A+ A A-

Hunt

środa, 17 styczeń 2018 17:00 Dział: Amarok

01. Anonymous - 6:41
02. Idyll - 5:41
03. Distorted Soul - 5:32
04. Two Sides - 5:09
05. Winding Stairs - 4:34
06. In Closeness - 5:52
07. Unreal - 4:40
08. Nuke - 5:48
09. Hunt - 17:52

Czas całkowity - 1:01:49

- Michał Wojtas - wokal, gitara, gitara akustyczna, instrumenty klawiszowe, theremin, electronic drum loops
oraz:
- Mariusz Duda - wokal (2)
- Colin Bass - wokal (8)
- Konrad Pajek - dodatkowy wokal
- Paweł Kowalski - perkusja, gitara basowa
- Marta Wojtas - wavedrum
- Michał Ściwiarski - instrumenty klawiszowe
- John England - lektor
- Sebastian Wielądek - duduk

Dawn

wtorek, 16 styczeń 2018 17:25 Dział: Alters

01. Hypnagogia - 4:42
02. Dawn - 3:39
03. Klechdawa - 9:04
04. 10 - 3:41
05. Interlude - 1:16
06. Suite II - Lucid Dreaming - 17:02
07. Suite III - Forgotten - 5:00


 

Czas całkowity - 44:24



- Paweł Zalewski - wokal, gitara, instrumenty klawiszowe, viola da gamba, saz
- Piotr Zalewski - wokal, gitara basowa, instrumenty klawiszowe, viola da gamba
- Robert Pludra - perkusja 




 

Cold War Of Solipsism

niedziela, 14 styczeń 2018 20:08 Dział: Art of Illusion

01. Ico - 2:25
02. Devious Saviour - 7:26
03. Allegoric Fake Entity - 5:13
04. Santa Muerte - 6:44
05. Able To Abide - 4:21
06. Cold War Of Solipsism - 8:02
07. King Errant - 10:08


 

Czas całkowity - 44:19



 

- Marcin Walczak - wokal
- Filip Wiśniewski - gitara
- Paweł Łapuć - instrumenty klawiszowe
- Mateusz Wiśniewski - gitara basowa
- Kamil Kluczyński - perkusja
oraz:
- Bartosz Sobieraj - dodatkowy wokal (7)


 


 


 

Masquerade

wtorek, 09 styczeń 2018 17:46 Dział: Eyesberg

01. Joke On You - 5:17
02. Come And Take A Look At My Life - 6:32
03. Faceless - 5:12
04. Here And Now - 4:38
05. Storm Flood - 6:05
06. Steal Your Thunder - 5:21
07. Wait And See - 18:01
    .Overture
    .The Beginning Of The End
    .Talking To Father Time
    .I Told You So
    .The Last Demise

Czas całkowity - 51:06

- Malcolm Shuttleworth - wokal
- Georg Alfter - gitara, gitara basowa
- Norbert Podien - instrumenty klawiszowe
oraz:
- Jimmy Keegan - perkusja
- Oliver Wenzler - instrumenty perkusyjne

Muzyczna warownia Geralta AD 2017

poniedziałek, 08 styczeń 2018 20:52 Dział: Felietony, eseje, referaty,...

 

 

To już piąty przegląd mojej oficjalnej Muzycznej warowni publikowanej od początku na serwisie ProgRock.org, a po raz trzeci na Blisko Kultury. Przez te pół dekady starałem się sięgać zarówno po głośne, jak i mniej rozbuchane, ale wcale niezgorsze premiery. W zeszłym roku nie było inaczej, choć wielu artystów ogarnęła pewna tendencja – nostalgia i tęsknota za przeszłością (głównie latami osiemdziesiątymi). Chyba jeszcze nigdy dotąd syntezatory nie były tak obecne we współczesnej muzyce rozrywkowej, a dotyczy to nie tylko płaszczyzn progrockowych, w których głównie się obracam, ale też popu czy jazzu. Oczywiście wśród zalewu wydawnictw zdarzały się także pretensjonalne przestrzały (którymi nie będziemy się zajmować w tym rankingu), ale lwia część umiejętnie wykorzystywała wyżej wspomniane odniesienia. Na początek – nieco na przekór poprzednim podsumowaniom – zaczynamy od albumów, które nie załapały się do mojej piętnastki, ale zaciekle walczyły o miejsce na podium.

Możecie też zapoznać się z moimi wcześniejszymi podsumowaniami:

AD 2013
AD 2014
AD 2015
AD 2016

 


(nie)pominięci

Wiele zeszłorocznych ścieżek dźwiękowych aż kipiała od ukłonów w stronę lat  osiemdziesiątych. Na tym polu zdecydowanie dominuje soundtrack do Blade Runner 2049, skomponowany przez duet Benjamin Wallfisch/Hans Zimmer, oraz drugiej części Johna Wicka autorstwa Tylera Batesa i Joela J. Richarda. Do przeszłości odniósł się również bardziej rdzenny aniżeli deathmetalowy Evocation II Pantheon Eluveitie oraz MinioneodAnny Marii Jopek, na którym wokalistka, we współpracy z Gonzalem Rubalcabą, porwała słuchaczy w podróż po jazzie lat trzydziestych. A jak już jesteśmy przy podobnych nastrojach, to warto zapoznać się z albumem Dream Kingi Głyk (z udziałem Tima Garlanda, Nitaia Hershkovitsa oraz Gregory’ego Hutchinsona) oraz Humanizmem Jazzpospolitej. Hard rock w klimacie retro godnie reprezentował Walk the Earth Europe oraz debiutancki krążek chłopaków z Greta Van Fleet, From the Fires (słychać, że nieobca jest im twórczość Led Zeppelin). Energiczny powrót zaliczył też Mr. Big wraz z albumem Defying Gravity (z aktywnym udziałem Pata Torpeya, który od kilku lat walczy z chorobą Parkinsona), a fani heavy metalu powinni sięgnąć po: Apex Unleash the Archers, Prevail I Kobra and the Lotus oraz nowy krążek rodzimego Crystal Viper zatytułowany Queen of the Witches. Miłośnikom gitarowych popisów polecam Wheelhouse Grega Howe’a oraz powrót Tony’ego MacAlpine’a wraz z Death of Roses. Porządny materiał wypuścili także Szwedzi z Pain of Salvation – ich In The Passing Light of Day posiada kilka mocnych i emocjonalnych petard (z Meaningless na czele). Z progresywnych wydawnictw warto jeszcze zaznajomić się z: To the Bone Stevena Wilsona (który wydał mi się świeższy od poprzedniego Hand. Cannot. Erase.), Warpaint Vangough oraz Drift Tuesday The Sky.


W minionym roku nie zabrakło też kilku świetnych pozycji koncertowych. Triple Threat to pozycja obowiązkowa dla fanów Annihilatora. Na wydawnictwie znalazł się koncert Live at the Bang Your Head!!! Festival w formacie CD oraz DVD lub Blu-Ray oraz dodatkowy dysk audio w postaci Unplugged: The Watersound Studios Sessions. Poszkodowani nie zostali także miłośnicy Fates Warning, a w szczególności ci, którzy wolą ich pierwsze krążki z pogranicza prog & heavy. Najnowsze wydawnictwo Amerykanów zawiera zapis dwóch koncertów (z festiwalów Keep it True oraz ProgPower USA) zaaranżowanych z okazji 30-lecia wydania Awaken the Guardian. Grupa wystąpiła wtedy w oryginalnym składzie (obowiązkowo z Johnem Archem na wokalu). Efektownie wydany boxset (zawierający 4 CD, DVD, Blu-Ray, Artbook, 6 pocztówek oraz plakat) to koszt zaledwie 200 zł, więc warto się za nim rozejrzeć. Polecam także sięgnąć po nieco skromniejszy album koncertowy, a mianowicie Unplugged od Klone. Francuzi odsłonili tu swoją emocjonalną osobowość i trzeba przyznać, że niektóre akustyczne aranże wybrzmiewają lepiej od ich pierwotnych wykonań – naprawdę dobra i wartościowa rzecz.


 


 

15. Natalia Kukulska – Halo tu Ziemia

Z góry uprzedzam, że najnowszy krążek Natalii Kukulskiej nie zrobił na mnie takiego wrażenia jak Ósmy plan sprzed trzech lat, ale wciąż okazał się na tyle udany, by otworzyć moje tegoroczne podsumowanie. Piosenkarka jeszcze odważniej niż poprzednio sięga po elektroniczne struktury (Kobieta), ale wciąż ściśle trzyma się odniesień do synthpopu czy drum’n’bassu (Hard to find, Marching band), gdzieniegdzie zaskakując rockowym pazurem (Halo tu Ziemia). Produkcja albumu to również wysoka półka. Natalia wraz ze swoim mężem, Michałem Dąbrówką, oraz Archiem Shevskym i Marcinem Górskim wypuścili materiał zakorzeniony w stylistyce lat osiemdziesiątych, ale zaadaptowany do współczesnych standardów. Halo tu Ziemia to album nośny, a przy tym pełen artystycznego sznytu – to fuzja wielu inspiracji, które w tak skondensowanej formie zyskują nową tożsamość. Natalia już po raz drugi udowodniła, że na rodzimej scenie warto jest eksperymentować.

Swoją drogą, czy tylko mi utwór tytułowy przypomina Leave Me Alone Michaela Jacksona?

 


 


 

14. Moonspell – 1755

Portugalczycy na swoim nowym albumie również odnoszą się do historii, choć w tym wypadku nie tyle w warstwie muzycznej, co tekstowej. 1755 wiąże się z datą jednego z najtragiczniejszych w skutkach trzęsień ziemi w historii ludzkości, które zrujnowało całą Lisbonę i pochłonęło ok. 90 tys. ofiar śmiertelnych. Dodatkowo Moonspell, by uwiarygodnić całą opowieść, postanowiło nagrać cały materiał w ich rodowitym języku. A jak to wszystko brzmi? Grupa odeszła w bardziej podniosłe formy, w których nie brakuje nawiązań do muzyki dawnej oraz starych kultur, ale wciąż na pierwszy plan wychodzi ich death/doomowa osobowość. Mięsiste riffy przeplatają się tu z chórami i bogatymi orkiestracjami, a całość tworzy bodaj najbardziej zwarty i przemyślany album w dyskografii Moonspell. Kawał porządnego metalowego grania i wartościowa lekcja historii w jednym.

 


 


 

13. Devil Electric – Devil Electric

Debiutancki długograj Devil Electric (dwa lata temu wypuścili EP’kę The Gods Below) to powrót do tradycji doom metalu w najlepszym możliwym wydaniu. Czuć tu zarówno ducha Black Sabbath, jak i wczesnego Candlemass, a całość dopełnia elektryzujący (dosłownie!) wokal Pieriny O’Brien. Miłośnicy niespiesznych, ciężkich gitar i brzmienia w stylu retro z miejsca odnajdą się w muzyce Australijczyków. Oczywiście zespołowi można zarzucić to, że nie odkrywa żadnych nowych horyzontów na swoim krążku, ale jest on zagrany z takim smakiem, że trudno go porzucić nawet po kilkukrotnym odsłuchu. Mam tylko nadzieję, że na kolejnych wydawnictwach zespół nie będzie powielał utartych schematów i otworzy się na nieco inne płaszczyzny muzyczne.

 



 


 

12. Primus – The Desaturating Seven

Primus od zawsze był skrajnie odjechany, ale trzeba przyznać, że ich dziwactwom nigdy nie brakowało muzycznej erudycji – jak dotąd nikt inny z takim powodzeniem nie zdołał połączyć funk rocka z psychodelicznymi formami. The Desaturating Seven to ich dziewiąte dzieło, które niespodziewanie okazało się rasowym albumem progrockowym – opartym na paraboli, zróżnicowanym melodycznie i rytmicznie – choć wciąż utrzymanym w szalonym tonie. Historia zawarta na krążku inspirowana jest książką dla dzieci Ula de Rico, Tęczowe gobliny, którą Les Claypool (lider formacji) czytał swoim dzieciom. I tak powstało krótkie, bowiem zaledwie 34-minutowe, wydawnictwo, będące jak dotąd najdojrzalszym osiągnięciem Primus. Mniej agresywne i trywialne, za to bardziej techniczne, chwilami skłaniające się w stronę klasyków pokroju King Crimson (z albumem Discipline na czele). Po słabiutkiej wariacji Charliego i fabryki czekolady sprzed czterech lat, grupa wróciła na właściwe tory. Primus znowu ssie* tak jak powinien.

 


 


 

11. Ne Obliviscaris – Urn

Po dwóch udanych EP’kach z 2015 roku (Hiraeth oraz Sarabande to Nihil) Australijczycy powrócili z trzecim albumem studyjnym. Na Urn grupa ostatecznie krystalizuje swoje brzmienie, zbiera wykorzystane dotąd pomysły i pozwala im odpowiednio wybrzmieć. Już na poprzednich wydawnictwach partie skrzypiec i czyste wokale Tima Charlesa zręcznie uzupełniały się z deathmetalowymi strukturami, ale dopiero teraz muzycy postanowili je nieco zcentralizować. Płyta jest więc przestrzenna i emocjonalna, a agresywne wejścia pojawiają się naturalnie, bez zbędnego wymuszenia (tych znacznie więcej jest na dwuczęściowym Urn). Chwilami materiał brzmi jak Still Life Opeth, a niekiedy jak Cynic z czasów Focus – Ne Obliviscaris wybrało sobie naprawdę dobre wzorce, które interpretuje na własną modłę. Zanim się obejrzymy, grupa może wejść do kanonu progresywnego death metalu.

 


 


 

10. HellHaven – Anywhere out of the World

Panowie z HellHaven udowodnili, że nie boją się wyzwań, jasno określają swoją gatunkową przynależność i sukcesywnie zapisują się w świadomości wielu miłośników ambitnego rocka.

(…) „Anywhere out of the World” to jedno z najlepszych polskich wydawnictw wypuszczonych w pierwszym kwartale 2017 roku. (…) Muzycy wypracowali interesujące brzmienie, które łączy w sobie elementy art rocka, rozmaitych form metalu oraz muzyki starych kultur, co okazało się bardzo nowatorskim podejściem, nie tylko na rodzimym rynku. Do tego dochodzi solidny fundament literacki w postaci poezji Baudelaire’a, uzupełniony równie ekspresywnymi grafikami. (…) Ucieczka HellHaven od gatunkowej rutyny zakończyła się powodzeniem i miejmy nadzieję, że grupa jeszcze nie raz znajdzie się poza światem. Byleby nie muzycznym.

RECENZJA

 


 


 

09. Soen – Lykaia

Trzeci krążek Soen redefiniuje nieco styl grupy, która przez wielu słuchaczy była postrzegana wyłącznie jako udana  wariacja w duchu twórczości Tool czy Opeth (z czym sam nie do końca się zgadzam).

(…) „Lykaia” tylko pozornie wydaje się albumem bez własnej osobowości i przy pierwszym odsłuchu  może zniechęcić miłośników wcześniejszych dokonań formacji. To materiał bardziej wyciszony i skondensowany, w którym techniczne popisy schodzą na dalszy plan. (…) Świetnie wypada „zabrudzona” produkcja, za którą odpowiada nowy członek zespołu, Marcus Jidell. Taki zabieg nadał muzyce Soen bardziej naturalnego brzmienia, będąc jednocześnie kontrą dla kanciastej realizacji poprzednich krążków. (…) „Wilczy album” jest na tyle porywający, by upolować wielu nowych słuchaczy, tym razem nawet tych stricte progrockowych. (…).

RECENZJA

 


 


 

08. Ayreon – The Source

Kolejna rock opera od Arjena Lucassena, która tym razem pomija wątki z The Theory of Everything (2013) i wraca do cyklu o Odwiecznych. Tak samo jak na pozostałych wydawnictwach spod szyldu Ayreon i w tym wypadku nie mogło zabraknąć imponującej obsady wokalnej, w której pojawiły się takie nazwiska jak: James Labrie, Russell Allen, Floor Jansen, Tommy Karevik, Simone Simons czy Hansi Kürsch.

