A+ A A-

Köhntarkösz

Oceń ten artykuł
(52 głosów)
(1974, album studyjny)
Side 1
1. Köhntarkösz (Part One) (15:24)
2. Ork Alarm (5:27)
Side 2
3. Köhntarkösz (Part Two) (15:59)
4. Coltrane Sündïa (4:11)

Czas całkowity: 41:01

na wydaniu CD Seventh records znalazły się:
1. Köhntarkösz (Part One) (15:22)
2. Köhntarkösz (Part Two) (15:55)
3. Ork Alarm (5:28)
4. Köhntarkösz - Ver. 2 (*) (29:50)
5. Coltrane Sündïa (4:11)

Czas całkowity: 70:46
- Christian Vander ( drums, piano, percussions, vocals )
- Jannick Top ( bass, cello, vocals, piano )
- Klauss Blasquiz ( vocals, percussion )
- Gérard Bikialo ( pianos, Yamaha organ )
- Michel Grailler ( pianos, clavinet )
- Stella Vander ( vocals )
- Brian Godding ( guitar )

2 komentarzy

  • Edwin Sieredziński

    Magma to zespół niezwykły. Przy okazji recenzji albumu Kobaia napisałem, że mało który artysta wybudował cały swój świat, który od kilkudziesięciu lat rozwija. Nie jest przy okazji ani przesadnie dziwny, ani przesadnie połamany. W zasadzie każdy słuchacz rocka progresywnego zetknął się z mocno klasycyzującymi pozycjami, czy to w wykonaniu King Crimson, Yes, Van Der Graaf Generator, Pink Floyd... jak do Magmy się podejdzie podobnie, stanie się ona bardzo strawna i ciężko się będzie z nią rozstać.

    Kohntarkosz wiąże się z pewnym mitem stworzonym przez Vandera, który żywcem przypomina mi Howarda Cartera i klątwę Tutenchamona (jako biologowi skojarzyła mi się również klątwa Kazimierza Jagiellończyka związana z Aspergillus flavus porastającym kryptę - grzybem, jaki doprowadził w późniejszym czasie do szeregu śmiertelnych zejść). Otóż, grupa archeologów w latach siedemdziesiątych znajduje grób faraona Emehnehtt-Re, podstępnie zamordowany, jeden z nich doznaje objawienia ukazującego życie tego władcy. Kohntarkosz otwiera tutaj całą trylogię, zamkniętą dopiero w XXI w. płytami Kohntarkosz Anteria i Emehnehtt-Re. Cóż, Christianowi Vanderowi nie można odmówić bogatej wyobraźni.

    Albumu zdarza mnie się często słuchać, często przy bardziej intelektualnej pracy typu pisanie artykułów czy komunikatów konferencyjnych. Nie nazwałbym tej płyty jednak kontemplacyjną czy mantryczną; czuć tam dużą dozę niepokoju, fermentu, w żaden sposób nie rozwiązanego, zupełnie takiego jaki towarzyszy często twórczemu wysiłkowi. To brzmienie organów Yamahy - nieco załamane, przeciągnięte - na początku pierwszej części "Kohntarkosz" nie daje się zapomnieć, w dodatku wyczuwalna wirtuozeria Vandera jako perkusisty. Porównywalna praca perkusji i bębnów to Bill Bruford w Yes i King Crimson czy Michael Giles na pierwszym albumie King Crimson. Nawet "Coltrane Sundia" nie jest taki spokojny... (Coltrane RIP - utwór poświęcony twórcy jazzu modalnego, Johnowi Coltrane'owi). Druga część "Kohntarkosz" to istne szaleństwo - ciężko zapomnieć to niezwykle żywiołowe brzmienie. Jeszcze dostajemy "Ork Alarm" - utwór z partią wiolonczeli. Przypomina on nieco King Crimson z okresu 1973-1974, możliwe, że to skutek konwergencji, jeśli nie cichej inspiracji. Wokal, pod koniec dystorsja gitary elektrycznej przywołująca nieco wczesny Pink Floyd, a na koniec ten sardoniczny śmiech... również ciężko to zapomnieć.

    Przepiękna, niesamowita płyta o bardzo ciekawym brzmieniu. Kto ją przesłuchał ten jej nigdy nie zapomni. Osobiście zdarza mnie się ją słuchać maniakalnie. Takie arcydzieła zasługują na szerszą propagację aniżeli zaleganie w zakurzonej półce z napisem avant-prog. Obowiązkiem każdego artysty jest pokazanie światu rzeczy uprzednio nieistniejących. Vander wywiązał się z zadania celująco. Pięć gwiazdek to za mało na płytę, którą śmiało można stawiać obok tak uznanych pozycji jak In the Court of the Crimson King (King Crimson), Close to the Edge (Yes) czy Dark Side of the Moon (Pink Floyd).

