A+ A A-

Rahmann

niedziela, 18 maj 2014 13:31 Dział: Rahmann

1. Atlanta (5:26)
2. Nadiamina (6:23)
3. Ab (8:00)
4. Danse sacrée (6:35)
5. Leila (9:38)
6. Marche funèbre (5:00)

dodatkowo na wdaniu CD
7. Marche funèbre (5:04)
8. Danse sacrée (10:13)
9. Nadiamina (7:08)
10. Atlanta (4:51)

Czas całkowity: 68:18

- Mahamad Hadi (synth-guitar, electric guitar, fretless guitar, oud, bouzouki, snitra)
- Amar Mecharaf (drums, percussion)
- Michel Rutigliano (acoustic piano, grand piano, ARP Odyssey)
- Gérard Prevost (acoustic bass, fretless bass)
- Louis-César Ewande (percussion)
oraz
- Nadia Yamina Hadi (vocal)
- Didier Lockwood(violin)
- Sylvain Marc (fretless bass)
- Richard Gérard Kurdjian Guem (ney, tablas, darbouka)
- Liza Deluxe (vocals)
- Joël Loviconi (electric piano)
- Ali Shaigan (violin)

Vinyl LP: Ramsès 2393 25 (France) (Polydor 2393 252)
CD: Musea FGBG 4261.AR (1998,France, with bonuses)

Spot For Us

niedziela, 18 maj 2014 09:57 Dział: Echoe

 

01. Lucky Bastard - 4:18
02. Secret Place - 5:01
03. Twisted Little Lives - 5:04
04. Where's The Spot For Us - 3:47
05. Fantasmagoria - 5:19
06. Gone For A Second - 3:57

Czas całkowity - 27:26

 

- Michał Szablowski - wokal, gitara, gitara basowa
- Alex Kowalczuk - gitara
- Kuba Zauściński - instrumenty klawiszowe
- Tomek Herbut - gitara basowa (5)
- Maciej Pawłowski - perkusja

 

Lesser Key

piątek, 16 maj 2014 23:50 Dział: Lesser Key
Lista utworów:  
01. Intercession (4:19)
02. Pale Horse (3:58)
03. Parallels (5:41)
04. Folding Stairs (3:29)
05. In Passing Through (5:22)
06. Labile (2:44)
 


Czas całkowity: 25:42

Skład zespołu:
- Andrew Zamudio - wokal
- Brett Fanger - gitara
- Justin Hanson - perkusja
- Paul D'Amour - bas

Wydawca: Sumerian Records

The White Kites - rozwiązanie

wtorek, 13 maj 2014 11:32 Dział: Konkursy

missing konkursZ małym opóźnieniem ogłaszamy rozwiązanie konkursu z zespołem The White Kites. Zgodnie z obietnicą wśród osób, które przysłały prawidłowe odpowiedzi na pytania rozlosowaliśmy dwa egzemplarze albumu Missing oraz jeden egzemplarz SP Love Songs.

 

Zadaliśmy wam dwa pytania:

1. Z jakiej miejscowości pochodzi zespół The White Kites?

Oczywiście jest to Warszawa

2. Podaj imię i nazwisko klawiszowca zespołu The White Kites?

Klawiszowcem zespołu jest Jakub Lenarczyk

Nagrody w postaci albumu Missing powędrują do Mateusza Szmytke z Wejherowa oraz Iwony Zdyb z Głuszycy. Natomiast płyta Love Songs trafi w ręce Michała Majewskiego z Gniewkowa. Pozdrawiamy serdecznie i gratulujemy wygranej.

 

 


 

Zespół The White Kites zdążył już zamieszać na krajowej scenie progrockowej za sprawą swoje debiutanckiego albumu Missing. Wysmakowane brzmienie, świetne kompozycje i stylistyka nawiązująca do klasyków rocka progresywnego z lat siedemdziesiątych z pewnością sprawią, że zespół będzie zyskiwał coraz większe grono fanów. Jeśli lubicie Genesis z Peterem Gabrielem w składzie, a także Van Der Graaf Generator oraz klasyczną brytyjską psychodelię to Missing jest albumem właśnie dla was. Wszyscy zainteresowani mogą odsłuchać płytę na https://thewhitekites.bandcamp.com/album/missing-lp-2

Zapraszamy wszystkich do przygotowanego wraz z zespołem konkursu. Do wygrania są 2 egzemplarze albumu Missing oraz 1 egzemplarz SP Love Songs. Do albumu dołączone zostaną także torby z logo zespołu. Płyta została wydana w postaci rozkładanego, lakierowanego digipacka.