(…) Lucassen wrócił do swojego uniwersum w bardzo dobrym stylu. (…) Pomimo najbardziej okazałych (jak dotąd) partii wokalnych, „The Source” okazał się albumem spójnym, trzymającym poziom poprzednich produkcji sygnowanych nazwą Ayreon. (…) W tej opowieści o dążeniu do doskonałości znajduje się jednak pewna alegoria do faktycznej rzeczywistości. Arjen to taki sympatyczny Odwieczny – tworzy i oddaje, inspiruje wielu muzyków, ale (tylko) czasami wpada w stagnację. Wśród wielu projektów napędzanych przez niekończące się pokłady weny – ot zwykła codzienność muzycznego geniusza – czasami dobrze jest powrócić do źródeł. Skromnemu Holendrowi zdecydowanie wyszło to na dobre.

RECENZJA

 


 


 

07. Threshold – Legends of the Shires

Po nagłej zmianie wokalisty – Damiana Wilsona zastąpił Glynn Morgan – oraz odejściu Pete’a Mortena, Brytyjczycy nieco zaktualizowali swoją osobowość, co wyszło im zdecydowanie na dobre.

(…) W gruncie rzeczy „Legends of the Shires” nie wprowadza niczego nowego do brzmienia Threshold, ale za to odświeża pewne elementy, które od lat wartościowały ich muzykę. W utworach znowu czuć pasję, energię oraz zaangażowanie – to ogromny postęp względem wymęczonego „For The Journey” sprzed trzech lat. Duża w tym zasługa nowego frontmana, który (…) wypada lepiej od swojego poprzednika. W utworach, opartych na ostrych riffach, potrzebny był głos z rockowym ciężarem – a tego Glynnowi Morganowi odmówić nie można, podobnie jak umiejętności interpretacyjnych. (…)  „Legends of the Shires” nie tyle kontynuuje wieloletnią tradycję Threshold, co eksponuje ich twórczość w najlepszym możliwym wydaniu. W muzyce Brytyjczyków ponownie zabiło serducho i miejmy nadzieję, że nie będzie to chwilowe ożywienie.

RECENZJA

 


 


 

06. Brian Reitzell – American Gods OST

Jedyna ścieżka dźwiękowa w moim zestawieniu konkurowała między innymi z muzyką z Johna Wicka 2, Blade Runner 2049 oraz Thor: Ragnarok autorstwa Marka Mothersbaugha. Dlaczego zatem padło na Briana Reitzella? Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem czołówkę do serialowej odsłony Amerykańskich bogów – ukazującą uwspółcześnione panteony, skąpaną w neonowych barwach, dopełnioną motywem inspirowanym Immigrant Song Led Zeppelin – to od razu wiedziałem, że będę miał do czynienia z czymś monumentalnym. Kompozytor swobodnie porusza się po wielu płaszczyznach – nie brakuje gorzkiego bluesa (St. James Infirmary Blues), synthpopu wyjętego z końcówki lat siedemdziesiątych (Tehran 1979), interpretacji zagranych na organach Hammonda (Out of Time), powrotów do standardów jazzowych (I Put A Spell On You,) czy wreszcie ogromu odniesień do muzyki starych kultur. Soundtrack doskonale oddaje wielokulturowy charakter serialu, co rusz zaskakuje kolejnymi nawiązaniami i słucha się go wprost rewelacyjnie. Bezapelacyjnie jedno z największych osiągnięć współczesnej muzyki filmowej.

Zachęcam również do przeczytania mojej RECENZJI pierwszego sezonu Amerykańskich bogów.  

 

 


 


 

05. Major Parkinson – Blackbox

Przyznam się bez bicia, że z Major Parkinson nigdy nie było mi po drodze, ale zeszłoroczny Blackbox kupił mnie z miejsca. Norwedzy już od pierwszej płyty (Major Parkinson z 2008 roku) starali się wyłamać z gatunkowej kategoryzacji, stawiając na eklektyzm i nieoczywiste inspiracje. Ale dopiero wraz z tegorocznym wydawnictwem stali się zbyt awangardowi, nawet na scenie progrockowej – i bardzo dobrze! Zaskakuje już sam rozmach Blackbox – mamy więc kobiecy chór składający się z 10 osób, pojawia się więcej instrumentów dętych i smyczkowych oraz… syntezatorów. Materiał nie trzyma się żadnych ram – partie rodem z bigbandowych orkiestr mieszają się tu z drum’n’bassowymi beatami, a te z kolei wchodzą również w otwarte interakcje z wiolonczelą czy skrzypcami (Isabel…) – istne szaleństwo! Całość dopełnia niepokojący, chwilami wręcz schizofreniczny klimat – myślę, że album doskonale wybrzmiałby w umyśle Davida Lyncha.

 


 


 

04. Lunatic Soul – Fractured

Mariusz Duda na piątym albumie Lunatic Soul postanowił nieco poeksperymentować z melodyką. I tak Fractured jest najbardziej melancholijnym i „piosenkowym” (o ile można to tak nazwać) krążkiem w jego twórczości, co nie oznacza, że całkowicie zrywa z oniryczną otoczką swojego projektu. Więcej tu elektroniki, sam materiał jest bardziej zróżnicowany pod kątem rytmicznym, a każda kompozycja niesie za sobą nieco inny ładunek emocjonalny. To wydawnictwo pełne przestrzeni i melodycznych detali, które odkrywa się dopiero po kilkukrotnym odsłuchu. Fractured to kolejne – po Walking on a Flashlight Beam i Love, Fear and the Time Machine Riverside – bardzo osobiste dzieło Mariusza Dudy. Dla mnie zaś to najlepszy album Lunatic Soul – trudny w odbiorze przy pierwszym kontakcie, ale odkrywający przed słuchaczem sfery rzadko kiedy odwiedzane. Zarówno te muzyczne, jak i emocjonalne.

 


 


 

03. Leprous – Malina

Kto powiedział, że przez cały czas należy trzymać się sprawdzonych schematów? Leprous nie stawia sobie żadnych barier stylistycznych, co doskonale słychać na ich ostatnim wydawnictwie.

(…) „Malina” to album barwny melodycznie, który rezygnuje nieco z technicznego zacięcia grupy – więcej tu emocjonalnych tonów oraz kolaży, odnoszących się do różnych konwencji, które rzecz jasna zostały potraktowane z odpowiednia erudycją. Takie rozwiązanie wyraźnie wpłynęło na przystępność materiału, ale nie znaczy to wcale, że pozbawia go walorów artystycznych. (…) Leprous wydał album kontrowersyjny, zahaczający o postgatunkowe struktury. I bardzo dobrze, bowiem muzykę progresywną powinna cechować przede wszystkim nieszablonowość. I tak też jest w przypadku nowego dzieła Trędowatych, które pomimo melodyjnej otoczki wymaga od słuchacza otwartego podejścia. Wystarczy tylko odrobinę bardziej się „wgryźć”, by wydobyć z „Maliny” satysfakcjonującą słodycz.

RECENZJA

 


 


 

02. ZETA – ZETA

Zaskakująco udany debiut, który przez długi czas nie schodził z podium w moim rankingu.

 (…) ZETA to brytyjski projekt założony przez Katie Jackson oraz twórców związanych na co dzień ze sceną progmetalową, Daniela Tompkinsa (TesseracT) i Paula Ortiza (Chimp Spanner). Tym razem jednak zamiast ciężkich riffów i matematycznych ewolucji, muzycy uraczyli nas synthpopowym materiałem, odnoszącym się do kanonu tego gatunku. Można więc usłyszeć tu echa Depeche Mode, A-ha, a nawet Vangelisa, ale w skondensowanym i uwspółcześnionym wydaniu. (…) Muzycy oddali ducha lat osiemdziesiątych za pośrednictwem wykorzystanych odniesień, ale pod kątem samej realizacji postawili na nowoczesne rozwiązania – ścieżki zostały odpowiednio zharmonizowane oraz poddane drobiazgowej obróbce, dzięki czemu czuć tu nowatorskie podejście. (…). Ten kolaż tradycji i nowoczesności wpływa na oryginalność debiutu ZETA.

RECENZJA

 


 


 

01. Caligula’s Horse – In Contact

Po wielu świetnych wydawnictwach, wydawanych na przełomie tych kilku lat, Australia w końcu znalazła się na podium mojego podsumowania, a stało się to dzięki czwartemu albumowi Caligula’s Horse.

(…) Jim Grey został obdarzony nie tylko fantastycznym głosem, ale też talentem do wymyślania opowieści. Tym razem w warstwie lirycznej stara się odsłonić współczesną naturę sztuki, a swoje rozważania opiera na silnym społecznym wydźwięku. (…) Każda kompozycja to odrębna historia, która nakreśla problemy, z jakimi boryka się współczesny twórca. W koncepcie ujęte zostały takie kwestie jak: alkoholizm, bezdomność, selekcja wartości, edukacja kulturalna etc. Cały ten ciąg opowieści ukazuje artystę jako indywiduum, nośnik różnych wartości oraz doświadczeń, które określają go przede wszystkim jako człowieka – słabego i silnego zarazem – poszukującego zrozumienia. (…) Wejście „w kontakt” ze sztuką okazało się dla Caligula’s Horse niezwykle produktywne, bowiem można je śmiało utytułować jednym z najlepszych albumów tego roku i kamieniem milowym w ich czteropłytowej dyskografii. Grupa na „In Contact” jeszcze bardziej odeszła od matematycznych form i skoncentrowała się na melodyce – takie rozwiązanie może nasuwać skojarzenia z kanonem prog metalu lat 90. (Fates Warning, Shadow Gallery). Cała ta metamorfoza przebiegła jednak bardzo zachowawczo, bowiem Australijczycy podtrzymali swoje charakterystyczne brzmienie, ale przy okazji otworzyli się na bardziej artystyczne struktury.

RECENZJA

 


 


 

No i znowu dobrnęliśmy do końca. Kolejny rok, a wraz z nim kolejna muzyczna warownia, która – tradycyjnie już – różni się od poprzednich podsumowań. Cieszy na pewno fakt, że wielu artystów w tym roku tak chętnie sięgało po gatunkowe tradycje, nie popadając przy tym w odtwórczość. Naprawdę wielką sztuką jest tak przefiltrować nawiązania, by pasowały do osobowości danego zespołu. W dzisiejszych czasach, zresztą nie tylko w kulturze, mamy tendencję do wylewania swoich pretensji na ten temat. Kiedyś było lepiej! – powie jakiś skrajny tradycjonalista. Ale, moi drodzy czytelnicy, kiedyś już nie wróci, choć miło jest od czasu do czasu cofnąć się te trzydzieści czy czterdzieści lat wstecz. Przecież nikt nam nie zabierze pierwszych krążków Genesis czy Yes, nikt nie usunie nam z pamięci A-ha czy Michaela Jacksona – pokolenia się zmieniają, ale na pewno znajdzie się na świecie ktoś, kto dalej będzie odkrywał te płaszczyzny, a nawet parafrazował je w swojej potencjalnej twórczości. Warto więc pamiętać o przeszłości, a nie tylko nią się żyć; cieszyć się z tego, co w tym momencie zyskaliśmy; otwierać się na to, czego jeszcze nie znamy – i tego właśnie, drodzy czytelnicy, życzę Wam w tym Nowym Ro(c)ku.

Zawsze Blisko Kultury
Łukasz „Geralt” Jakubiak

*) Primus sucks! – żartobliwe powiedzenie rozpowszechnione przez fanów twórczości zespołu. Tekst ma związek z anegdotką z końca lat osiemdziesiątych, w której to Les Claypool po jednym z koncertów Primus (działającym wtedy jeszcze pod nazwą Primate) na sugestie fanów, że jego grupa jest świetna, odpowiedział: Nie, ssiemy. I tak przyjęła się tradycja, by na występach grupy krzyczeć: You suck!

 


 

Z tego miejsca chciałbym też podziękować całej redakcji ProgRock.org za siedem lat bardzo produktywnej współpracy. To właśnie w tym gronie pisałem swoje pierwsze poważne, choć niedoskonałe recenzje, relacjonowałem koncerty z niemal każdego zakątka Polski, ale przede wszystkim rozwijałem swój warsztat. Dziękuję za szansę, cierpliwość, wiele ciepłych słów i masę wspomnień, których nikt mi nie zabierze. Powyższe podsumowanie to mój ostatni oficjalny tekst na ProgRocku, ale niewykluczone, że w przyszłości gościnnie coś opublikuję na łamach serwisu. Wszystkim moim kolegom życzę wytrwałości, nieskończonych pokładów weny i lekkiego pióra. Do następnego!

ProgRock.org.pl zaprasza na festiwal Warsaw Prog Days!

poniedziałek, 08 styczeń 2018 19:39 Dział: News


Warsaw Prog Days to coroczne święto fanów rocka progresywnego. Przez ostatnie pięć lat w ramach tej imprezy na scenie warszawskiej Progresji wystąpili m.in. Riverside, RPWL, Collage, Haken, Spock’s Bread i wielu innych artystów, którzy ukształtowali wyjątkowy klimat tego wydarzenia. 10 lutego 2018 roku po rocznej przerwie Warsaw Prog Days wraca do Progresji.

warsaw
AMAROK & COLIN BASS
Na scenie pojawi się Colin Bass, brytyjski progresywny muzyk rockowy, basista, członek legendarnej grupy Camel. Muzyk wystąpi razem z grupą Amarok ze specjalnie przygotowanym materiałem.
Colin Bass i Amarok to połączenie artystycznych sił, dzięki którym będziemy mieli okazję odkryć na scenie nową muzyczną przestrzeń. Pomysł na wspólny występ nie wziął się bynajmniej z próżni. Historia współpracy Bassa z Amarokiem sięga roku 2002, kiedy to młody i nieznany multiinstrumentalista Michał Wojtas nawiązał kontakt z basistą grupy Camel i zaprosił go do udziału w nagraniach swojej drugiej płyty. W ramach tej współpracy Colin wykonał kilka utworów, które ukazały się na płycie „Neo Way”, Michał natomiast uczestniczył w nagraniach solowej płyty muzyka – „In the Meantime”.
Przy tworzeniu nowej płyty Amarok ponownie zaprosił do współpracy Colina Bassa. Efekty tej współpracy będziemy mogli sprawdzić na żywo podczas Warsaw Prog Days.
Oprócz wspólnego występu z Colinem, Amarok zagra także swój oddzielny koncert, na którym zaprezentuje między innymi materiał z nowej płyty „Hunt”.

LION SHEPHERD
Kolejnym mocnym punktem festiwalu będzie występ zespołu Lion Shepherd. Projekt powstał dzięki spotkaniu dwóch muzycznych osobowości Kamila Haidara i Mateusza Owczarka. Poznali się w heavy metalowym zespole Maqama i postanowili wspólnie odkrywać nowe muzyczne przestrzenie. Dzięki otwartości i wspólnym eksperymentom powstał Lion Shepherd. W muzyce zespołu słychać m. in. brzmienia orientalne. To zasługa Kamila, którego korzenie rodzinne sięgają Syrii. Jako dziecko miał okazję poznać obie kultury: polską i syryjską. To, jak bliska jest mu arabska kultura, szczególnie słychać na płycie „Heat”, na której podczas nagrań wykorzystywane były egzotyczne instrumenty: perski santur, dzwonki tybetańskie, 12-strunowe gitary czy hinduskie perkusjonalia.

GALLILEOUS
Podczas Warsaw Prog Days 2018 na scenie pojawi się także energetyczny Gallileous – zespół od wielu lat silnie związany z polską sceną doom metalową, obecnie kieruje swoje aspiracje w stronę space rocka, hard proga czy psychodelicznego rocka lat 70-tych. Z nową wokalistką (Anna Pawlus-Szczypior) Gallileous eksplorują kolejne lata świetlne czasoprzestrzeni kontynuując swoje kosmiczne wątki liryczne. Koncertując Gallileous promuje nowy album „Stereotrip”.

HERE ON EARTH
Festiwal otworzy występ zespołu Here on Earth. Chłopaki z Katowic w 2016 roku wydali swój pierwszy album „In Ellipsis”, który został okrzyknięty przez niezależne media progresywnym debiutem roku. To idealna propozycja dla fanów nieco nowocześniejszych brzmień progresywnych spod znaku Tool, Anathema, Porcupine Tree, Antimatter, Katatonia, czy Riverside. Będzie ciężko, będzie smutno, będzie idealnie!