    Edwin Sieredziński niedziela, 08, czerwiec 2014 17:10 Link do komentarza
  • Mikołaj Gołembiowski

    Znawcom progresu zespołu Magma przedstawiać raczej nie trzeba. No chyba, że mamy do czynienia z nieszczęsnymi ofiarami medialnej indoktrynacji, gdzie temat muzyczna awangarda wciąż pozostaje tabu. Jednak każdy, kto odciął medialną pępowinę i stał się sam sobie żeglarzem i okrętem eksplorującym nieznane lądy na prog-rockowym oceanie, zdążył się już na ten zespół natknąć i czegoś tam z jego bogatego repertuaru posłuchać. Problem w tym, że stykając się z tego rodzaju muzyką, w pierwszym momencie często zupełnie nie wiemy, o co w tym u licha chodzi. Przecież prog, to była dla nas do tej pory rockowa muzyka, próbująca dorównać finezją fugom Bacha a rozmachem - romantycznej muzyce programowej, a tu nagle dobiegają do nas jakieś dziwne dźwięki, sprawiające raz wrażenie monotonnego pokrzykiwania, innym razem dziecinnych wygłupów, albo tańca dzikich wokół ogniska. Zamiast głębokich tekstów o spóźnionym dzieciństwie, barierach między ludźmi, okrutnym przemyśle rozrywkowym, artyście cierpiącym za miliony, słyszymy okrzyki w jakimś dziwacznym bliżej niezdefiniowanym języku, wokalizy. Zamiast kolekcji zmiennych, rozbudowanych piosenkowych melodii, kontrastów, słyszymy transowe rytmy. Gdyby ktoś o odpowiednio wielkim talencie literackim zechciał spisać odczucia miłośnika radiowego proga, który nagle zostaje skonfrontowany z muzyką Vandera i spółki, mógłby powstać np. bestseller zatytułowany Cierpienia młodego fana Jeżozwierzy, albo coś w podobnym guście.

    Tym, którzy już usłyszeli Magmę, ale nie wiedzą, co z tym począć dedykuję następujące wyjaśnienie: muzykę tego zespołu najlepiej moim zdaniem porównać do podróży. Gdy spojrzysz przez okno pociągu krajobraz wydaje się jednostajny. Odległe punkty na horyzoncie zdają się poruszać niezwykle powoli, raz po raz migają za oknem słupy trakcyjne. A jednak ciągle zmieniasz swoje położenie, pojawiają się niepostrzeżenie nowe elementy krajobrazu, stare zostawiasz za sobą. Stacja na której wsiadłeś i stacja docelowa to już dwa różne zupełnie miejsca na Ziemi, tak jak Warszawa i Kraków, albo Szczecin i Wrocław. Czymś podobnym jest właśnie muzyka Magmy - taką fascynującą podróżą, ciągłą, lecz niezauważalną zmianą, opowieścią, która ma swój punkt wyjścia i punkt dojścia. Ta koncepcja nie jest oczywiście bliska standardowemu myśleniu o utworze rockowym. I bardzo dobrze, gdyż w moim przekonaniu jest pomysłem o wiele ciekawszym niż struktura zwrotka-refren, albo sklecona na siłę z kilku quasi-piosenek suita.

    Köhntarkösz to płyta zdecydowanie mniej żywiołowa niż M.D.K., a przez to poniekąd trudniejsza w odbiorze. Partie instrumentów mają często charakter minimalistyczny. Dominują bardzo krótkie powtarzające się motywy, zmieniające się w sposób niemalże niedostrzegalny oraz rozciągnięte w czasie pojedyncze tony. Akcja rozwija się powoli, leniwie, a niekiedy chciałoby się rzec - ociężale. Partie wokalne mają zdecydowanie bardziej kontemplacyjny wymiar (momentami wręcz mantryczny), nie mają wiele wspólnego z szaleństwem poprzednich płyt. Wieść ta może ucieszyć tych, którzy niechętni są Orffowskiemu monumentalizmowi, wolą coś spokojniejszego i bardziej subtelnego, np. w stylu Popol Vuh. Może zmartwić tych, którzy cenią Magmę głównie za nieokrzesaną energię, szaleńcze tempo i wirtuozerię Vandera, bo tych elementów jest tutaj jakby mniej. Nie zmienia to faktu, że jest to znakomita płyta i obowiązkowa pozycja dla każdego miłośnika awangardowych odmian proga. Nowicjuszom, którzy o muzyce Magmy nie mają pojęcia, poleciłbym raczej wcześniejsze 1001° Centigrades, M.D.K., lub późniejsze Üdü Wüdü, albowiem Köhntarkösz może okazać się dla nich za ciężkie jak na początek. Moja ocena - 5/5.

    Mikołaj Gołembiowski czwartek, 21, kwiecień 2011 04:06 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.