Aby stać się posiadaczem płyty wystarczy odpowiedzieć na dwa proste pytania.

1. Z jakiej miejscowości pochodzi zespół The White Kites?

2. Podaj imię i nazwisko klawiszowca zespołu The White Kites?

Swoje odpowiedzi nadsyłajcie tradycyjnie pod adres: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie obsługi JavaScript. do dnia 20 kwietnia 2014 w temacie maila wpisując The White Kites.

 


 

Z puli nadesłanych maili zostaną wylosowane 3 osoby. Zgłoszenie musi zawierać prawidłowe odpowiedzi na konkursowe pytania, mail musi posiadać prawidłowy temat, zgłoszenie musi nastąpić w czasie trwania konkursu. Zgłoszenie musi zawierać również imię i nazwisko oraz dokładny adres, na który zostanie wysłana nagroda. Jedna osoba może przysłać tylko jedno zgłoszenie. Jeżeli w puli zgłoszeń znajdzie się więcej zgłoszeń jednego autora, do konkursu zostanie zakwalifikowane pierwsze zgłoszenie. Wyniki zostaną ogłoszone na stronie www.progrock.org.pl, a zwycięzca zostanie powiadomiony o przyznanej nagrodzie mailem.

 

 

Hackett 2014 plakat wyc5. maja – ta data zostanie w pamięci wszystkich, którzy tego dnia odwiedzili Dom Muzyki i Tańca w Zabrzu, uczestnicząc w jednym z największych wydarzeń muzycznych tego roku. Dla fanów muzyki progresywnej, art rocka czy samego zespołu Genesis, było wręcz obowiązkiem stawić się na koncert artysty – legendy, ikony, twórcy ogromnej części muzyki repertuaru ww. zespołu – Steve’a Hacketta, który to po trzech latach po raz kolejny zawitał do Polski.

Dom Muzyki i Tańca w Zabrzu to wyjątkowy obiekt, gdyż słynie z organizacji koncertów gwiazd światowego formatu. Wchodząc na ową salę z myślą o artystach, którzy tu koncertowali, mimowolnie odczuwa się respekt i podniecenie. Wystarczy podać parę przykładów: Marillion, Leonard Cohen, B. B. King, Procol Harum, Paco de Lucia, Al Di Meola, Scorpions, Chris de Burgh, czy Smokie. Nie wierzę, że znajdzie się ktoś, kto o nich nie słyszał. Ba! Nie wierzę nawet, że jest ktokolwiek, kto nie byłby w stanie oddać wiele za bycie obecnym na którymkolwiek z tych koncertów. Ale może wróćmy do Hacketta, który przecież dołączył do tego licznego grona największych osobistości muzycznych wizytujących Zabrze.

Zespół wszedł na scenę dokładnie o godzinie 20 - tak, jak było zaplanowane. Sala koncertowa zapełniła się praktycznie całkowicie, a publiczność zjechała nie tylko z całej Polski, ale także np. z Czech. Czy zatem warto było przemierzyć nieraz taki szmat drogi? Dla prawdziwego fana jest to pytanie retoryczne.

Hackett 2014 plakat2Dwie i pół godziny grania praktycznie non stop w ogóle się nie dłużyło, a wszystkim zebranym fanom Steve Hackett wraz z zespołem zafundowali pokaźną dawkę muzyki z dawnych lat. Można by rzec, że z lat swojej świetności, a chodzi tu o lata 70-te, kiedy to właśnie w tej dekadzie tworzyli potężni przedstawiciele klasycznego rocka progresywnego.

Pierwsze dźwięki płynące ze sceny (utwór Dance of a Volcano) wywołały ogromną burzę oklasków. Z resztą podobnie jak samo wyjście muzyków zza kulis. Wtedy też owe płynące ze sceny dźwięki zaczarowały publiczność, a powstały klimat, zachwyt i podniecenie nie opadły aż do ostatnich bisów, ukłonów muzyków i ich zejścia za kulisy. Żal tylko, że oznajmujące definitywne zakończenie koncertu światła, tak szybko się zapaliły…

Hackett, ani tym bardziej pozostali członkowie zespołu, nie mówili zbyt wiele. Jednak niezwykle miłe z jego strony, że przywitał się ze zgromadzonymi po polsku. Potrafił w naszym języku podziękować, a nawet przywitać publiczność łamiącymi język słowami „dobry wieczór Zabrze!”. Nie trzeba tu wspominać, że wywołał tym salwę wiwatów. W takich momentach wyraźnie widać, że artysta szanuje swoich fanów i że zależy mu na dobrym z nimi kontakcie.