COOGANS BLUFF
Na zakończenie imprezy scenę przejmie energetyczny rock’n’rollowy Coogans Bluff. Berlińczycy wtłaczają swoją radość życia i poczucie humoru w oryginalne kawałki inspirowane wyraźnie takimi kultowymi zespołami jak Motorpsycho, King Crimson czy Captain Beefheart. Zespół zabiera Was w swoistą muzyczną podróż przez hard rock lat 70-tych, ale znajdziemy tutaj też charakterystyczne dla grupy saksofonowe partie, które z kolei przenoszą nas na pogranicze jazz-rocka. Ich muzyka z jednej strony skłania do szaleństwa pod sceną, a z drugiej nóżka sama gibać się Wam będzie do tańca.

PSYCHOTYPE - FOLLOW MY WAY

środa, 03 styczeń 2018 17:14 Dział: News

psychotypePSYCHOTYPE - początki idei powstania sięgają w mroczną i zapomnianą przeszłość, niejednokrotne zawirowania egzystencji zamroziły ją na długie "psycho" lata, by w efekcie odrodzić się z należytą eksplozją! 
Zespół powstał na wskutek interakcji dwóch „psychos” ("Psycho G." i "Psycho.T"), których drogi, pomimo, że splatały się w przestrzeni wspólnego postrzegania świata - oczami muzyki - to oddalały się coraz bardziej w dążeniu do wyrażenia jej na swój własny sposób.
Od początku miał to być zespół z wizjonerskim mottem „kreuję życie po swojemu- idę pod prąd” Teksty w większości są egzystencjonalne lecz zabarwione specyfiką naszych charakterów jak również- doznań, pragnień oraz wyobraźni. W naszym świecie nigdy nie wiesz co jest prawdą a co nie jest prawdą. Nigdy nie pokazujemy swojej prawdziwej twarzy ponieważ nazwą nas - Psycho. 
PSYCHOTYPE muzycznie i stylistycznie bliżej do zespołów zza oceanu niż rodzimej sceny, dlatego teksty są anglojęzyczne.Tuż przed sesją nagraniową do PSYCHOTYPE dołączył „Psycho-B” przejmując rolę narratora jak i głosu naszej wspólnej "Ody ku przyszłości".
18 listopada tego roku chcemy podzielić się z Wami naszym pierwszym singlem "FOLLOW MY WAY" pochodzącym ze świeżo nagranego krążka „The Way To Kill For”.
Całą produkcje "popełniliśmy", w studiu Hertz w Białymstoku pod czujnym okiem braci Wiesławskich odpowiedzialnych min. za produkcję płyt takich zespołów jak Behemoth, Vader czy Decapitated.
Zespół na razie pozostaje incognito, natomiast możemy zdradzić, że w następnym roku będzie nas można zobaczyć zarówno na dużych festiwalach jak i w mniejszych klubach zarówno w Polsce jak i w Europie. Wstępny termin premiery płyty to pierwszy kwartał 2018r. (o konkretnej dacie poinformujemy wkrótce) i będzie to wielki wydarzenie muzyczne "psycho kultury stosowanej".
Trwając w mocnej wierze opartej na dążeniu do działania na najwyższym poziomie możliwości każdego z nas - z dumą prezentujemy nasze wspólne dzieło. "
WELCOME TO OUR WORLD.

 

Wzorem lat poprzednich stworzyłem mój osobisty ranking najlepszych albumów minionego roku. Ale przy okazji tworzenia okazało się, że wydawnictw wartych uwagi jest znacznie więcej niż się spodziewałem, a w szczególności obrodziło nam na polskiej scenie. Dlatego też tegoroczny ranking rozbiłem na dwie piętnastki - polską i światową. Polski Top 15 możecie przeczytać tutaj: LINK, natomiast poniżej przedstawiam Wam mój światowy Top 15, w którym znalazło się także sporo ciekawostek, nie tylko z kręgu muzyki progresywnej. Ponadto opisałem na koniec jeden "album/nie-album" oraz dwa wydawnictwa, na których się mocno zawiodłem w tym roku. Znalazło się też miejsce na krótkie podsumowanie wraz ze wspomnieniem tego, na co miejsca na liście nie starczyło. Jeśli więc jesteście gotowi to zapraszam do lektury!


15. Nova Collective "The Further Side"

Na początek mojego zestawienia świeżynka tegoroczna, czyli debiut zespołu, w składzie którego debiutantów doszukiwać się nie sposób. Nova Collective to tzw. supergrupa, choć trzeba przyznać, że same nazwiska wielkiego "Wow!" pewnie nie wywołają (to jeszcze gwiazdy na miarę Portnoy'a czy Levin'a nie są), ale za to zespoły z jakich panowie się wywodzą już o czymś świadczą. Oto grupę założyli basista Dan Briggs z Between The Buried And Me oraz gitarzysta Richard Henshall z Haken. Składu dopełniają perkusista Matt Lynch znany z Cynic, oraz Pete Jones (ex-klawiszowiec Haken). Za brzmienie natomiast odpowiada Rich Mouser (producent Neal Morse czy Transatlantic). Skład więc nie byle jaki i muzyka też do takich nie należy! Jeśli pamiętacie co znudzeni nieco Dream Theater muzycy tegoż zrobili pod nazwą Liquid Tension Experiment, to wiecie czego się spodziewać po "The Further Side". Ale to też nie do końca tak, bo wspomniany projekt proponował luźną wariację instrumentalną na temat progresywnego metalu nastawioną w olbrzymiej mierze na popisy instrumentalne, a w Nova Collective o wiele więcej jest jazzu, fusion, neo-proga, improwizacji, szczypta muzyki klasycznej oraz spora dawka świetnych melodii. Słuchać tego należy w całości, choć i pojedyczne utwory, takie jak "Ripped Apart and Reassembled" sprawiają sporą frajdę. Pozycja obowiązkowa dla wszystkich maniaków instrumentalnego progresywnego rocka, pewnie i jazzu, ale też miłośników popisów instrumentalnych. Bo choć zaznaczyłem, że tutaj w przeciwieństwie do LTE nie jest to priorytetem, to niektóre partie potrafią wprawić w osłupienie!

-

-


14. Amplifier "Trippin' With Dr Faustus"

Byłem, jestem i będę fanem Amplifier zawsze. Ich genialny "The Octopus" uważam za jeden z najlepszych progresywnych albumów XXI wieku, a równie mocno uwielbiam też debiutancki krążek. Ekipa dowodzona przez Sel Balamira w tym roku wydała swój pierwszy krążek pod skrzydłami własnej wytwórni Rockosmos. Czy to dobrze, czy źle - nie mnie oceniać, niemniej Amplifier współpracował już z całkiem pokaźną liczbą wydawców, z osławionym Kscope na czele. Ale widać dopiero własne wydawnictwo dało im całkowitą twórczą swobodę, której oczekiwali. Swoboda ta przejawiła się też (niestety) w oprawie graficznej, ponieważ jeśli chodzi o najbrzydszą okładkę tego roku pewnie wygraliby w cuglach. Ale smykałki do grafiki nie mieli nigdy, poza wspomnianym "The Octopus" - który ma przeraźliwie prostą i uroczą okładkę. Jednak nie o tym! Na "Trippin' With Dr Faustus" otrzymujemy solidną dawkę progresywnego, brytyjsko brzmiącego rocka. Grupa nawiązała do swoich najlepszych dokonań - mamy kroczące "Rainbow Machine", kojące "Anubis" czy mocne "Kosmos (Grooves Of Triumph)". Generalnie jeśli ktoś zna Amplifier ten wie czego się spodziewać. Są i charakterystyczne wokale, są przebojowe, wpadające w ucho riffy, są nieco psychodeliczne fragmenty, a znajdą się i ściany gitarowych przesterów jak za dawnych lat. Po dwóch nieco słabszych albumach Brytyjczycy serwują krążek, który nawiązuje do początków zespołu, oraz do jego opus magnum, czyli "Ośmiornicy". Kawał solidnej, rockowej muzyki!

-

-


13. Sons Of Apollo "Psychotic Symphony"

Czy jeśli zbierzemy w grupę takie nazwiska jak Mike Portnoy (ex-Dream Theater, The Winery Dogs, Transatlantic i in.), Billy Sheehan (Mr. Big, The Winery Dogs), Derek Sherinian (Black Country Communion, ex-Dream Theater), Ron "Bumblefoot" Thal (ex-Guns N' Roses, Art Of Anarchy) oraz Jeff Scott Soto (ex-Journey) to może wyjść z tego coś słabego? Może. Nieraz przecież zdarzało się, że potężne nazwiska zbierające się w grupę prezentowały albumy będące kserami dokonań macierzystych formacji, które nijak nie dosięgały im do pięt, a raczej miały odcinać kupony od sukcesu. Supergrupy, które wcale takie super nie są. Na szczęście nie jest tak w tym wypadku! Na "Psychotic Symphony" oczywiście usłyszymy nawiązania do wszystkiego, czego dotychczas dotykał Mike Portnoy, ale nie ma tutaj mowy o żadnym kopiowaniu Dream Theater, The Winery Dogs czy pozostałych. Można się uczepić, że krążek ten nie wnosi do progresywnego metalu nic nowego - i w sumie racja, ale nie można odmówić mu tego, że muzyka na nim jest wyjątkowo świeża, szczera i pełna mocy. Wydaje się, że każdy z obecnych muzyków dostał wolną rękę by wnieść tutaj coś od siebie i dzięki temu poza stricte prog-metalowym łojeniem otrzymujemy też sporą dawkę hard rocka, heavy metalu czy nawet metalu symfonicznego. Słucha się tego znakomicie, a ja odnoszę wrażenie, że od czasu opuszczenia DT Portnoy zwyczajnie odżył, ma możliwość grać co chce i powygłupiać się kiedy najdzie go ochota. Taki luz obecny jest na większości wydawnictw jakie po erze Dream Theater wypuszczał, również na debiucie Sons Of Apollo. I trzeba przyznać, że każdy z jego nowych projektów, w tym także ten, zjada takie "The Astonishing" na śniadanie. Wychodzi na to, że sam Mike Portnoy > całe Dream Theater.

-

-


12. Marilyn Manson "Heaven Upside Down"

Manson od kilku albumów przyzwyczaił raczej do słabego poziomu swoich wydawnictw, czasami nawet przerażająco słabego. Zapaść ta trwała bardzo długo, bo w moim odczuciu zaczęła się już w okresie "Eat Me, Drink Me", ale nie o tym mam tutaj pisać. "Heaven Upside Down" kazał na siebie długo czekać, zmieniały się daty premiery, zmieniał się nawet tytuł albumu, ale w końcu krążek się pojawił. I sprawił recenzentom nie lada trudności. Jedni idąc w zaparte wzorem lat poprzednich zrugali go, inni z kolei okrzyknęli wielkim powrotem do korzeni. Ja nie zaliczam się ani do jednych, ani do drugich. Uważam, że tegoroczne wydawnictwo to zdecydowanie najlepsze co Manson wypuścił w ostatniej dekadzie, ale krążek ten nie umywa się nawet do jego najlepszych dokonań. Zresztą jak można próbować porównywać taki "Antichrist Superstar", kiedy Manson był wściekłym dwudziestoparolatkiem, z albumem wydanym mając niemal 50-tkę na karku. Perspektywa i postrzeganie świata z pewnością się zmieniło, zmieniła się też muzyka. Ale pewną wściekłość znowu słychać, bardziej dojrzałą i mniej bezpośrednią ("Je$u$ Cri$i$", "Revelation #12"). "Heaven Upside Down" jest też bardzo różnorodne. Piosenkowe kompozycje takie jak "Kill4Me" czy "Say10" doskonale współgrają z transowym "Saturnalia" czy industrializowanym "Tattooed In Reverse". To najlepszy album Mansona od czasu "The Golden Age of Grotesque", czyli niemal 15 lat, ale też krążek, którego słuchanie daje ogromną frajdę. Manson nie będzie już młody, wściekły i szokujący jak kiedyś, ale jeśli będzie wydawał tak dobre albumy jak "Heaven Upside Down" to wciąż stanowił będzie jeden z najważniejszych elementów mainstreamowego metalu i tego gatunku w ogóle.

-

-


11. Gary Numan "Savage (Songs from a Broken World)"

Ciekawe i pouczające są losy kariery Numana. Motto z niej krótkie: nigdy się nie poddawaj. Na przełomie lat '70 i '80 Numan uważany był za rewolucjonistę, wizjonera muzyki elektronicznej, a jego albumy zdobywały szczyty brytyjskich list sprzedaży. Stworzył podwaliny muzyki new romantic i synthpopu. A później... było tylko gorzej, aż tak źle, że niektóre z jego wydawnictw nawet nie pojawiały się na listach sprzedaży, a te którym się udało najwyżej notowane były w okolicach 50-60 miejsca. Solidny upadek zaliczył Gary Numan i trwał w nim kilka dekad! Ale ostatnio odżył, dał upust swoim industrialnym ciągotom na "Jagged", doprawiając całości ambientową elektroniką. A później... było tylko lepiej. Dobrze przyjęty "Dead Son Rising" dał jasny sygnał, że faktycznie jakiś "umarły" powstaje. Ale dopiero znakomity "Splinter (Songs From A Broken Mind)" pokazał w pełni, że Numan powrócił ze świata zapomnianych. Natomiast tegoroczny "Savage (Songs From A Broken World)" tylko w tym przekonaniu utwierdza i co więcej - jest jeszcze lepszy od poprzednika! Numan nie wstydzi się swoich muzycznych korzeni i wciąż słychać echa jego twórczości z lat '80, ale industrialny post-apokaliptyczny klimat całości to jawna inspiracja industrialnymi kapelami z lat 90-tych oraz tych współczesnych. Mam tu na myśli oczywiście Nine Inch Nails, ale to co proponuje teraz Numan spodoba się z pewnością fanom Mansona, Puscifera, Skinny Puppy, Front Line Assembly czy Killing Joke. Śmietanka industrialnego świata, a śmiało do niej wkracza także Numan ze swoją nowofalową charakterystyką. "Savage..." to jest jego najlepszy krążek od wielu, wielu lat! Prawdopodobnie aż od "I, Assassin" z 1982 roku! I dowodzi temu nie tylko sama muzyka, ale także osiągnięcie przez ten krążek wysokiego 2. miejsca na liście sprzedaży w UK.

-

-


10. Caligula's Horse "In Contact"

Od kilku lat Australia jest kopalnią progresywnych talentów i bardzo jasnym punktem na mapie współczesnego progresywnego metalu. Jednym z ważniejszych elementów składających się na ten świetlisty punkt jest Caligula's Horse. Grupa po kolejnym przemeblowaniu w składzie wydaje drugi z rzędu znakomity album, tym razem rezygnując nieco z matematycznych połamańców na rzecz chwytliwych melodii, które już wcześniej w dyskografii zespołu dawały o sobie znać. Widać Sam Vallen i Jim Grey będący trzonem Caligula's Horse zdali sobie sprawę z tego, że właśnie ta charakterystyczna melodyjność sprawia, iż ich muzyka wyróżnia się na tle konkurencji. Nie znaczy to jednak, że metalowe młócenie na "In Contact" nie dochodzi kompletnie do słowa - posłuchajcie tylko końcówki "Will's Song", a zrozumiecie o czym mowa. Niemniej aktualnie najważniejszy element Konia Kaliguli to wpadające w ucho melodie, objawiające się nie tylko w znakomitych refrenach, ale także świetnie wyśpiewanych zwrotkach czy przebojowych solówkach. Najistotniejszy dla mnie osobiście jest jednak utwór "Graves" wieńczący nowy album. Ta niespełna 16-minutowa kompozycja pokazuje w całej swej rozciągłości możliwości kompozycyjne i instrumentalne jakie drzemią w Caligula's Horse. Przepiękne solówki, płynne przejścia pomiędzy mocniejszymi i spokojniejszymi partiami, znakomita budowa utworu i nieprzewidywalność - to wszystko co charakteryzuje zarówno "Graves" jak i cały "In Contact". To dla mnie zdecydowanie najlepszy album jaki ekipa z kraju kangurów dotychczas zaprezentowała.

