny, które sugerowały mieszankę zawstydzenia i ulgi, jakby chciał powiedzieć „no staraliśmy się i tak jakoś wyszło”. Wyszło znakomicie! Wykonania poszczególnych utworów na koncertach SBB zawsze trochę odbiegają od oryginałów, nabierają mocy i nowych barw, dzięki czemu koncerty śląskiej grupy są niezwykle ekscytujące i nieprzewidywalne. Choć ze sceny popłynęło kilka sztandarowych hitów typu: „Going away”, „Odlot”, „Rainbow Man”, czy „Z miłości jestem”, najciekawsze były te mniej oczywiste partie instrumentalne poutykane w różnych miejscach. Największą uwagę przyciąga Skrzek, nie tylko ze względu na żonglowanie gitarą basową i klawiszami, ale też sam wyraz jego twarzy i wszystkie ruchy, które wykonuje na scenie. Podziwiam również Jerzego Piotrowskiego za wspaniałą kondycję i technikę, jednak tym razem największe wrażenie zrobił na mnie gitarzysta Apostolis Anthimos miażdżącymi solówkami. Pomijając nienaganną technikę, styl Anthimosa jest przede wszystkim nacechowany emocjami, które powinny być w muzyce najważniejsze, a o których coraz częściej się zapomina. Dzień wcześniej przeszywał dźwiękami Latimer, w niedzielę robił to niezwykle skromny Grek. I jak tu żyć? Trwający niecałą godzinę set zakończył się gromkimi, w pełni zasłużonymi brawami.

Wcielenie legendarnego zespołu, które mieliśmy okazję oglądać w Warszawie, z przyczyn prawnych jak mniemam, nazywa się oficjalnie YES feat. ARW od nazwisk słynnych byłych członków YES – Jona Andersona, Trevora Rabina i Ricka Wakemana. Pozwolicie, że dla ułatwienia będę posługiwał się nazwą skróconą, każdy zainteresowany wie o co chodzi i kto wystąpił. Zatem członkowie „tego” YES wyszli na scenę zgodnie z planem. Jon Anderson w tym roku skończy 74 lata. Aż ciężko w to uwierzyć patrząc na jego ruchy i słuchając jego głosu, który praktycznie nie uległ zmianie. Czary jak nic. Czarodziejem tego wieczoru został Rick Wakeman, który przez cały czas miał na sobie złoty, połyskujący płaszcz. Oczywiście wszelkie ozdobniki byłyby zbędne, gdyby nie jego przepiękna gra na klawiszach, która w połączeniu z anielskim głosem Andersona tworzyła w głównej mierze magiczną atmosferę tego wieczoru. Nie umniejszam oczywiście roli Trevora Rabina, który też miał niejedną okazję zaprezentować swoje niebanalne umiejętności. Wybór utworów był bardzo przekrojowy, nie zabrakło, zarówno oczywistych hitów, jak i starszych kompozycji z wielbionych przez koneserów lat 70. Początek koncertu to przebojowe numery z „90125” czyli „Cinema” i „Hold on”, ale zaraz potem panowie zaatakowali klasycznymi „South Side of the Sky” z „Fragile” (jak ja lubię ten numer!) i „And You and I” z „Close to the Edge”. I taka żonglerka miała miejsce praktycznie cały czas! Oj, ktoś tu nie szanuje naszej słabej psychiki i skołatanych serc. A mówiąc poważnie, nie da się stworzyć tzw. „setlisty”, która zaspokoi wszystkich, choć zespół zdecydowanie starał się o to. Dla żądnych hitów było „Changes”, dla maniaków progresywnych zawirowań „Awaken” z grą Andersona na harfie. Osobiście ogromnie ucieszyła mnie możliwość usłyszenia na żywo jednych z moich ulubionych utworów YES – „I Am Waiting” i „Heart of the Sunrise”, które w dodatku wybrzmiały jedno po drugim. Jednak najlepsze, a na pewno najbardziej żywiołowe i przebojowe, grupa pozostawiła na koniec. „Owner of a Lonely Heart” chyba na zawsze pozostanie najsłynniejszą piosenką w dorobku YES, dobrze, że muzycy potrafią się nią bawić i podejść do tego z dystansem. Prawie na sam koniec występu znany kawałek oczywiście został zagrany i zaśpiewany wspólnie z publicznością (refren, przecież nie zwrotki), ale panowie połączyli go z przyśpieszoną wersją „Sunshine of Your Love” z repertuaru Cream. To był znakomity pomysł i niesamowity czad! A co zrobił z nami na bis „Roundabout” chyba nie muszę pisać. Atmosfera na płycie amfiteatru była w pewnym momencie bardzo gorąca.