Skład zespołu Hacketta tworzyli: Roger King (klawiszowiec), Gary O’Toole (perkusista), Rob Townsend (saksofonista, flecista, klawiszowiec), Nick Beggs (basista, gitarzysta) i Nad Sylvan (wokalista). Wszyscy razem współgrali tak dobrze, że ewidentnie było widać, iż rozumieją się bez słów. Wszyscy też tworzyli chórki wtórując głównemu wokaliście, co obecnie jest rzadkością, aby każdy członek zespołu potrafił śpiewać. A jeśli o wokalu mowa, to największym wydarzeniem wieczoru był gość specjalny. Dwa utwory bowiem (The Carpet Crawlers oraz Firth of Fifth) zaśpiewał Ray Wilson przywitany wybuchem okrzyków i oklasków. Warto wspomnieć, że jest on mocno powiązany z Polską (jest nawet założycielem działającej w Poznaniu fundacji), a schodząc ze sceny również dziękował publiczności w języku polskim.

Nie sposób było nie zwrócić uwagi na wokalistę - Nada Sylvana. Jego niezwykła charyzma i wczucie się w klimat utworów bardzo umilał widowisko. Używał też wielu gadżetów, typu: luneta czy małe lampki koloru czerwonego imitujące oczy. Jednak najbardziej zwracał uwagę fakt, że barwą swojego głosu przypominał nieco najbardziej popularnych wokalistów Genesis – Petera Gabriela oraz Phila Collinsa. Z pewnością był to celowy zabieg.

Jednak i tak żaden wokalista nie przykuwał tak uwagi, jak największa gwiazda tego wieczoru. Dla mnie, jako gitarzysty szczególny autorytet, Hackett stał usytuowany w centralnej części sceny nie dając złudzeń, że to właśnie on jest tu najważniejszy. I słusznie! Jest bowiem uznawany za twórcę szczególnej techniki gry na gitarze, zatem nie tylko jego kompozycje, ale i ten fakt tworzy go nieśmiertelnym muzykiem. Podczas koncertu jednak nie było rozwleczonych, nudnych solówek. Wszystkie były perfekcyjnie wplecione w utwory (nieraz „rywalizowały” z saksofonem sopranowym Roba Townsenda). Przy tej okazji pojawił się też dość zabawny motyw, gdyż Steve, po zagraniu paru utworów, przeprosił publiczność, bo rzekomo nie był w stanie zagrać wszystkich zaplanowanych dźwięków, gdyż parę chwil wcześniej złamał paznokieć.

Pierwszy raz widziałem też na żywo instrument o nazwie chapman stick, na którym zagrał w jednym utworze Nick Beggs. Oczywiście nie pokazał on takiej klasy, jaką prezentuje Tony Levin (wirtuoz tego instrumentu, notabene również były współpracownik Petera Gabriela), ale i tak warto zwrócić na to uwagę.

Część oficjalną koncertu kończył utwór Supper’s Ready. Nikt jednak nie wierzył, że to już koniec imprezy. Publiczność na stojąco i przy niesłabnących, niezwykle głośnych brawach, usiłowała jak najszybciej przywołać zespół z powrotem na scenę, co oczywiście się udało. Na bis zatem zagrano dwa utwory: Watcher of the Skies oraz Los Endos, po których zespół, przy niegasnących brawach zgromadzonej publiczności, wielokrotnie kłaniał się i dziękował.

W ogóle wydawało się momentami, że nie wszyscy byli zadowoleni z tego powodu, że muszą siedzieć na swoich miejscach, jak w kinie. Odniosłem wrażenie, że niektórzy cierpią, gdyż nie mogą podbiec i skakać pod sceną wyrażając swoje, przecież tak silne emocje.