-

-


9. Leprous "Malina"

Kiedyś musi przyjść spadek formy, ale w przypadku Leprous jeszcze nie teraz. Bo choć delikatnie mnie "Malina" rozczarowała, a to dlatego, że poszła w bardziej piosenkowym kierunku, to grupa Einara Solberga poniżej wysokiego poziomu jeszcze nigdy nie zeszła. W 2013 umieściłem "Coal" na trzecim miejscu mojego podsumowania, w 2015 "The Congregation" ogłosiłem najlepszym albumem roku. Dlaczego więc teraz dopiero 9. miejsce? Bo konkurencja była mocna, a i pojawił się w przypadku "Maliny" ten delikatny posmak zawodu. Spodziewałem się, że po tak fantastycznym albumie jak poprzedni trudno będzie przeskoczyć wysoko zawieszoną poprzeczkę. Nie ma więc w tym aspekcie zaskoczenia, ale zaskoczyła mnie za to lekkość nowego albumu Norwegów. Słucha się "Maliny" wybornie, bo brzmieniowo ten krążek robi niesamowitą robotę, ale trochę brakuje magii i mocy jaką miały dwa poprzednie wydawnictwa. Wciąż kompozycje Leprous są bardzo charakterystyczne, połamańce gitarowe weszły na kolejny, jeszcze wyższy poziom, a wokalizy Einara potrafią tkwić w głowie jeszcze na długo po przesłuchaniu albumu. W sumie nie przypominam sobie, by Leprous miał wcześniej utwory tak mocno wpadającego w ucho, bo właściwie zanucenie sobie "From The Flame" czy "Stuck" nie stanowi żadnego problemu. Chwytliwość tego materiału aż nie pasuje do Leprous, ale chyba takiego albumu im trzeba było, by w końcu zaczęli wyprzedawać samodzielnie sale na koncertach. Urósł Leprous od czasu kiedy go poznałem, ale urósł fantastycznie i choć "Malina" spełniła moje oczekiwania w jakichś 90% to wciąż jest albumem bardzo, bardzo dobrym! I do "Mirage", "Coma" czy "The Weight Of Disaster" z pewnością będę bardzo często wracał.

-

-


8. Au-Dessus "End Of Chapter"

Wysyp post-black metalowych zespołów trwa w najlepsze, a tym bardziej cieszy fakt, że za takim obrotem spraw w znakomitym stopniu stoi sukces naszych rodaków z Mgły, którzy konsekwentnie zdobywają kolejnych słuchaczy i to nie tylko wśród fanów black metalu. Podobną etykietką, tj. "post-black metalu" oznacza się litewski zespół Au-Dessus. I choć grupa, na wzór Mgły, występuje na koncertach zakapturzona, to nazwanie jej kolejnym Jej klonem byłoby znacznym uproszczeniem, czy wręcz pewną obrazą. Trzymając się wspomnianej etykiety należy jasno stwierdzić, że Litwini oferują muzykę, która w większym stopniu stawia na "post" aniżeli na "black". Dla potwierdzenia na "End Of Chapter" nie brakuje post metalowych, przedłużających się, ale znakomicie budujących klimat zwolnień. Owszem obecna jest też gdzieniegdzie chaotyczna kanonada blastów i riffów charakterystyczna dla black metalu, ale ograniczenie opisu tej płyty wyłącznie do powyższego było by nadużyciem. Znakomite, psychodeliczne riffy z "XI" czy wieńczące "X" post rockowe pejzaże są najlepszym przykładem na to, że Au-Dessus nie chce podążać przetartymi już szlakami, ale pójść własną drogą, na której sporo jeszcze do odkrycia. Oczywiście trzeba przyznać, że grupa z pewnością inspirowała się i to w dużym stopniu dokonaniami Mgły, ale na "End Of Chapter" słychać też echa takich grup jak Austere, Woods Of Desolation, Alcest czy Deafheaven. Jeśli ktoś zna lub nawet lubi któryś z tych zespołów, w tym również Mgłę, dla tego z pewnością rekomendowałbym "End Of Chapter" - spodoba się.

-

-


7. Mastodon "Emperor Of Sand"

Po przebojowym "Once More Round The Sun" chyba nikt już nie wierzył, że Troy Sanders i spółka powrócą do stricte prog metalowego młócenia. Radiowe melodie, chwytliwe riffy i niespecjalnie długie kompozycje z wpadającymi w uszy refrenami stały się po tamtym albumie znakiem rozpoznawczym Mastodon. Najnowszy album "Emperor Of Sand" miał być i chyba jest kontynuacją tej ścieżki, choć nie jest to takie oczywiste. Bo obok "radiowych" petard w stylu "Show Yourself" natkniemy się na kilka naprawdę ciężarnych i walcowatych motywów. Posłuchajcie tylko końcowych riffów "Steambreather" czy potężnego łojenia w "Andromeda". Niepozorny z początku "Jaguar God" szybko przeistacza się w pędzącą kawalkadę riffów rodem z czasów "Blood Mountain". Zaskakujące jak sprytnie panom z Mastodon udało się na tegorocznym albumie połączyć swoją muzyczną przeszłość z teraźniejszością, a co więcej, i jest to jeszcze bardziej intrygujące - panowie śmiało spoglądają w przyszłość, przemycając do swoich kompozycji długo nieobecną elektronikę ("Clandestiny"). I przez to chociażby mógłbym pokusić się o stwierdzenie, że jest to najlepszy krążek Amerykanów od czasów mojego ukochanego "Crack The Skye" z 2009 roku. Ponadto słuchanie tego krążka sprawi niesamowitą frajdę każdemu, kto Mastodona już kiedyś polubił, czyli także mnie. Ot choćby z tego powodu "Emperor Of Sand" zasługuje na wysokie miejsce w moim osobistym zestawieniu. Swoją drogą album niedawno został uznany przez Metal Hammer za najlepszy metalowy album roku 2017, a "Steambreather" za najlepszy utwór. Myślę, że worek z nagrodami dopiero się rozwiązał, bo nie ulega wątpliwości, że Mastodon to także zespół z olbrzymim potencjałem komercyjnym, więc z pewnością kilka wyróżnień za "Emperor Of Sand" jeszcze do ich rąk wpadnie.

-

-


6. Thot "FLEUVE"

Jestem olbrzymim fanem tego belgijskiego zespołu i pewnie na zawsze nim pozostanę, bo dotychczas nie zawiodły mnie nagrania Thot ani trochę. Tegoroczny "FLEUVE" jeszcze bardziej mnie w fanowskim przekonaniu utrwala, bo krążek ten łączy post rockowy charakter ukochanego przeze mnie "Obscured By The Wind" z elektronicznym, noise'owo-industrialnym wydźwiękiem ostatniego "The City That Disappears". Czyli naturalna ewolucja, bo poza dziesiątkami singli, coverów i kolaboracji te dwa albumy to jedyne długograje Thot jak dotychczas. Tym bardziej cieszy fakt, że zespół ani trochę nie spuścił z tonu wypuszczając kolejny świetny krążek pełnowymiarowy. Głównodowodzący kapelą Grégoire Fray obrał sobie tym razem za motyw przewodni rzeki w Europie, które mają dla niego specjalne znaczenie. I tak na liście utworów znajdziemy m.in. "Vltava" (Wełtawa), "Rhein" (Ren), "Odra" (ukłon w stronę polskich fanów!) czy "Volga" (Wołga). Całość ponownie utrzymana jest w industrialno-post rockowym klimacie, dużo tutaj elektroniki, a brzmienie jest mocno cyfrowe i przesterowane. Niemniej nie brakuje mocy właściwej dla punku ("Vltava") czy psychodelicznego tonu w "Rhone". Co mi sie najbardziej podoba w "FLEUVE" to pewna dawka awangardy jaką zespół w końcu odpowiednio zaakcentował. Częściowo ma ona w sobie coś z estetyki noise, ale kiedy posłuchamy niemalże jazzowych solówek w genialnym, 13-minutowym (!) "Bosphore", to aż ciarki przechodzą po plecach. Album zbudowany jest według dobrze znanej konstrukcji: najpierw mocniej, potem spokojnie, a na finał z jeszcze większym rozmachem niż na początku. Zaznaczyć też należy, że świetnie się tego krążka słucha z uwagi na brzmienie (ponownie produkcja Magnusa Lindberga z Cult Of Luna). "Obscured By The Wind" wciąż pozostaje moim osobistym faworytem spod szyldu Thot, ale "FLEUVE" ma szansę zająć miejsce tuż za nim.

-

-


5. White Ward "Futility Report"

Druga w zestawieniu post metalowa kapela ze Wschodu - tym razem z Ukrainy. Poskładał mnie ten album na łopatki i poraził swoją mocą. White Ward to młoda kapela, ledwo co debiutująca długogrającym albumem (poprzedni "Origins" to składanka utworów z lat 2012-2015), a już w tak piorunująco dobrym stylu. Ich post black metal to nie tylko gradobicie blastów i wściekłe krzyki. Na "Futility Report" mamy równie wiele rozbujałych, jazzujących fragmentów z saksofonem w roli głównej, chwytliwych momentów z przebojowym riffowaniem i znakomitymi solówkami, oraz post rockowe pasaże gitarowe. A na zakończenie albumu jeszcze coś na wzór psychodelicznego black metalowego drum and bassu. Dzieje się tutaj tak wiele, że trudno zauważyć kiedy mijają te ledwie 40 minuty materiału! W samym choćby „Stillborn Knowledge” muzycy nie pozostawiają słuchaczowi ani chwili na złapanie oddechu – już od początku gęsto tu od riffów i blastów, a kiedy do całej tej piekielnej machiny dołącza saksofon to robi się jeszcze "przytulniej". Chłopacy nasłuchali się bardzo dużo dobrej i różnorodnej muzyki, z której potrafili wyciągnąć wiele dobrego i stworzyć coś swojego, własnego, otwierającego całkowicie nowe pokłady dla muzycznej ewolucji. Ostatnio tak mocno przywalił mi chyba Ihsahn swoim "After", zresztą przywołanie tutaj tego albumu nie jest wcale niewskazane - oba łączy eklektyzm, innowacyjność i moc. Tylko w przypadku White Ward pierwiastek progresywny został zastąpiony przebojowością i doskonale się to sprawdziło. Świetny krążek, zdecydowanie wart sprawdzenia, także przez osoby od black metalu stroniące. Szkoda tylko, że koncert w Poznaniu (wraz z ROSK) był bardzo nieudany, niemniej nie zepsuło to mojej opinii o "Futility Report".

-

-


4. Voyager "Ghost Mile"

I znowu oni... Jak ci Australijczycy to robią?! Mając o 10 mln mniej mieszkańców niż Polska wypuszczają w świat co rusz kolejną znakomitą kapelę progresywną. Mamy już Karnivool, Dead Letter Circus, Caligula's Horse (również obecni w zestawieniu), Sleepmakeswaves czy Twelve Foot Ninja, w końcu katalogu dopełnia Voyager. A przecież to wcale nie takie młode kapele, kolejni utalentowani ustawiają się już do tej kolejki. Najnowszy album "Podróżników" to wysokooktanowa mieszanka nowoczesnego progresywnego metalu, djentu, trochę ambientu i elektroniki. Djentowe połamańce w stylu "Ascension" przeplatają się z energetycznymi numerami w stylu "Misery is only Company". Znakomicie wypadają tutaj wszyscy muzycy: od bardzo charakterystycznego wokalu, przez nisko nastrojone gitary, aż po szalejącego za garami perkusistę. Spróbujcie się w kilku utworach na bębnach skupić i zauważcie co ten gość tam wyprawia! Do całej tej wybuchowej (już) mieszanki dorzućcie sobie jeszcze znakomite melodie refrenów i oto maluje się przed Wami w całej okazałości "Ghost Mile". Całość jest dodatkowo znakomicie wyprodukowana, tylko posłuchajcie na dobrych głośnikach czy słuchawkach "The Fragile Serene" albo tytułowego utworu. No cóż, Voyager kojarzyłem dotychczas bardzo powierzchownie, ale po tym albumie przeorałem calutką dyskografię i już sam wiem ile dobrego straciłem nie sprawdzając jej wcześniej. Dlatego poszukujcie! A pamiętacie może jedno z moich poprzednich rocznych podsumowań, gdzie wysoko umieściłem album VOLA "Inmazes"? "Ghost Mile" jest dla mnie czymś równie zaskakującym. Jest porywającym, oszałamiającym i wybitnym dziełem, do którego z pewnością wielokrotnie będę wracał.

-

-


3. Ulver "The Assasination Of Julius Cesar"

Istnieją na świecie zespoły, które trzymają się swojego stylu jak rzep psiego ogona. Istnieją też zespoły, w których następuje powolna ewolucja, lub nawet nagły przeskok, ale w ramach mniej/więcej jednego gatunku. Zdarzają się też nieco bardziej gwałtowne wolty stylistyczne. No a potem jest jeszcze Ulver. To zespół, który zaczynał jako black metalowy, grywał jako twór folkowy, prezentował albumy ambientowe, a jego najnowsze wydawnictwo to utrzymana w stylu Depeche Mode płyta elektro-popowa. Ale jakiż to jest elektro-pop! Ulver co by nie nagrał nie schodzi poniżej przynajmniej dobrego poziomu, wybitne zjawisko na skalę światową. Przyznaję bez bicia, że fanem Depeche Mode jednak nie jestem i pewnie już nigdy nie zostanę, bo próbowałem bezskutecznie. Lecz "The Assasination Of Julius Cesar", który jest do bólu "depeszowy", łykam i przepuszczam przez membrany głośników czy słuchawek wybitnie często. Przepiekne melodie i świetnie zrobione wokale (trochę mi się kojarzą z nieodżałowanym Pure Reason Revolution, a najlepszym tego przykładem "Rolling Stone"), do tego bardzo klimatyczny nastrój. To wszystko charakteryzuje ten album. Co więcej: po jedno- czy dwukrotnym przesłuchaniu niektóre fragmenty nuci się pod nosem bez przerwy. Tak miałem na przykład z "So Falls The World", które potrafię sobie zacząć nucić wstając rano (nie bierzcie tego na poważnie, ale w sumie... w poniedziałek rano "So Falls The World" brzmi jakoś proroczo). Dodatkowo wysoką ocenę tego albumu utwierdził we mnie doskonały koncert we wrocławskim A2, dopełniony wspaniałymi wizualizacjami. Ale dość tu rozpisywania się, zabierajcie się za "Zabójstwo Juliusza Cezara" jak najprędzej, bo omija Was wspaniała muzyczna przygoda!

-

-


2. Soen "Lykaia"

Tym albumem Soen wreszcie zamknął usta malkontentom twierdzącym, że to tylko chwilowy projekt znanych muzyków, którzy chcieliby pograć sobie muzykę na wzór Tool. Faktycznie "Cognitive" jasno ukazywało fascynacje amerykańskim pierwowzorem, ale już "Tellurian" pokazywał, że Soen to poważny, posiadający własną charakterystykę zespół. Wciąż jednak niektórzy kręcili nosem, aż do teraz, kiedy w lutym 2017 roku światło dzienne ujrzała "Lykaia" - i usta maruderów wreszcie zostały zamknięte. Soen tworzy swój własny unikalny klimat, balansujący gdzieś w przestrzeni między Opeth, Porcupine Tree, Tool, Katatonią czy TesseracT, ale na tegorocznym albumie pokazuje jasno i wyraźnie, że wspomniani to tylko inspiracje do tworzenia ich własnej, niepowtarzalnej atmosfery. Olbrzymia w tym zasługa nowego gitarzysty grupy Marcusa Jidell'a, który swoją grą wniósł do muzyki Soen ogrom nowych form. Są więc i jazzujące solówki w "Lucidity", i połamańce gitarowe w "Opal" czy "Sectarian", i pełne nastroju, psychodeliczne jęki w "Jinn". Za serce chwytają też przepiękne ballady, takie jak wspomniane "Lucidity", czy jeszcze lepsze "Paragon" (posłuchajcie tylko tego podniosłego refrenu i znakomitych solówek!). Grupa nie odcina się od swoich wcześniejszych nagrań, wciąż mamy dość mroczny klimat poprzedników, a warstwa liryczna podobnie jak wcześniej traktuje o poważnych, mocno filozoficznych tematach. Jednak teraz dużo ważniejsza jest atmosfera, aniżeli matematyczne połamańce. Wydaje mi się też, że "Lykaia" powinna być albumem, od którego zacząć powinny osoby, które Soen nie znają. Bo ten krążek sprawia, że inaczej patrzy się także na poprzednie dwa wydawnictwa. "Lykaia" jest powodem, przez który mogę śmiało stwierdzić, że Soen to aktualnie jeden z najlepszych progresywnych zespołów na świecie.