Szczerze mówiąc, po zakończeniu koncertu nie czułem niedosytu, wręcz przeciwnie, występ spełnił moje oczekiwania. Anderson nie jest może idealnym konferansjerem, ale samo patrzenie na niego wywołuje uśmiech na twarzy. Był to mój pierwszy kontakt z muzyką YES na żywo i jak na pierwszy raz, był wyjątkowo przyjemny i satysfakcjonujący. Czy zabrakło innych muzyków YES, z naciskiem na Steve’a Howe’a? Niekoniecznie, ten skład doskonale się broni i jak najbardziej ma rację bytu. Zresztą Howe występuje równolegle pod szyldem YES, a Andersona nikt nie zastąpi. To był magiczny wieczór ze wspaniałą muzyką w najlepszym możliwym wykonaniu. Może to brzmi jak frazes, ale myślę, że większość przybyłych tego wieczoru do Parku Sowińskiego fanów to potwierdzi.
Przybył, zobaczył, wysłuchał, wrócił i spisał,

Gabriel „Gonzo” Koleński
Zdjęcia - Jan"Yano"Włodarski

Lista utworów:
1. Cinema
2. Hold On
3. South Side of the Sky
4. And You and I
5. Changes
6. Perpetual Change
7. I've Seen All Good People
8. Rhythm of Love
9. I Am Waiting
10. Heart of the Sunrise
11. Awaken
12. Owner of a Lonely Heart
13. Roundabout



Podziękowania dla Knock Out Productions za Akredytacje.

Czerwiec rozpoczął się wybitnie progresywnie! Pierwsza część naszych czerwcowych relacji to występ jednego z najwybitniejszych zespołów rockowych z lat 70. W sobotę 2. czerwca w Progresji wystąpił brytyjski Camel.plakaty.camel
Podczas koncertu nie obyło się bez zaskoczeń. Pierwszym była gigantyczna kolejka przed wejściem do klubu. Nie mam pretensji, ponieważ sam przybyłem na miejsce późno, a duże zainteresowanie muzyką progresywną mnie wyłącznie cieszy. Niestety w takich sytuacjach (niemal wyprzedany koncert i wysoka temperatura na zewnątrz) wentylacja Progresji, mówiąc delikatnie, nie wyrabia, przez co w klubie panuje atmosfera jak w saunie. I to właściwie jedyny mankament tego wieczoru. A poza tym było idealnie? Właściwie tak.
Plan występu Camel był znany dużo wcześniej i rygorystycznie przestrzegany przez zespół. Pierwsza część to odegrany w całości genialny album „Moonmadness”. Słynny materiał zabrzmiał znakomicie, mimo że wykonania poszczególnych kompozycji nie były idealnie zgodne z oryginałem, ale to chyba nie powinno nikogo dziwić, zwłaszcza biorąc pod uwagę liczne zmiany składu na przestrzeni lat. Za to zdaje się nie zmieniać kondycja najstarszych członków Camel. Andrew Latimer jest prawdopodobnie jakimś wybrykiem natury. Człowiek, który ma na swoim zdrowotnym koncie tyle chorób, problemów, wypadków i operacji, teoretycznie nie ma prawa tak dobrze funkcjonować. Sam muzyk żartobliwie skomentował swoje zdrowie oraz fakt, że grał na siedząco: „Widzicie, że siedzę i pewnie myślicie, że po prostu już się starzeję. Cóż, rzeczywiście trochę się starzeję, ale miałem też wypadki w Japonii, Turcji i Izraelu.” Muzyk jest obecnie w bardzo dobrej formie, aż trudno uwierzyć, że trochę ponad dwa tygodnie temu skończył 69 lat. Gra Latimera na gitarze i flecie wciąż olśniewa i zapiera dech w piersiach. Oczywiście, czym byłby Camel bez pozostałych muzyków. Colin Bass swoją osobowością i charyzmą mógłby obdzielić co najmniej kilkadziesiąt innych zespołów, samo patrzenie na niego wywołuje uśmiech. Zjawiskowy okazał się również niewidomy klawiszowiec Pete Jones. Początkowo wstrzymałem oddech, gdy Pete śpiewał „Air Born”, ponieważ jego wykonanie było co najmniej dalekie od ideału. Jednak z każdym następnym utworem radził sobie bardzo dobrze, a gdy w drugiej części koncertu, podczas „Rajaz” nagle wstał z saksofonem i zagrał długą i skomplikowaną partię solową, przez salę przetoczył się huk opadających na podłogę szczęk. A właśnie, druga połowa koncertu.
Po przerwie muzycy powrócili, by zagrać wybrane utwory z pozostałych albumów z bogatej dyskografii zespołu. To był pierwszy występ Camel, jaki miałem przyjemność oglądać, więc nie wiem co panowie wybierali do tej pory, ale miałem wrażenie, że ten zestaw nie był oczywisty. Zaskoczył mnie duży udział konceptualnego albumu „Dust and Dreams”. I choć granie wyrwanych z kontekstu kompozycji wydaje się kontrowersyjne, ich piękno pozwalało wybaczyć każdy, nawet najbardziej karkołomny pomysł muzyków, a bluesowy „Mother Road” porwał publiczność do zabawy. Momentem, który na pewno zapamiętam na długo, było poruszające wykonanie „Ice”. Ten instrumentalny utwór to przede wszystkim długa, rozrywająca solówka gitarowa Andrew Latimera, która trafia lodową strzałą prosto w serce. Osobiście cieszę się również z wykonania „Long Goodbyes”, które zabrzmiało ciepło i wzruszająco.
Ciekaw jestem czy ktokolwiek spodziewał się co czeka nas na bis (dodam, że nie sprawdzałem tego wcześniej). Podejrzewałem, że zespół wykona któryś z utworów z płyty „Mirage”, pewnie „Freefall”. W życiu nie pomyślałbym, że muzycy zagrają całe „Lady Fantasy”. Nie da się właściwie opisać wszystkich emocji, które towarzyszyły podczas końcówki występu. Mieszanka ogromnej radości, wdzięczności i podziwu to tylko naiwna próba opisania tego co czułem.
Jestem przekonany, że nie byłem w swoich uczuciach osamotniony. Licznie zgromadzona publiczność witała każdy utwór wrzawą i gromkimi brawami. Polacy kochają Camel i potrafią to pokazać. Andrew Latimer również sprawiał wrażenie szczerze wzruszonego gorącym przyjęciem i żywiołowymi reakcjami zgromadzonych tego wieczoru fanów. Nic dziwnego, koncert został przygotowany i odegrany na najwyższym poziomie, zarówno pod względem technicznym, jak i wykonawczym. Przede wszystkim było widać, że te dźwięki pochodzą z pasji grania, a nie chęci dorobienia sobie do emerytury, o której i tak muzycy raczej nie myślą. Nie mogą. Nie pozwolimy im.
Wyjście z klubu po zakończeniu koncertu pozwoliło zaczerpnąć świeżego powietrza, ale jeszcze długo nie mogłem ochłonąć. Niezmiernie cieszę się, że takie zespoły jak Camel wciąż grają i pozwalają delektować się wyborną muzyką na najwyższym poziomie. Oby jak najdłużej, czego sobie i wszystkim życzę.
Przybył, zobaczył, usłyszał, wrócił i spisał.
Gabriel „Gonzo” Koleński
Setlista:
1. Moonmadness – album w całości
2. Uneven Song
3. Hymn to Her
4. Rose of Sharon
5. Coming of Age
6. Rajaz
7. Ice
8. Mother Road
9. Hopeless Anger
10. Long Goodbyes
11. Lady Fantasy (na bis)