Genesis to niewątpliwie jeden z wiodących zespołów muzyki progresywnej, a jego muzycy to ikony! Ktoś mógłby powiedzieć, że Heckett – gitarzysta Genesis w latach 1971-1977 – „odcina kupony” i korzysta z tego, że kiedyś tworzył i występował w szeregach tak zacnego zespołu. Absolutnie nie! Warto wspomnieć o licznych solowych albumach artysty (nie tylko tych rockowych), a fakt, że aktualnie koncertuje pod szyldem Genesis Extended World Tour i jego repertuar składa się wyłącznie z utworów tej grupy (z lat, kiedy Hackett był jej członkiem), wydaje się ukłonem w stronę publiczności. Czy to nie najlepsze wydanie artysty, który tworzył tę muzykę, a teraz może ponownie ją prezentować na żywo?

Zdecydowanie jestem pod wrażeniem całości widowiska i ze spokojnym sumieniem powiem, że był to jeden z najbardziej wzruszających i wartościowych koncertów, na jakim udało mi się kiedykolwiek być. Po wyjściu z sali można było usłyszeć komentarze ludzi, a jeden szczególnie utkwił mi w pamięci – ktoś powiedział, że „więcej w Hackecie Genesis, niż w samym Genesis”. Nie mam pojęcia czy powinienem się z tym zgodzić, ale uważam, że niemożliwe jest, by ktokolwiek opuścił Dom Muzyki i Tańca niezadowolony.

Już niedługo w Polsce (dokładnie 12 maja w Łodzi), koncert innego byłego członka Genesis – Petera Gabriela. Niektórzy pewnie potraktowali występ Hacketta jako suport – rozgrzewkę przed tym właściwym muzykiem. Osobiście jednak uważam, że lepiej, niż w Zabrzu być już nie może. A jeśli jednak może, to ja rezygnuję z koncertu Gabriela, a wszystko po to, by chronić swoje zdrowie (if you know what I mean).

Paweł Caniboł  

Stages Of Delusion

wtorek, 06 maj 2014 12:02 Dział: Sounds Like The End Of The World

1. 85
2. Free Fall
3. Trafalgar Square
4. Watching Alex
5. Everything Is Odd
6. Stages Of Delusion
7. What Are You Up To
8. Lunar Tide
9. Red Moon Valey

Line-up:
Mateusz Gajda - gitara basowa
Łukasz Pawluk - instrumenty klawiszowe
Michał Baszuro - gitara elektryczna
Wojciech Kowal - gitara elektryczna
Tomasz Hoffman - instrumenty perkusyjne

 

 

25 i 26 kwietnia miałem okazję uczestniczyć w trzeciej edycji festiwalu Warsaw Prog Days organizowanego przez klub Progresja. Impreza odbyła się w nowej siedzibie klubu, która hula już na dobre. Na wstępie zacznę od opisania tej zmiany, jako że jeszcze nie miałem ku temu okazji. Należy już zapomnieć o szarej budzie między blokami przy ul. Kaliskiego. Obecny adres klubu to ul. Fort Wola 22. Może z zewnątrz miejsce to nie robi wielkiego wrażenia, ale w środku zdecydowanie zyskuje. Noise Stage to małe pomieszczenie, ale wszystko jest tam na swoim miejscu, szatnia, bar, scena. Dla widowni przestrzeni nie jest za wiele, ale na małe koncerty z pewnością wystarczy. Organizacja małych występów na Main Stage byłaby raczej nieekonomiczna, biorąc pod uwagę rozmiary samej sali i potrzebę jej nagłośnienia i oświetlenia. Tu z kolei przestrzeni jest co nie miara, spokojnie można planować duże koncerty. Tu, podobnie jak w Teksasie (stare amerykańskie powiedzonko) wszystko jest większe. Sala naprawdę robi wrażenie i przestrzenią i rozmieszczeniem wszystkiego (dobrze usytułowany i bardzo długi bar pod ścianą, szeroka sala). Wystrój może nie powala (uwagę zwraca głównie duży znak "Klub muzyczny Progresja" nad barem), ale jest schludnie i nie pretensjonalnie. Wisienką na torcie jest Progresja Cafe, czyli mały pub na parterze.