-

-


1. Pain Of Salvation "In The Passing Light Of Day"

Kiedy gdzieś w okolicach 2003 czy 2004 roku zasłuchiwałem się w "Remedy Lane" nie miałem jeszcze pojęcia jak wiele muzyki progresywnej poznam w późniejszych latach. Nie bardzo w ogóle wiedziałem czym muzyka progresywna jest, ale pokochałem tamten krążek. Równie mocnym uwielbieniem niedługo później obdarzyłem "The Perfect Element, Part I", ale nigdy to uczucie nie wróciło jeśli chodzi o Pain Of Salvation. Aż do teraz, bo oto po 15 latach wydawania albumów dobrych ("Be"), przeciętnych ("Road Salt Two", "Falling Home") i zwyczajnie słabych ("Scarsick") Pain Of Salvation prezentuje album genialny, nawiązujący bezpośrednio do wspomnianych wydawnictw z 2000 i 2002 roku. Kiedy usłyszałem po raz pierwszy "Meaningless" i "Reasons" nieśmiało zacząłem wierzyć w to, że wreszcie nadszedł ten moment. Dopiero jednak kiedy przesłuchałem całości z coraz bardziej wytrzeszczonymi oczyma i rozdziawioną buzią to zrozumiałem, że oto wróciło Pain Of Salvation, które kocham! Pełne progresywnej mocy ("On a Tuesday"), połamanych riffów ("Full Throttle Tribe", "Reasons"), na zmianę psychotycznego i romantycznego klimatu ("The Passing Light of Day", "Silent Gold"), zadziorne i rozmarzone zarazem. Na ile jest to wynikiem nieustannych rotacji w składzie, a na ile personalnych przeżyć Daniela Gildenlöwa - tego nie wiem. Ale z całą świadomością mogę powiedzieć, że choć "Pejni" błądzili to wreszcie (przynajmniej dla mnie) powrócili, a "In The Passing Light Of Day" to najlepszy album Pain Of Salvation od czasu "Remedy Lane", czyli 15 lat! Od początku roku stawiałem ten krążek w ścisłej czołówce, choć muszę przyznać, że "Lykaia" bardzo długo zajmowała pierwsze miejsce. Co przeważyło? Troszeczkę sentyment, bo PoS to mój pierwszy i jeden z ulubionych progresywnych zespołów w ogóle, ale przede wszystkim genialny występ na Ino-Rocku, na którym utwory z "In The Passing Light Of Day" zdominowały setlistę. Zresztą niemal w równej mierze co utwory z "Remedy Lane", więc coś jest na rzeczy z porównaniem tych dwóch albumów i powrotu "do korzeni" świadomi są także muzycy Pain Of Salvation.

-

-


Poza kolejnością

Laibach "Also Sprach Zaratustra"

Postanowiłem umieścić poza kolejnością najnowsze wydawnictwo uwielbianego przeze mnie słoweńskiego Laibacha. Bo "Also Sprach Zaratustra" to album i nie-album zarazem. "Ale jak to?" - zapytacie, a ja już spieszę tłumaczyć. Jest to oczywiście nowe wydawnictwo, oficjalnie wytłoczone na krążkach CD i winylach, dostępne również w całości w sieci, zawierające nowe kompozycje itd. Ale z drugiej strony to bardziej soundtrack do przedstawienia teatralnego (zresztą pierwotnie wykorzystany w ramach przedstawienia wystawianego na deskach Anton Podbevšek Theatre w Novo Mesto, w Słowenii) lub materiał stricte koncertowy - co stwierdziłem po wrocławskim występie w listopadzie. Kontrowersyjna i nigdy nie poddająca się żadnym szufladkowaniom słoweńska legenda prezentuje tym razem album pełen grozy, strachu i mroku. Zresztą czego można by się spodziewać po dziele opartym na Nietzsche'owskim opus vitae. Laibach z powodzeniem łączy elementy muzyki symfonicznej, orkiestrowej, z industrialną elektroniką. Całość niespiesznie płynie, a każdy dźwięk zdaje się być tutaj istotny, mający swój określony czas na wybrzmienie i zaznaczenie swojej obecności. To taka muzyka wizualna, dla której ważne są zarówno dźwięki smyczków czy uderzenia bębnów, jak i odgłosy chrapania lub ostrzenia noża/miecza. A do tego wszystkiego, tym razem w roli bardziej narratora aniżeli wokalisty, występuje charakterystyczny głos Milana Frasa, głęboki i dość przerażający (jak dla mnie, czyli osoby nie mającej kompletnie talentu do języków - niemiecki tylko to wrażenie potęguje). "Also Sprach Zaratustra" to mroczne i trzymające w napięciu dzieło, ale czy nadające się do regularnego słuchania? Chyba nie, bo trudno tutaj wyróżnić jakiś utwór, trudno też wskazać "warunki" w jakich odsłuch tego dzieła nie będzie wymagał pełni skupienia. Album ten absorbuje, wymaga uwagi, odpowiedniego nastawienia i poświęcenia około godziny na jego przeżywanie. Dlatego też umieściłem go poza kolejnością, bo sam mam problemy ze słuchaniem tego cuda. Ale porażająco zabrzmiało we wrocławskim Starym Klasztorze, więc jeśli ktoś chce się przekonać o czym mówię - będzie miał kolejną okazję w marcu 2018 w Toruniu.

-

-


Zawiedli

Steven Wilson "To The Bone"

Nie wiem już ile razy podchodziłem do tego albumu i jak wiele z tych prób skończyło się dotrwaniem do końca. Ale próbowałem po wielokroć, a dotrwałem... pewnie mógłbym policzyć na palcach jednej ręki. Dawałem szansę temu wydawnictwu, chciałem zrozumieć dlaczego tak wiele osób mimo wszystko go broni, znajduje w nim plusy. Doszedłem do kilku wniosków, które poniżej postaram się przedstawić. Pierwszym z nich jest, że ludzie z Kscope też słyszeli ten album, może jako pierwsi zaraz po jego twórcach, czyli Wilsonie, zespole i osobach realizujących nagrania. I ten sam Kscope, który Stevena Wilsona wydaje od wielu, wielu lat, dla którego Steven Wilson jest wizytówką i koniem pociągowym, o którego istnieniu w pewnym sensie Steven Wilson stanowi - ten sam Kscope decyduje się nie wydać nowego albumu Stevena Wilsona. Wydaje go natomiast Caroline Records, które niegdyś wydawało sporo dobrej muzyki (Gong, White Zombie itd.), ale ostatnio podpisało choćby kontrakt z... 50 Cent. Mniejsza o to, sam fakt nie wydania w Kscope już o czymś świadczy, przynajmniej dla mnie. Kolejnym wnioskiem jaki wysnułem jest, że Stevena Wilsona krytykować nie wypada. Fani pójdą w zaparte, bronić go będą własną piersią, nawet świadomi (lub nie), że za kilka lat odstawią ten album w zapomnienie. Inni z kolei na siłę znajdą w nim "coś", lub po prostu obniżą sztucznie oczekiwania byle tylko nie powiedzieć o swoim idolu złego słowa. I jeszcze ostatni wniosek: Wilsona wyraźnie ciągnęło w takim kierunku, w rejony progresywnego popu - a nie progresywnego rocka, już o metalu nie wspominając. Zauważyłem to dopiero teraz, że już na "Hand.Cannot.Erase" były ów ciągot wyraźne oznaki. Czy zauważam więc jakieś plusy w "To The Bone"? Bardzo mizerne, jedynym utworem który trawię jest "Detonation". Plusem jest wysoki poziom produkcji, ale tego akurat można było być pewnym. Poza tym nie zauważam plusów tego wydawnictwa. Steven Wilson mnie zawiódł, bardzo, ale to naprawdę bardzo mocno. Gdyby wydał ten materiał pod szyldem "Projekt X", tak jak robił to w pewnym sensie z Blackfield, to pewnie nie miałbym żadnego problemu. Zrobiłbym to samo co ze wspomnianym: przesłuchał raz na luzie, odrzucił w kąt i zapomniał o ów "Projekcie X". Ale kiedy na okładce widnieje jak byk "Steven Wilson" to oczekiwania z automatu mam przeolbrzymie. A te nie zostały spełnione w najmniejszym nawet stopniu.

-

-


Anathema "The Optimist"

Za umieszczenie tutaj tego albumu pewnie również zostaną powieszone na mnie psy, ale nie będę oszukiwał sam siebie - Anathema mnie po raz drugi z rzędu zawiodła. Tym razem jednak zawód jest o tyle większy, że muzycy i wydawca od początku zapowiadali album będący kontynuacją historii opowiedzianej na bardzo lubianym przeze mnie "A Fine Day To Exit". Czyli miało być jak dawniej? Albo jeszcze lepiej - miało być połączenie starszych brzmień z tymi aktualnymi? A gdzie tam, nic z tych rzeczy! Anathema w moich oczach wydaje po raz trzeci ten sam, lub niemal ten sam krążek. Pokochałem "We're Here...", nawet polubiłem "Weather Systems", z ledwością przetrawiłem "Distant Satellites", ale tego już strawić nie dam rady. "The Optimist" jest jak pół tabliczki czekolady, posmarowane masłem czekoladowym, posypane czekoladową posypką i polane czekoladowym sosem. I popite gorącą czekoladą. Niejeden to łyknie, ale mnie na sam widok zemdli i tak też jest z nowym albumem braci Cavanagh. "The Optimist" nastawiło mnie raczej pesymistycznie co do przyszłości zespołu, którego niejedno dokonanie bardzo lubię. Jak to trafnie ujął jeden z recenzentów: Anathema wydała zaskakujący album, bo zaskakujące jest to, że częściej nudzi, niż urzeka. Mnie niestety nudzi po całości, i nie zmieni tego ani większe niż wcześniej wykorzystanie elektroniki, ani ciut lepsze i żywsze, bardziej naturalne brzmienie. Te eksperymenty nie zdadzą egzaminu kiedy nie ma się pomysłu na nowości. To jak namalowanie tego samego farbami, a potem narysowanie tego kredkami i zaś jeszcze stworzenie identycznej grafiki komputerowej. Dla mnie na "The Optimist" nie ma żadnej twórczej inicjatywy, słuchając poczułem się niemal oszukany. Kiedy drugi czy trzeci raz podchodziłem do tego albumu miałem wrazenie, że jest zrobiony na siłę, wydany "bo musimy", a nie "bo chcemy". I choć zapierać się będą bracia Cavanagh nogami i rękoma, że wcale tak nie jest, to mojego wrażenia o tym albumie nie zmieni. Bo jeśli tak faktycznie nie jest to przykro patrzeć (a raczej słuchać) jak Vincent i Daniel wpadają w twórczą jednostajność, artystyczną powtarzalność czy... ah, zwał jak zwał. A jeśli z kolei tak nie jest i faktycznie krążek ten wydany został "bo musieli", to wtedy wszyscy powinniśmy poczuć się trochę oszukani.


"Suplement"

Tak prezentuje się mój Światowy Top 15! Ale zdecydowanie jest to za mało, żeby opisać wszystko dobre co wydarzyło się w muzyce w minionym roku. To może zacznę od tej najcięższej jej odsłony, czyli metalu. Tutaj zaskoczył mnie ponownie Krimh z kolejnym solowym albumem zatytułowanym "Gedankenkarussell". Znajdziemy na nim mieszankę progresywnego metalu, death metalu i mnóstwo, naprawdę mnóstwo świetnych motywów gitarowo-perkusyjnych, którymi już wcześniej Krimh mnie oczarował. Ponadto na albumie wielu znakomitych gości, w znaczniej mierze z Polski, m.in. Rafał "Rasta" Piotrowski (Decapitated), Patryk Zwoliński (ex-Blindead, Proghma-C) czy Zofia "Wielebna" Fraś (Obscure Sphinx). W metalu mocno poszarpał mną również album Ufomammut "8". Ale ci Panowie potrafią zrobić wodę z mózgu! Piękna, psychodeliczna, transowa i mocna muzyka, która wbija w fotel i nie pozostawia obojętnym. I co warte zaznaczenia znakomicie podoba mi się na tym albumie produkcja i brzmienie, które nie zawsze w przypadku Kosmicznych Mamutów było pode mnie. Na co jeszcze warto zwrócić uwagę w tegorocznym metalu? Ano warto spojrzeć na... nie no, oczywiście, że warto POSŁUCHAĆ nowych albumów od m.in. Cradle of Filth - "Cryptoriana - The Seductiveness of Decay" - wreszcie poczułem w ich muzyce nieco tej mrocznej gotyckiej świeżości jaką emanowały starsze albumy; Paradise Lost - "Medusa", która po pierwsze znakomicie brzmi, a po drugie świetnie buduje klimat; Cavalera Conspiracy i ich "Psychosis" przypomina stare czasy dowodzonej przez braci Sepultury (i tutaj nie tylko świetna okładka nawiązuje do starych czasów, ale przede wszystkim muzyka), brutalne do granic "Forever" od Code Orange czy długo wyczekiwane "Kingdoms Disdained" od Morbid Angel.

-

-

Jak wyglądała scena progresywna? Równie ciekawie i bogato! Na pierwszy ogień wezmę nowy album Davida Maxima Micica "Who Bit The Moon". Proponowana przez tego pochodzącego z Belgradu wirtuoza gitary mieszanka progresywnego rocka, djentu i ambientu potrafi wywołać w słuchaczu wiele pozytywnych emocji. Przyrównałbym te nagrania do dokonań DispersE, Animals As Leaders czy Pliniego. Może nie jest to aż tak udany album jak "ECO", ale tegorocznego krążka z pełną przyjemnością trzeba posłuchać. Świetną i dość niespodziewaną niespodzianką był też debiut Gone Is Gone, czyli projektu Troya Sandersa (Mastodon), Troya Van Leeuwena (QOTSA), Tony Hajjara (At The Drive-In) i Mike'a Zarina. Album "Echolocation", bo o nim mowa, to mieszanka alternatywnego i progresywnego rocka, z mocno "pustynnym" (stonerowym) zabarwieniem. Połączenie możliwości tak różnych artystów zaowocowało muzyką bardzo ekspresyjną, trudną do zakwalifikowania, ale zdecydowanie intrygującą. Posłuchajcie sobie tylko jak wiele oferuje tytułowy utwór! Tym sposobem przeszedłem do sceny alternatywnej, na której brylowali m.in. Queens Of The Stone Age i ich "Villains" (niespecjalnie mnie porwało, ale bardzo przyjemnie się wciąż tego słucha), Foo Fighters z "Concrete and Gold", Chelsea Wolfe z albumem "Hiss Spun" czy piąty krążek Blackfield "V" (i bardziej zaangażowany niż poprzednio Steven Wilson, który tutaj akurat spisał się bardzo przyzwoicie). Wspomnę jeszcze o nowym albumie Primus "The Desaturating Seven", który opowiada o przygodach siedmiu goblinów, które zechciały ukraść tęczę, słońce, czy coś takiego... W każdym razie miały jakąś tego typu misję. A o misji tej postanowił opowiedzieć w dość specyficzny i charakterystyczny dla siebie sposób lider zespołu Les Claypool. Album ten jest jednym wielkim odlotem, który pozwala poczuć się na dziwnym haju bez żadnych wspomagaczy. Jeśli ktoś lubi Primus z czasów "Pork Soda" czy "Antipop" ten może mieć z nowym albumem pewien kłopot. Jeśli jednak ktoś przetrawił ostatnią "Fabrykę czekolady", ten polubi także opowiadanka o siedmiu goblinach. A jako ciekawostka - plotka głosi, że narratorem z początku krążka jest dawno nie słyszany na żadnym wydawnictwie Justin Chancellor z Tool. Szkoda tylko, że zajął się mówieniem niż grą na basie w swoim zespole.