Steve Hogarth wraca do Polski.

wtorek, 05 czerwiec 2018 18:10 Dział: News

Steve Hogarth – wokalista legendarnego zespołu Marillion – wystąpi 15 grudnia w Starym Maneżu w Gdańsku. Już można kupować bilety na to wydarzenie.

unnamed
Steve Hogarth jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych wokalistów muzyki progrockowej na świecie. Posiadacz niesłychanej skali głosu od prawie 30 lat stoi na czele zespołu Marillion, z którym nieustannie święci sukcesy artystyczne. W 1997 roku wydał swój pierwszy solowy album pod pseudonimem „h” zatytułowany „Ice Cream Genius”. Materiał nagrywał razem z keybordzistą Porcupine Tree – Richardem Barbieri – oraz muzykami znanymi z zespołu Blondie: Davem Gregorym i Clemem Burke. Jego solową dyskografię zamyka wydany w 2017 roku album „Colours Not Found In Nature”, nagrany ze szweckim zespołem Isildurs Bane.

 

Steve Hogarth to nie tylko niezwykły talent, ale też wyjątkowa osobowość, co potwierdzi każdy, kto choć raz miał szansę być na jego koncercie. Podczas występu 15 grudnia w Starym Maneżu w Gdańsku wokalista zaprezentuje specjalnie przygotowany repertuar, w którym obok jego solowych dokonań i utworów z repertuaru zespołu Marillion nie zabraknie również piosenek wykonawców, których darzy szczególnym sentymentem. Co więcej, podczas swoich wystepów Steve Hogarth często i chętnie wdaje się w rozmowy z widzami, podczas których opowiada anegdoty ze swojego życia.
Bilety na ten jedyny w swoim rodzaju wieczór już w sprzedaży!
WWW.EVENTIM.PL
Ceny: 109zł / 129 zł

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.