I dzień

Pierwszy dzień festiwalu odbył się na małej scenie. Biorąc pod uwagę frekwencję, myślę że Noise Stage spokojnie spełnił swoje zadanie. Nie było tłoczno, podejście praktycznie pod samą scenę w każdej chwili koncertów nie stanowiło żadnego problemu. Festiwal rozpoczął występ The White Kites. Użytkownikom naszego serwisu zespół zapewne znany, nasi rodacy, ale z "zagramanicznym" wokalistą. Jak na Anglika przystało Sean Palmer śpiewa z pięknym akcentem i dykcją. Z początku mówił do publiczności po angielsku, do momentu gdy okazało się, że całkiem nieźle mówi po naszemu ("no dobra, jednak troche mówie po polsku"). Nie mógł sobie przypomnieć jedynie jak się mówi "robić bukiet", ale wsparł go kolega z zespołu. Występ The Whites Kites był wspaniałym otwarciem festiwalu, tym bardziej, że zespół raczej nie przejmował się rolą supportu i bardzo pieczołowicie przygotował się do występu. Muzycy byli przebrani za piratów (poza Palmerem, który miał na sobie kostium szkieleta, złotą koronę i... hawajski bukiet), dawali z siebie wszystko i grali pięknie. Szczególną ekspresją popisał się oczywiście wokalista, widać że ma on aktorskie zacięcie, a także ogromną charyzmę i dobry kontakt z publicznością. Dysponuje też ciekawym głosem i oryginalną interpretacją. Jego ekspresja i zaangażowanie nasuwają mi skojarzenia z krzyżówką Fisha z Kingiem Diamondem (odrzucając okultystyczne zapędy tego drugiego). Nie można oczywiście zapominać o muzykach akompaniujących Seanowi Palmerowi, tworzących magiczny, baśniowy klimat (nie będę ukrywał, że największe wrażenie zrobiły na mnie partie fletu, najbardziej nietypowe, osadzające twórczość zespołu w stylistyce Jethro Tull). Muzyka zupełnie nie z tego świata, przenosi w dawne czasy i dalekie zakątki. Piękne rozpoczęcie festiwalu.
Kolejny zespół jaki zawitał tego dnia do Progresji (będę konsekwentnie używał skróconej nazwy klubu choć Progresja Music Zone brzmi dumnie) to Xpressive. Ich również mogą znać nasi czytelnicy, choćby z mojej recenzji ich ostatniej epki "PreLudium", która zresztą została wykonana w całości. Wokalista zespołu, Andrzej Kwiatkowski, bardzo trafnie moim zdaniem stwierdził, że Xpressive to "kapela ze Śląska", ja dodałbym że fajna kapela ze Śląska. Propozycja grupy to solidny hard rock o progresywnych ciągotach ujawnianych a to w solówkach (świetne partie gitarzysty Adama Wosza), a to w wykorzystaniu instrumentów klawiszowych (nie, właśnie nie hammondów) czy gitary akustycznej, na której grał wokalista. Andrzeja Kwiatkowskiego należy wyróżnić przede wszystkim za głos, mocny i czysty, choć nadal wolę gdy śpiewa po polsku. W koncercie początkowo przeszkadzały jakieś zgrzyty, ale po wyeliminowaniu problemu otrzymaliśmy kawał bardzo dobrze przygotowanej i wykonanej muzyki (artyści skromni ale wyluzowani i pełni energii).
Bez problemu nie obyło się już na samym początku kolejnego występu. Na scenie pojawiła się Joanna Vorbrodt z zespołem towarzyszącym i... nie było słychać Joanny. Interweniowała nie tylko artystka (zadziorna kobieta, trzeba przyznać że potrafi walczyć o swoje, brawo za odwagę i upór!), ale i publiczność podpowiadająca akustykom co słychać a czego nie ("więcej wokalu!"). Na szczęście i tą niedogodność udało się dość szybko usunąć (bodajże po drugim utworze gdy Joanna krzyknęła "HALO!", swoją drogą pięknie zgrane w czasie). Nie będę ukrywał że twórczość Joanny Vorbrodt była mi wcześniej obca, więc miałem na nią świeże spojrzenie. Zacznę nietypowo od muzyków towarzyszących Joannie (na początku występu tylko ich było słychać), którzy wyglądają na starych wyjadaczy (wybaczcie mi to określenie) i tak też brzmią, dojrzale i profesjonalnie. Muzyka, którą dane mi było usłyszeć była wielowymiarowa, raz delikatna i subtelna, innym razem bardziej drapieżna (co pewnie sporo mówi o temperamencie i charakterności samej wokalistki). To co spaja oba te oblicza to hipnotyzująca moc bijąca z muzycznej propozycji zespołu i oczywiście głos Joanny, mocny, ale w pewnym sensie brzmiący tajemniczo i zmysłowo (moje skojarzenie powędrowało w stronę Lisy Gerald). Joanna Vorbrodt była chyba największą niespodzianką pierwszego dnia festiwalu i odskocznią od typowo progresywnych dźwięków.