Co przyniesie rok 2018? Prawdopodobnie nowy album od A Perfect Circle, które rusza w trasę i opublikowało już dwa nowe utwory (drugi 1 stycznia 2018). Na to czekam najbardziej! Nowe wydawnictwa zapowiedzieli też Megadeth, Muse, Voivod, prawdopodobnie The Prodigy, Godsmack, Judas Priest czy Therion. Niektóre z nich są już 100% potwierdzone i pierwsze zaczną się już w styczniu ukazywać. Pozostaje mi więc życzyć wszystkim Wam równie udanego muzycznego roku 2018 i do przeczytania na łamach ProgRock.org.pl!

Rok 2017 był bardzo ciekawy pod względem wydawnictw muzycznych, które ukazały się na przestrzeni minionych 12 miesięcy. Myślę, że każdy znalazł wśród nowości coś ciekawego dla siebie. Poniższe zestawienie jest skrajnie subiektywne. To nie są najlepsze płyty roku, tylko moje ulubione, a to duża różnica. Nie ma tu wyłącznie rocka progresywnego. Zapraszam.


 

Lunatic Soul – Fractured

01Nie ukrywam, że na początku ten album wybitnie mi nie podszedł. Surowy, dziwny, mocno elektroniczny, nowoczesny i porażająco depresyjny. Wiem, że autor najlepiej wie co miał na myśli, ale jakoś nie potrafię się zgodzić z Mariuszem Dudą, że te utwory mają w sobie nadzieję, mają służyć wychodzeniu z trudnych sytuacji. Początkowo album zrobił na mnie wrażenie wybitnie smutnego. Przecież fabularnie dowiadujemy się, co spowodowało, że podmiot liryczny zamknął się w sobie, a ostatecznie popełnił samobójstwo. Jednak po wielu przesłuchaniach przekonałem się do tej płyty. Z surowych kompozycji zaczęły wyłaniać się aranżacyjne smaczki, wcale nie tak zimno nowoczesne, jak wydawało mi się początkowo. W tej muzyce jest sporo ciepła schowanego pod warstwą tylko pozornie bezdusznych rytmów (część granych przecież przez „żywą perkusję”), a i w tekstach można odnaleźć pewien pierwiastek ukojenia, choć w dalszym ciągu uważam, że jest to album smutny. Dla mnie idealny. A “A thousand shards of heaven” to arcydzieło.



Gov’t Mule – Revolution come…Revolution go

02Warrenowi Haynesowi wciąż się chce i to bardzo. Jak nie solowy album, to kolejny krążek z macierzystą formacją. Dopóki utrzymuje taki poziom, to niech nagrywa i dwa albumy rocznie. Tym razem otrzymujemy ogromną, prawie 80-ciominutową porcję zróżnicowanego grania, oczywiście w większości opartego na bluesie, ale nie zabrakło na „Revolution…” elementów hard rocka, soulu, jazzu, rock’n’rolla i ballad. To co zaczyna być coraz bardziej charakterystyczne dla Haynesa to nostalgiczne spoglądanie w przeszłość, częste refleksje dotyczące dawnych czasów i wielokrotne wycieczki do nich w tekstach utworów. Muzyka Gov’t Mule również jest niemodna i niedzisiejsza, ale na szczęście pozbawiona archaiczności. Dla większego skonsolidowania brzmienia płyty, pewnie można byłoby pozbyć się dwóch czy trzech utworów, aczkolwiek każdy ma w sobie coś wyjątkowego.


 Slowdive – Slowdive

03Mistrzostwo świata w kategorii „powrót roku”. Zespół, który istniał krótko, nagrał trzy płyty: jedną dobrą, jedną genialną i jedną niezłą, po czym rozpadł się i rozpłynął na 19 lat. W 2014 roku powrócili z bardzo dobrze przyjętymi koncertami, w 2017 z rewelacyjną płytą. Lekkie, zwiewne, niezwykle klimatyczne granie z okolic tzw. shoe-gaze’u i post rocka to idealna propozycja dla wrażliwych słuchaczy lubiących nastrojowe, wzruszające kawałki i gitarowe szumy. O wspaniale zharmonizowanych damsko-męskich wokalach i zapadających w pamięci melodiach chyba nie muszę wspominać, bo to oczywiste w przypadku tej grupy. Cudowna płyta. Cieszmy się tym albumem, ponieważ następny ma być utrzymany w innym klimacie.


 Queens of the Stone Age – Villains

04Pop, komercha, muzyka do tańca. Jeszcze dodajmy do tego nieobyczajne zachowanie lidera zespołu podczas jednego z koncertów i już mamy wystarczającą ilość powodów by wstydzić się słuchania nowej płyty Queens of the Stone Age. Staram się jednak mieć opinie innych dotyczące mojego gustu w głębokim poważaniu, dlatego słuchałem w tym roku „Villains” z ogromną przyjemnością. Chwytliwe, rytmiczne, pomysłowe i żwawe kawałki mogą zachęcać do tańca albo wywołać czystą radość. Muzycy pozbyli się lekkiej ociężałości, która cechowała poprzedni album i wrócili do stylu znanego z ich pierwszych płyt. Dla mnie bomba.


 

Mark Lanegan Band – Gargoyle

05Nigdy nie byłem i raczej już nie zostanę fanem Screaming Trees, lubię solowe płyty Marka Lanegana, uwielbiam wszystko co artysta stworzył razem z Isobel Campbell, ale najbardziej przypasował mi jego ostatni projekt, który funkcjonuje pod nazwą Mark Lanegan Band. W tym roku ukazała się już trzecia płyta grupy, utrzymana w podobnym stylu i nastroju co dwie poprzednie. I choć „Gargoyle” nie osiąga poziomu genialnego debiutanckiego albumu „Blues Funeral”, jest jak dla mnie wystarczająco dobry, by znaleźć się w tym zestawieniu. Nowa płyta Lanegana to kolejny zestaw utworów o mocno elektronicznym brzmieniu i dość ponurym nastroju, które jednak wciągają słuchacza i czarują swoim mrocznym urokiem. Zresztą, tylko Mark Lanegan potrafi sprawić, że chrypa brzmi tak atrakcyjnie.


 

Wojciech Ciuraj – Ballady bez Romansów

06Zdecydowanie pierwsze miejsce w kategorii „zaskoczenie roku”. Absolutnie nie ujmuję liderowi Walfad talentu, nie chodzi o brak wiary w jego umiejętności, ale tak dojrzałej i ciekawej płyty po tak młodych muzykach chyba mało kto się spodziewał. Muzyka jeszcze bardziej progresywna niż albumy macierzystej formacji Wojtka, aranżacje bogatsze, do tego szerokie instrumentarium oraz częstsze niż kiedykolwiek nawiązania do klasyki rocka progresywnego. To wszystko podane w sposób skromny i pozbawiony pretensjonalności powoduje, że otrzymujemy muzykę wysokiej klasy, której słucha się z dziką rozkoszą.


Yesternight – The False Awakening

07Środowisko, a zwłaszcza nasza progrockowa “Rodzina”, raczej nie wybaczyłoby mi braku tego albumu w zestawieniu. A poważnie, długo trzeba było czekać na debiutancką płytę Yesternight, ale efekt końcowy zdecydowanie był tego wart. Ta muzyka to, w pewnym uproszczeniu, nieco lżej podana klasyka rocka progresywnego w bardziej nowoczesnym wydaniu. Świetny klimat, proste, ale szczere teksty, ciekawe aranżacje i nieprzekombinowane pomysły to idealna recepta na album, którego doskonale słucha się od początku do końca, bez ochoty na przełączenie któregokolwiek z utworów.


 

Retrospective – Re:Search

08Rozwój, rozwój i jeszcze raz postęp. To co mi nie pasowało na poprzednim albumie zespołu z Leszna, zostało skorygowane, za to wszystko co było dobre, zostało jeszcze bardziej rozwinięte i dopracowane. I jak tu ich nie kochać? Rozbudowane kompozycje, mocne riffy, ładne melodie i damsko-męskie wokale będące wizytówką grupy pozostały bez zmian. Tym razem muzyka Retrospective jest trochę mniej mroczna, czego oczywiście delikatnie mi brakuje, ale zespół jest bardzo konsekwentny w nadawaniu poszczególnym albumom określonego klimatu. “Re:Search” cechuje bardziej troska o przyszłość, swoją i bliskich, czasem ludzkości w ogóle. I poszukiwania, dlatego tytuł płyty jest idealny.


 

Converge – The Dusk in Us

09Tej pozycji mało kto by się po mnie spodziewał. Dokonania Converge śledziłem bardziej uważnie w czasach płyt „You fail me” i „No heroes”, później mój kontakt z twórczością ekipy Jacoba Bannona nieco się urwał, aż do tego roku i momentu wydania „The dusk in us”. Brzmienie jest zaskakująco przejrzyste, ale nie pozbawione charakterystycznej dla Converge brutalności, bez której ten zespół nie istniałby. Połamane rytmy? Są. Charczący wokal? Obecny. Adrenalina? Jest. Trochę dusznego klimatu? Też się znajdzie. Pomysłów i energii tym bardziej nie brakuje. Chyba wrócę do płyt Converge.


 

The Tangent – The Slow Rust of Forgotten Machinery

10Czysta przyjemność, nie mniej, nic więcej. Gdy słucham tego albumu, staram się za dużo nie myśleć, tylko zanurzyć się w tych dźwiękach. Andy Tillison to kolejny muzyk, który nie jest już najmłodszy, ale wciąż chce tworzyć coś nowego, wie co chce osiągnąć i ma zdolności oraz ludzi by dopiąć swego. I dopina kolejny raz. Mariaż rocka progresywnego, muzyki fusion, jazzu, funku, soulu i innych w bardzo klasycznie brzmiącym wydaniu odrzuci słuchaczy zakochanych w nowoczesnych dźwiękach, ale dostarczy, jak mam nadzieję, wielu miłych chwil fanom muzyki, która powstawała, gdy wielu z nas, między innymi niżej podpisanego, nie było jeszcze nawet w planach.


 

Mord’A’Stigmata – Hope

11Pewnie kolejne spore zaskoczenie. Dla mnie również. Spotkałem się z opinią, że największe wrażenie robią na tej płycie teksty. Niezwykle szczere, głębokie, dotykają spraw i myśli niewygodnych, niepopularnych. W ogóle nie poruszają kwestii religii, dość nietypowo, jak na zespół uprawiający ciężką muzykę. Specjalnie używam słowa „ciężką”, nie „ekstremalną”, ponieważ na „Hope” trudno szukać szybkich temp i rytmicznych połamańców. To ciężka smoła, która leje się do uszu, nie kij, który wali po głowie. Bardzo ciekawa pozycja, bardzo oryginalna. Tylko nie wiem czemu wiele osób nazywa to black metalem…


 

Steven Wilson – To The Bone

12Śmiejcie się, plujcie, używajcie sobie. Nie rusza mnie to. Za to ten album mnie poruszył, może trochę na przekór strumienia inwektyw, który w jego kierunku popłynął tuż po premierze. Po szczegóły dotyczące mojej opinii zapraszam do recenzji, która znajduje się na stronie naszego serwisu. Nie jest to album roku, nawet nie otarł się o podium, ale nie wyobrażam sobie, żeby zabrakło go w podsumowaniu.


 

Paradise Lost – Medusa

13To co obecnie uprawia Paradise Lost pokazuje, że czasem najlepszym pomysłem i jednocześnie remedium na jego brak jest powrót do korzeni i robienie tego od czego się zaczynało, zwłaszcza jeśli robiło się to dobrze. I choć Paradise Lost są najbardziej znani z bardzo udanego zresztą łączenia hard rocka z rockiem gotyckim na, nomem omen, ikonicznych płytach z lat 90-tych – „Icon” i „Draconian Times”, nie można zapominać, że Brytyjczycy zaczynali od doom metalu. I tylko niech nikt nie narzeka, że tempa są wolne, że za dużo monotonnego growhlingu, że melodii brakuje. Przecież tak powinien brzmieć rasowy doom metal! Jeśli komuś się to nie podoba, może sobie posłuchać HIM.


 

Ayreon – The Source

14No i znowu to zrobił! Arjen Lucassen jest niezmordowany w tworzeniu kolejnych epickich prog metalowych oper. Tym razem powrócił do swojego ulubionego świata science-fiction, w którym dosłownie zanurzył swoich bohaterów. Doborowe towarzystwo, m.in. James LaBrie (w wyjątkowej formie, chyba wiadomo z jakiego zespołu), Simone Simons (Epica), Hansi Kürsch (Blind Guardian), Tobias Sammet (Edguy, Avantasia), Tommy Karevik (Kamelot), a także nieodzowni Floor Jansen (obecnie Nightwish) i Russell Allen (Symphony X) to połowa sukcesu. Kunszt, aranżacje i pomysłowość to druga połowa. Fabuła nie jest najmocniejszą stroną tego albumu, już zdarzało się Lucassenowi pisać ciekawsze historie, bardziej trzymające w napięciu, ale strona muzyczna nie zawodzi i daje dużo satysfakcji. Inna sprawa, jak często da się wrócić do tej historii…



Mastodon – Emperor of Sand

15Muzyka Mastodon nie wywołuje we mnie już takich emocji jak jeszcze kilka lat temu. Śmiem twierdzić, że zespół popełnił w swojej karierze lepsze albumy niż „Emperor of Sand”, ale gdyby więcej kapel wydało w ciągu roku płytę przynajmniej na tym poziomie, to w tych wszystkich podsumowaniach nie zmieścilibyśmy się nawet w top 100. Jestem fanem Mastodon, nic na to nie poradzę. Przy czym, nie ma się czego wstydzić, bo otrzymaliśmy zestaw bardzo dobrych utworów naszpikowanych przede wszystkim gitarowymi i wokalnymi ciekawostkami. Nienaganna produkcja jest zbyt oczywista, by o niej pisać.


 

Wyróżnienia:

Anathema – The Optimist

16Gdybym zmienił kilka szczegółów, to właściwie mógłbym przekopiować tu tekst z opisu płyty Mastodon, bo to podobny przypadek. Bywało lepiej, jest dobrze, ale pozostaje pewien niedosyt. Chyba najbardziej cieszę się, że Anathema nagrała album dużo lepszy niż poprzedni „Distant Satellites”, który był dla mnie dużym rozczarowaniem. Nawiązania fabularne i muzyczne do „A Fine Day to Exit” cieszą, bo to mocno niedoceniany, a porządny album i w przypadku „The Optimist” może być w przyszłości podobnie. Zespołowi udało się utrzymać atmosferę znaną z ich kilku ostatnich wydawnictw. I choć nie wszystkie kompozycje porywają, a album jest troszeczkę nierówny, nie można odmówić mu stylowości oraz kilku wzruszających momentów.


 

Sólstafir – Berdreyminn

17To jest mniej więcej ten przypadek, kiedy jest tylko dobrze, a czasem nawet bardzo dobrze, ale jednak czegoś brakuje, tego pierwiastka, który dominował zwłaszcza na „Svartir Sandar”. Tegoroczna płyta Islandczyków niepozbawiona jest transowości, brzmień, riffów, wokali i atmosfery, za które wielu fanów pokochało Sólstafir, ale osobiście nie jestem w stanie przekonać się do tego albumu w pełni. Doceniam, ale umieszczam poza zestawieniem.


 

Enslaved – E

18Na wydanym w 2008 roku albumie „Vertebrae” Enslaved wypracowało styl, który muzycy eksplorują od tamtego momentu. Styl, który w dużym uproszczeniu można określić jako „trochę black metalu, trochę folku, trochę prog rocka, trochę Opeth i jedziemy”. I tak w kółko prawie od 10 lat. Nowy album ma w sobie wszystkie elementy obecnego oblicza Enslaved i mnie to już przestało zaskakiwać. Lubię ich styl i jeszcze mnie on nie znudził, dlatego chętnie wymienię „E” jako wyróżnienie, ale nie w głównym zestawieniu.


 

 

Jak co roku, tak i tym razem postanowiłem przedstawić Wam mój osobisty ranking najlepszy albumów, jakie ukazały w ubiegłych 365 dniach. Tym razem jednak pewna nowość - ponieważ uzbierało się tak wiele dobrych i bardzo dobrych polskich wydawnictw (albo po prostu dużo uważniej w tym roku śledziłem rodzimą scenę) stwierdziłem, że należy mój Top 15 rozdzielić na część "polską" i "światową", w której wydawnictw polskich nie umieszczę. Tym sposobem przedstawię Wam dwa rankingi, w sumie aż 30 albumów (choć w rzeczywistości będzie ich więcej), które dużo lepiej pokażą jak bardzo dobry pod względem muzycznym rok mamy już niemal za sobą. Na pierwszy ogień - Polski Top 15, czyli "Polski Ro(c)k 2017 w odtwarzaczu Pana Dina"! Zapraszam do lektury!

PS. Na końcu tekstu umieściłem dodatkowo małe podsumowanie, w którym wspominam o innych wydawnictwach (owszem, aż tyle ich było!), o których warto pamiętać, które warto sprawdzić, a na które w moim osobistym zestawieniu miejsca niestety nie starczyło. No to tyle słowem wstępu... zaczynamy odliczanie!


15. Sautrus "Anthony Hill"

Lubię stoner/doom metal, lubię ten psychodeliczny, transowy, brudny, pustynny klimat. A polski stoner/doom metal przeżywa ostatnio renesans (zeszłoroczna "Zorya" od Sunnaty to cudowność na skalę światową!), więc musiałem w swoim zestawieniu umieścić jednego z przedstawicieli tego gatunku. Padło na Sautrus, choć wahałem się także między płytami Dopelord "Children of the Haze" oraz Major Kong "Brace For Impact". Co sprawiło, że wybrałem "Anthony Hill"? Przede wszystkim to, że krążek ten jest wybitnie mocno zakorzeniony w klasycznych inspiracjach. Woń lat 70-tych i wczesnego Black Sabbath czuć na kilometr, natomiast wykorzystanie harmonijki dodaje całości nieco bluesowego charakteru. Przekonało mnie to. Potężnego riffu z "Good Mourning" nie powstydziłby się pewnie sam Iommi, za to kawałki takie jak "The Way" albo "Synopticon" spokojnie mogłyby znaleźć się w katalogu Melvins lub Kyuss. Szkoda tylko, że album ten jest stosunkowo krótki, ale to w gruncie rzeczy bardzo niewielki minus - dobrej muzyki po prostu nigdy za wiele, więc można "Anthony Hill" słuchać podwójnie. Wspaniała robota Panowie z Sautrus, czekam tylko wciąż na okazję, by móc zobaczyć Was na żywo! Mocne otworzenie mojego Polskiego Top 15.

-

-


14. Me And That Man "Songs Of Love And Death"

Ten album zrobił na polskiej scenie niemałe zamieszanie, zresztą pewnie nikomu nie trzeba go już teraz przedstawiać. Projekt lidera Behemoth - Adama "Nergala" Darskiego z Johnem Porterem odbił się szerokim echem w mass mediach, wśród fanów jednego, jak i drugiego artysty, ale także wśród ogólnie rockowej publiczności. Bo powołanie tego dość egzotycznego duetu już z samej idei zdawało się być niezwykle intrygujące. I choć ten album w polskiej muzyce jest czymś świeżym - do światowej muzyki nie wnosi nic nowego. Mamy tutaj misz-masz klasycznego bluesa, neofolku, twórczości Nicka Cave'a czy King Dude, rocka rodem z lat 70-tych (niech mi ktoś powie, że nie słychać tuta Page'a w brzmieniu gitary!), i prawie wszystkiego co uznawane za klasyczne w rocku. Niemniej z założenia nie chodzi tu o odkrywanie Ameryki na nowo! Zresztą ja sam bardzo długo nie mogłem się do tego krążka przekonać. Ale bluesowe, neofolkowe i mroczne kompozycje z "Songs Of Love And Death" trzymają wysoki poziom. I z czasem, po kilku podejściach/przesłuchaniach, także mnie się bardzo spodobały. Korzenny, klasyczny i klimatyczny rock zaserwowany przez Me And That Man jest po prostu doskonałą ścieżką dźwiękową do popijania wieczorem whisky i zatopienia się w jego mrocznych objęciach.

-

-


13. Mako Sica "Invocation"

Album będący bardziej ciekawostką, ponieważ zdecydowanie odbiega od wszystkiego co znajdziemy na mojej liście. Nie jest to ani dzieło metalowe, ani progresywne. "Invocation" to niespełna 40-minutowe wydawnictwo składające się z trzech utworów: "Mouth Of The Lion", "Sacrifice" oraz "Potomac Blues". Kompozycje te utrzymane są w stylistyce psychodelicznego rocka, jazzu, fusion i szczypty folku. Kiedy słucha się tej muzyki skojarzenia mogą być następujące: pustynia, hipisi, narkotyki, odlot... i Frank Zappa. To chyba najbliższy temu klimatowi muzyk, jaki przychodzi mi do głowy kiedy słucham Mako Sica. Ale "Invocation" zdecydowanie robi dobrze. Ów trio ponad 10-minutowych kompozycji ma sobie coś niezwykle pociągającego i wkręcającego. To jakby plastyczna, tworząca w głowie obrazy i pozwalająca wyobraźni wrzucić najwyższy bieg mikstura, coś co pobudza nie tylko zmysły, ale też umysł. Napisałbym wręcz, że z tym albumem można odbyć niezłego tripa! Swoją drogą muszę jeszcze wytłumaczyć dlaczego album umieściłem w polskim topie - w skład zespołu wchodzą Przemysław Krys Drazek, Brent J. Fuscaldo oraz Cheatan Newell, okładkę stworzył Kuba Sokólski, a płytę wydał krakowski net-label Instant Classic. Niemniej grupa ta mieści się gdzieś pomiędzy Polską i USA, będąc międzynarodową. Nie miała by jednak większych szans w zestawieniu "światowym", także postanowiłem przemycić "Invocation" w moim polskim Top 15. A to miejsce jest całkowicie zasłużone!

-

-


12. Yesternight "The False Awakening"

Z jednej strony album ten zapowiadał sie ciekawie już od samego początku i od pierwszego singla "Who You Are" (który notabene ukazał się w... 2015 roku). Z drugiej strony miałem jednak pewne, całkiem poważne obawy, że Yesternight popadnie w coś, co lubię nazywać "przypadłością polskiego progresywnego rocka". Chodzi tutaj o to, że gro zespołów brzmi bliźniaczo podobnie do siebie, a jakość ich kompozycji raczej nie odbiega od przeciętniactwa i - co gorsze - bywa kalką dokonań kapel zagranicznych. Ale bydgoskiej formacji udało się jakoś uniknąć tej przypadłości i zaprezentowany na debiutanckim "The False Awakening" materiał jest obiecujący oraz wciągający. Przede wszystkim spodobała mi się i w pewien sposób uraczyła mnie swoboda z jaką muzyka na tym krążku płynie z głośników. Większość kompozycji jest w stonowanym klimacie, nie mamy tutaj wyjątkowo mocnych fragmentów, chociaż narastające napięcie we wspomnianym "Who You Are" albo podniosłe i nieco pompatyczne solówki w "Just Try!" przy pierwszym przesłuchaniu wywołały we mnie delikatne ciarki na plecach. A lubię to uczucie. Klimat "The False Awakening" z pewnością przypadnie do gustu fanom Pineapple Thief albo Porcupine Tree. Ja się do nich zaliczam i choć często mocno krytycznie spoglądam na polską scenę progresywną, to debiut Yesternight wyjątkowo polubiłem. Warto nabyć oraz sprawdzić w sieci co proponują chłopaki z Bydgoszczy, znaczna część albumu dostępna jest na kanale YouTube zespołu.

-

-


11. Licho "Podnoszenie Czarów"

Licho to jedno z moich osobistych odkryć tego roku. Pierwszy raz o zespole usłyszałem przy okazji ich wspólnej, jesiennej trasy z Furią, Thaw i Sacrilegium. Przyznam, że przed koncertem sprawdziłem bardzo powierzchownie co prezentuje ta sanocka grupa, ale dopiero na żywo przekonali mnie na 100% do swojej twórczości. Muzyka Licha jest po prostu opętańczo szalona, hipnotyzująca i psychodeliczna, z mocno teatralnym klimatem oraz zdecydowanie nie black metalowym charakterem. W ogóle nie wiem skąd wzięło się określanie tej muzyki black metalem? Mniejsza jednak o to. "Podnoszenie Czarów" to raczej awangardowy, alternatywny metal, choć może nawet nie metal - tylko rock. Nie mamy tutaj kawalkady riffów, bombardowania blastami i podwójną stopą, wściekłego growlu, a raczej szybkie, ale wciąż bardziej rockowe niż metalowe granie. Do tego dorzucić należy charakterny, nieco szalony wokal i momentami dość grafomańskie teksty, choć wielce intrygujące. Fani Furii z pewnością mogą być usatysfakcjonowani, choć jak wspomniałem - brak tutaj black metalowej wściekłości i ciężaru. Niemniej klimat Licha złapią także miłośnicy folkowego Żywiołaka czy Thy Worshiper, albo (już bardziej black metalowego) Kresu. "Podnoszenie Czarów", choć dość krótkie, potrafi zahipnotyzować i zawładnąć umysłem, ale zaznaczam, że jest to mocno specyficzna muzyka. Polecam jednak spróbować, ja to łapię!

-

-


10. HellHaven "Anywhere Out Of The World"

Przyznam się bez bicia, że ten album to moja pierwsza styczność z HellHaven, ale ta znajomość zaczyna się od razu z wysokiego C. Po pierwsze uderza bogactwo jakie oferuje "Anywhere Out Of The World". Usłyszymy tutaj zarówno klasycznego proga, jak i metal symfoniczny, obok damskich wokaliz przewiną się przez głośniki i krzyki, i growl, i chóralne zaśpiewki. Styl połączenia wokali przypomina mi tutaj nieodżałowany awangardowy UnExpect z ich teatralnym klimatem. Ale HellHaven oferuje także sporo bliskowschodnich orientalizmów, dla przykładu w takim "They Rule The World" można mieć wrażenie, że oto stery albumu przejęli Orphaned Land. Z kolei w "On Earth As It Is In Haven" spotkamy się z... scratchowaniem (technika wydobywania dźwięków z płyt winylowych, znana głównie z rapu), co jest nieco nu-metalowym smaczkiem. Mimo całego tego zróżnicowania muzykom HellHaven udało się stworzyć bardzo spójne wydawnictwo, a to wcale niełatwe, by z tak wielu składników przygotować danie, które nie jest ani mdłe, ani niezjadliwe. Do wszystkiego dołożyć trzeba też nietuzinkowe umiejętności instrumentalne muzyków. Niejedna bowiem świetna solówka na tym krążku się znajduje, ot na przykład w "Res Sacra Miser". Koniec końców trzeba przyznać, ze "Anywhere Out Of The World" to jedna z najlepszych polskich propozycji typowo progresywnych w tym roku. Każdy kto słucha progresywnej muzyki powinien tego album poznać!

-

-


9. Widek "Hidden Dimensions"

Trochę to smutne, że albumy takie jak "Hidden Dimensions" nie uzyskują w Polsce większego rozgłosu, a za granicą bywają doceniane. Ale to nie pierwszy i nie ostatni taki przypadek. Jednoosobowy zespół o nazwie Widek to projekt jednego z właścicieli trójmiejskiego Nova Studio, nijakiego... Widka. Jest to już jego bodaj szósty album, choć dwa z nich są raczej krótkie i traktowałbym je bardziej jako EP-ki. Na "Hidden Dimensions" mamy pełny melodii i żywiołu miks progresywnego metalu, djentu, ambientu, post rocka i tzw. gitarowych popisów - czyli wszystko to, co gitarowi maniacy lubią najbardziej. Widek zresztą współpracował i nadal współpracuje z wieloma uznanymi muzykami. Tak jest również i na tym albumie, usłyszymy solówki spod palców Marco Sfogli (muzyk z solowego zespołu Jamesa LaBrie), Sithu Aye, Davida Maxima Micic'a, Paula Wardingham'a, Gru (Piotr Gruszka) czy Owane. Nazwiska te może nie są znane szerokiej publiczności, ale każdy kto gra na gitarze i śledzi "internetowych wirtuozów" z pewnością część z nich kojarzy. Równie mocne popisy na gitarze serwuje sam autor albumu, a do tego wyjawia całkiem mocny zmysł kompozytorski. Przy spokojnych solówkach jak w "Satelite" można zwyczajnie odlecieć, ale nie brak też porywających fragmentów. Dla potwierdzenia tych słów choćby na końcu "Gravity" czy w "Double Star" Widek bombarduje nas z iście metalcore'owym zacięciem. Całość doskonale sprawdza się jako soundtrack do codziennych czynności, ale z pewnością wielu miłośników takich tuz jak Animals As Leaders, Scale The Summit czy Pliniego odnajdą się w tej muzyce.

-

-


8. Mord'A'Stigmata "Hope"

Ciężkich brzmień w moim zestawieniu musi trochę być, a Mord'A'Stigmata doskonale się na to miejsce nadaje. Tym bardziej, że tegoroczny album "Hope" wydany nakładem Pagan Records to jedna z najlepszych propozycji 2017 roku w gatunku około-black metalowym. Ale nie zraźcie się od razu ci, którzy czarnego metalu nie trawicie - "Hope" to album o wiele bardziej post metalowy niż się wydaje, wypadkowa twórczości takich zespołów jak Isis, Agalloch, Behemoth, Obscure Sphinx, Blindead czy wczesny Alcest. Składająca się z zaledwie czterech utworów płyta trwa przeszło 40 minut, więc kompozycje do krótkich nie należą. Są jednak rozbudowane, wielowątkowe i wybitnie klimatyczne. No właśnie - klimat "Hope" to jego największy walor! Całego albumu słucha się z zapartym tchem, ta muzyczna opowieść jest zgrabnie skonstruowana i trzymająca w napięciu nieustannie, niczym drapieżnik trzymający dogorywającą ofiarę. Mord'A'Stigmata utrzymała wysoki poziom zaprezentowany na "Ansia", jednak na tegorocznym krążku zdecydowanie mniej jest black metalu. No i, co dla mnie bardzo ważne, produkcja jest o wiele lepsza niż poprzednich krążków! Generalnie cieszy fakt, że polski metal zaczyna brzmieć światowo i "Hope" jest tego jak najlepszym przykładem. Kapitalne, mroczne wydawnictwo, nie tylko dla fanów ciężkich brzmień - warto sprawdzić (całość jest na YouTube).

-

-


7. Lion Shepherd "Heat"

Miałem pewne obawy zanim posłuchałem tego albumu. Grupa promowała go grając koncerty w roli supportu przed Riverside, ale koncert we Wrocławiu mnie nie zachwycił, ponadto nie byłem specjalnym fanem ich debiutanckiego krążka "Hiraeth". Ale dałem w końcu szansę "Heat" i szybko obawy zniknęły, a ja się trochę zawstydziłem. Lion Shepherd konsekwentnie stawia na przeplatanie progresywnego rocka z orientalnymi melodiami i ozdobnikami, w przeciwieństwie jednak do debiutanckiego krążka na "Heat" mamy z goła odmienny, bardzo żywy i pozytywny nastrój. Co więcej piosenkowy charakter utworów takich jak "Heat" czy "Code Of Life" z automatu zaprasza odbiorcę nie tylko do słuchania, ale też i potupywania nóżką czy zanucenia sobie niektórych, trzeba przyznać, że chwytliwych refrenów. Nie brakuje jednak i chwil zadumy, choćby w nieco bardziej stonowanym, acz wciąż mocno bujającym "Dazed By Glory", czy kończącym album "Swamp Song". Album brzmieniowo dopracowany jest perfekcyjnie, o wiele lepiej i pewniej brzmi Kamil Haidar - wokalista, a tempa nie zwolnił także Mateusz Owczarek, który swoimi solówkami potrafi zaimponować, wciąż wplatając w nie sporo orientalizmów. No właśnie, tychże jest na tym albumie od zatrzęsienia i po kilkukrotnym obcowaniu w krótkim czasie z "Heat" potrafią zacząć nieco denerwować, ale wystarczy dłuższa przerwa i do krążka wracamy ponownie z wielką przyjemnością.

-

-


6. Lunatic Soul "Fractured"

"Fractured" już od samego początku zapowiadane było jako nowy rozdział w historii solowego projektu Mariusza Dudy z Riverside. Swoją drogą ciekawe kiedy zacznie się mówić o Lunatic Soul jako o projekcie "Mariusza Dudy", a nie "Mariusza Dudy z Riverside"... Tak sobie pomyślałem słuchając "Fractured", że to być może właśnie ten album ma szansę stać się linią odcinającą macierzystą formację muzyka od jego solowej twórczości. I to linią będącą grubą kreską, bo właściwie poza personą oba te muzyczne byty stały się od siebie już dostatecznie odległe. Dużo więcej tutaj elektroniki, ale tej ambitnej - spod znaku Massive Attack, Portished czy Tricky. Wciąż jednak charakterystyczny, lunatyczny styl został zachowany, obecne są dobrze znane brzmienia gitary, basu i oczywiście niepowtarzalny wokal Dudy. Kompozycje jednak stały się trochę bardziej pogodne, mniej skomplikowane, ale wciąż równie klimatyczne co te z poprzednich kilku albumów. Muzyka o wiele bardziej skupia się na rytmice, aniżeli na melodiach, chociaż i tych nie brakuje. Podoba mi się ten ruch ze strony Mariusza, podoba mi się to, że nie wstydzi się swoich inspiracji w muzyce elektronicznej i niejedemu "staremu" fanowi zagrał trochę na nosie wplatając te inspiracje w swoją muzykę. I choć "Fractured" nie jest najlepszym wydawnictwem spod znaku Lunatic Soul, to wciąż warto o nim mówić, warto go słuchać i warto go mieć. Mariusz Duda po raz kolejny nie zawodzi, a Lunatic Soul niezależnie od Riverside toruje sobie swoją muzyczną drogę.

-

-


5. Ayden "Identity"

Zdawać by się mogło, że w post rocku wszystko zostało już powiedziane, że pokłady pomysłów na kompozycje dawno uległy wyczerpaniu, a eksploatowane przez kolejnych wykonawców coraz głębsze post rockowe zasoby to wyłącznie kalki tego, co słyszeliśmy już po wielokroć wcześniej. Ale okazuje się, że by stworzyć wielce interesujący, udany i zaskakująco świeży album wcale nie trzeba kombinować. Wystarczy jasno określić swoje inspiracje: God Is An Astronaut, Explosions In The Sky, Tides From Nebula, Mogwai. Przemycić w klasycznie post rockowym anturażu elementy prog rocka, djentu, post metalu, ambientu. I do wszystkiego dodać dużo muzycznej wrażliwości oraz emocji. A jeśli na dodatek za brzmienie całości odpowiadać będą bardzo uznane w muzycznym światku osobistości - wtedy niemal na pewno uda nam się równie udany album, co debiutancki krążek Ayden "Identity". Chłopacy nie kombinują, grają to co im serce podpowiada, szczerze i z przekonaniem. Eksperymenty odłożyli na bok, zagrali klasyczny, wręcz z definicji wycięty post rock i zrobili to doskonale. Może właśnie dlatego uznałem, że "Identity" to najlepszy tegoroczny post rockowy album z Polski, choć konkurencja była spora. Panie Błażeju, Filipie, Łukaszu i Dawidzie - dobra robota! Oby tak dalej, trzymam kciuki i dopinguję, bo Ayden ma szansę stać się kolejną wartościową wizytówką polskiej muzyki. Pierwszeństwa Tides'om pewnie nie odbiorą, ale za nimi jest jeszcze spora przestrzeń, zarówno na polskiej, jak i światowej scenie. Nieśmiała wizja w mojej głowie pozwala stawiać tam Ayden, bo "Identity" to przecież dopiero debiut...

-

-


4. Obsidian Mantra "Existential Gravity"

Z tym zespołem miałem po raz pierwszy przyjemność w odsłonie koncertowej. Właściwie to złapali mnie w swoje sidła właśnie występem live, pełnym mocy, potężnych riffów, mrocznych tonacji i głębokiego growlu. Obsidian Mantra to młoda kapela, która już debiutanckim długograjem zdobyła moje serducho. Łączą dwie rzeczy, które w muzyce lubię: progresywny zamysł i metalowy ciężar. Jeśli ktoś nie trawi obranego przez Opeth kursu z kilku ostatnich albumów, albo martwi go będąca w nieco klapniętej formie (od czasu "obZen") Meshuggah - to na "Existential Gravity" znajdzie wszystko co mu do życia potrzebne. Bo ten album to jakby wypadkowa twórczości ów dwóch uznanych formacji, sprytnie zmontowana i dosmaczona kilkoma jeszcze inspiracjami kwileckiego kwartetu, takimi jak: doom, death, sludge i post metal. Zbędne tutaj wymienianie jakichś nazw, wystarczy posłuchać ociężałego, ale porywającego "Deviation", albo zanurzyć się w silnych ramionach "Vomiting the Void", aby zrozumieć co mam na myśli. Dla kontrastu mamy też kilka zwolnień, a najlepszym tego przykładem świetny psychodeliczny fragment "Afflicted with the Plague". Nie mniej dzieje się w napędzanym rewelacyjnym groove "The Flame Of Self-Condemnation". Generalnie na "Existential Gravity" dzieje się bardzo dużo, choć ktoś kto tak ciężkiej muzyki nie lubi, pewnie tego nie złapie. Ja lubię i łapię, to jeden z najlepszych metalowych albumów Anno Domini 2017 w Polsce.

-

-


3. Decapitated "Anticult"

Odstawiając na bok całą tę chryję z Decapitated muszę jasno stwierdzić, że chłopacy zaprezentowali w tym roku światu album wyjątkowo dobry. Uwielbiam ich poprzedni krążek "Blood Mantra", pokochałem również tegoroczny "Anticult". Decapy nie zmieniły kursu, nadal grzmią melodyjnym i wściekłym death metalem na wysokim technicznie i wykonawczo poziomie. Petardy takie jak "Impulse", "Kill The Cult" czy "Earth Scar" nie pozostawiają obojętnym, a cały album - zaledwie nieco ponad 35-minutowy - wbija w ziemię. Nie jest to już oczywiście "stary" Decapitated (i pewnie już nigdy nie będzie, jeśli w ogóle przetrwa jako zespół), ale "nowy" przemawia do mnie jak najbardziej. Vogg zdołał na tym albumie upchać zaskakująco dużo chwytliwych riffów, które potrafią zostać w głowie nawet po przesłuchaniu albumu, co w death metalu nie jest często spotykane. Kiedy słucham "Anticult" przypominają mi się dokonania Sepultury czy Soulfly, riffy spod ręki Dimebag'a, połamańce perkusyjne i gitarowe a'la Gojira. Krótki to, ale doskonały krążek, szkoda tylko, że jego promocja skończyła się tak nieprzyjemną (choć w momencie kiedy piszę ten tekst wciąż niewyjaśnioną) historią. Co będzie dalej z Decapitated - zobaczymy, mam nadzieję, że cała sprawa się jakoś wyjaśni. Niemniej szkoda by było, gdyby takich albumów jak "Anticult" miało więcej nie powstać.

-

-


2. Retrospective "Re:Search"

Ktoś kto mnie zna i wie jakie personalne relacje łączą mnie z Retrospective pewnie powie, że nie potrafię być w kontekście ich muzyki obiektywny. A jest wręcz przeciwnie, staram się być możliwie obiektywny i z pełną świadomością stwierdzam, że "Re:Search" to jeden z najlepszych prog rockowych albumów tego roku. Zresztą na potwierdzenie moich słów: znam kilka, a może i kilkanaście osób, które wymienią ten album także w czołówce tegorocznych wydawnictw. No cóż, Retrospective mocno już zakorzeniło się w polskim światku progresywnym i wciąż tylko czekać, aż przy odrobinie szczęścia zaczną także zdobywać pokaźną publiczność zagranicą. Ale nie o tym, "Re:Search" podoba mi się z kilku powodów. Pierwszym z nich jest lekkość niektórych kompozycji, takich jak "Standby" czy "Heaven Is Here", a z drugiej - jakby dla kontrastu - ciężar, jakiego w Retrospective jeszcze chyba nie słyszałem ("Last Breath", "Rest Another Time"). Kolejną rzeczą, która mnie się bardzo podoba jest większa śmiałość poszczególnych członków kapeli - więcej gra Maciej Klimek (solówki!), więcej śpiewa Beata Łagoda, której wokal razem z głosem Jakuba Roszaka tworzy niesamowicie zgrany wokalny duet, którego drugiego takiego ze świecą szukać na polskiej scenie. No i oczywiście wielkim plusem albumu jest "The Wisest Man On Earth", jeden z chyba najlepszych utworów jakie Retrospective dotychczas spłodziło. Nie będę się tutaj rozwodził, widziałem grupę niezliczoną ilość razy na żywo i zawsze podobają mi się ich koncerty, lepsze czy gorsze. A do "Re:Search", choć śledziłem jego powstawanie od samego początku, wracam z przyjemnością nawet niemal po roku od premiery. Moim zdaniem w pełni zasłużone miejsce dla jednego z najlepszych tegorocznych albumów prog rockowych z Polski.

-

-


1. DispersE "Foreword"

Szkoda, że ta płyta w Polsce przeszła bez większego echa, bo warta jest jak największej uwagi. Disperse kazali na swój kolejny album czekać aż cztery lata, i choć delikatne wolty stylistyczne w ich karierze to nic nowego ("Living Mirrors" był o tyle inny od debiutu, że nie wszystkim fanom przypadła do gustu), tutaj zaskoczenie jest raczej spore. Poza zmianami personalnymi w zespole, którego trzon wciąż stanowią Jakub Żytecki i Rafał Biernacki, nastąpiła zmiana w wizerunku - logo, ale najważniejsza zmiana zaszła w muzyce. Stała sie przede wszystkim lżejsza, bardziej przystępna, ale i eklektyczna. Grupa z powodzeniem łączy odległe sobie z pozoru światy metalu i muzyki elektronicznej, popu i jazzu, djentowej mocy i ambientowego spokoju. Z pozoru przeciwstawne sobie byty na tym albumie wspaniale ze sobą współistnieją! Mocniejsze uderzenia w "Stay" i "Surrender" balansuje przestrzenne "Bubbles", chwytliwy refren w "Tether" koresponduje z rozmarzonym klimatem "Sleeping Ivy", a najdłuższy i bodaj najlepszy na całej płycie "Does It Matter How Far?" bawiąc się rytmiką łamie schematy. W moim odczuciu Disperse dużo zaryzykowali, bo ten album z pewnością nie trafia w gusta wszystkich ich dotychczasowych fanów, pewnie nie wszyscy fani djentu będą na tyle otwarci by strawić ten krążek, a miłośnikom progresywnego grania może on się czasami wydawać zbyt prosty. Ale pozory mylą - "Foreword" jawi się sporą odwagą, skrywa wiele ciekawostek i skomplikowaną strukturę pod płaszczem przystępności. Większy ciężar kompozytorski wziął na siebie zdaje się Jakub Żytecki (o czym świadczą solowe wydawnictwa z tego roku bardzo zbliżone brzmieniem do "Foreword"), ale cały zespół prezentuje się tutaj wyśmienicie. Elektronikę i przestrzeń klawiszy uzupełnia rozbudowana sekcja rytmiczna, nie brak też "wizytówkowego" elementu układanki spod znaku "Disperse", czyli popisowych solówek gitarowych. Ten album ma szansę stać się początkiem pewnego nowego nurtu w prog metalu, musi jeszcze tylko przejść probę czasu i kto wie, czy za dwa/trzy lata nie zostanie o wiele bardziej doceniony. Dla mnie najlepsze polskie wydawnictwo tego roku, pomimo sporej i poważnej konkurencji.

-

-


"Suplement"

 

Tak oto prezentuje się mój pierwszy "Polski Top", ale to nie wszystko dobre co wydarzyło się tego roku na naszej scenie. O kilku albumach warto jeszcze wspomnieć, bo na przykład bardzo dobrym albumem przypomniał o sobie zespół Believe. Ich "VII Widows" długo figurował w moim zestawieniu, ale ostatecznie nie znalazłem dla niego miejsca w pierwszej piętnastce. Niemniej krążek ten z pewnością wart jest uwagi, bo to bodaj pierwsze wydawnictwo spod znaku Believe, które zdaje sie być o wiele bardziej albumem zespołu jako zespołu, a nie Believe jako pobocznego (solowego) projektu Mirka Gila. Czy rozstanie z Collage przysłużyło się temu? Czy może odświeżony skład, w tym nowy wokalista miały na to wpływ? A może pierwsze w historii stworzenie albumu-konceptu? Nie wiem, ale wiem, że "VII Widows" to porządny kawał polskiego progresywnego rocka, który stoi na światowym poziomie. Innym bardzo ciekawym wydawnictwem z progresywnej półki, które też brałem pod uwagę, jest "Lebowski Plays Lebowski" grupy Lebowski, która jakoś dziwnie istnieje na tym naszym polskim rynku. Nie mogę tego rozgryźć - niby koncertują, ale mało; niby nagrywają, a wydają album na pół "live", na którym mamy gro nowych utworów. I to po siedmiu latach od wydania "Cinematic". Ale tegoroczne wydawnictwo z pewnością zasługuje na uwagę, sporo tam nowości i to zapowiadających, że może wkrótce grupa wpadnie w pewną regularność. Co jeszcze? Ano oczywiście solowe wydawnictwa Jakuba Żyteckiego, czyli dwie EP-ki (ostatnia sprzed dosłownie kilku dni), dla których miejsca w moim zestawieniu nie przewidziałem z uwagi na obecność Disperse. Są jednak one doskonałym uzupełnieniem dla "Foreword", ale sprawdzą się oczywiście do niezależnego odsłuchiwania. Do ciekawych propozycji zaliczyć można też albumy Starsabout "Longing For Home", "Dawn" grupy Alters albo "Screaming Out Your Name" zaprezentowane przez Keep Rockin'.

-

-

Tyle na poletku progresywnym, ale nie tylko takim chlebem człowiek żyje. Dużo bogactw wypłynęło do nas (co ostatnimi laty jest regułą w Polsce) z otchłani metali ciężkich. Na pierwszy ogień wysuwa się tutaj chociażby nowy krążek od Blaze Of Perdition "Conscious Darkness", który ponownie udowadnia, że polski post black metal ma się wybitnie dobrze. Innym tego przykładem jest krążek "Miasma" od warszawskiej grupy ROSK. Niestety w tym przypadku jakości materiału Panowie nie potwierdzili na żywo, bo mając okazję usłyszeć ich u boku White Ward w Poznaniu wyszedłem z klubu niestety mocno rozczarowany. Ale krążek robi robotę, więc mimo wszystko warto go sprawdzić. Świetnie prezentuje się także ostatni krążek In Twilight's Embrace "Vanitas", który pokazuje jak złoić dupę w dobrym tego słowa znaczeniu - tutaj nie ma czasu na odpoczynek. Ciekawie zapowiada się też debiutancki długograj UR "Black Vortex", który dotychczas przesłuchałem tylko raz - ale już zdołał mi nieźle złoić zad. Tutaj warto także wspomnieć o doskonale rokującym krążku Jarun "Sporysz", którego jeszcze nie słyszałem, ale znam singiel "Malowany Ogień" i sądząc po dotychczasowej dyskografii grupy wiem, że poziom będzie wysoki. Co jeszcze? Ano z dobrej strony pokazały się Biesy swoją "Nocą Lekkich Obyczajów", wysoki poziom jak zawsze utrzymała też Furia i ich "Guido" nagrane w... kopalni. Z ciekawostek warto sprawdzić eksperymentalne EP "Korpus Czechosłowacki" grupy Wędrowcy~Tułacze~Zbiegi, a mocnym uderzeniem jest także dwu-utworowy zapis improwizacji wydany pod tytułem "St. Phenome Alley" od wizjonerów z THAW.

-

-

Tyle ode mnie, na dniach pojawi się też mój Top 15 Światowy, w którym kolejna porcja dobrej i wartej sprawdzenia muzyki! A tam też działo się wiele i bardzo ciekawie!

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.