Główną gwiazdą 25 kwietnia był niemiecki RPWL. Zespół znany polskiej publiczności, znany bywalcom Progresji, bardzo ceniony przez naszych rodaków. Trochę smutne, że tego dnia grali na małej scenie, gdy frekwencja nie była oszałamiająca. Najważniejsze jest jednak to, że pieczołowicie przygotowali swoje przedstawienie (ciężko nazwać to zwyczajnie koncertem). Zaczęło się od małego suspensu, gdy Marek "Prezes" Laskowski (szef klubu) oznajmił ze sceny, że koncert zostanie odwołany. Zdaje się że nikt mu nie uwierzył. Następnie na scenę wyszedł człowiek z ekipy RPWL i powiedział, że chwilowo brakuje Karlheinza Wallnera i Yogiego Langa, dlatego zespół zagra póki co w trójkę. I przez chwilę nawet grali, basista Werner Taus śpiewał, ale ten sam człowiek zaraz wrócił na scenę i stwierdził, że to jednak nie jest to. Wątpię, żeby cały ten cyrk nie był wyreżyserowany, ale wprowadził trochę zamieszania, o co pewnie chodziło. Oczywiście wkrótce brakujący muzycy pojawili się na scenie. Nie zabrakło świateł, dymu, ekranów, ale to było do przewidzenia. Wielką niespodzianką było natomiast to co wyświetliło się na tych ekranach: komunikat telewizyjny informujący o "poszukiwaniach grupy terrorystycznej RPWL" w języku polskim! Wszystko przygotowano bardzo profesjonalnie. Wiadomo, że osoba grająca dziennikarkę w spocie telewizyjnym nie mówiła po polsku, tylko podstawiono komunikat w odpowiednim języku, ale to i tak robiło wrażenie. To okazanie szacunku wobec publiczności i chęć nawiązania bliższego porozumienia. Niespodzianek było więcej. Na scenie przez większość trwania koncertu obecna była para, którą w myślach nazwałem Smutna Pani i Smutny Pan. Oboje ucharakteryzowani, ubrani na czarno, często trzymali w rękach różne rekwizyty w zależności od granego utworu. RPWL wydało niedawno swoją najnowszą płytę "Wanted", więc warszawski koncert był ściśle podporządkowany jej promocji. Całe przedstawienie zostało dostosowane i przygotowane pod tym kątem. Smutna Pani i Smutny Pan zarządzali różnymi rekwizytami: plakatami z wymalowanymi hasłami ("Swords and guns"), strojami w które na szybko przebierali muzyków (tytułowe "Wanted"), płachtą pod którą ukrywał się wokalista ("Hide and seek"), figurką obcego ("Disbelief", Yogi Lang został wówczas związany sznurem i usadzony na krześle przez Smutną Parę), kurtyną z czarnych sznurków, która pełniła funkcję krat ("Misguided thought"), pastylkami z Veritas Forte w czasie "Perfect day" (dłuższa historia, lek na zniewolenie, reklamowany na ekranach przez, bardzo udaną zresztą, parodię telezakupów, również z podłożonymi polskimi głosami; Smutna Para rozdawała te bodajże żelki wśród publiczności). Naprawdę było na co popatrzeć, ale RPWL znany jest z tego typu rozmachu w czasie swoich koncertów ("Beyond man and time" była promowana w podobnym stylu). Powtórzę się, ale uważam że takie przygotowanie całego występu jest wyrazem ogromnego szacunku wobec fanów i widowni na koncercie, każdy wie po co przychodzi i za co zapłacił (sorry, ale taka prawda). Koncert był bardzo dobrze przygotowany, szczegółowo i w każdym calu. Myślę, że cała oprawa nie przysłoniła tego co najważniejsze czyli muzyki. Oczywiście kwestią jest czy komuś przypadła do gustu najnowsza płyta zespołu, ja uważam że zawartość "Wanted" zasługuje na taką otoczkę i dużo zyskuje dzięki niej. Druga część występu RPWL to utwory z poprzednich płyt ("Shadow", "Trying to kiss the sun", "Start the fire", "Roses", "Unchain the earth (The Scientist)", "Hole in the sky" i Floydowe "Have a cigar"). Bardzo sympatycznym akcentem tego dnia był fakt, że 25 kwietnia urodził się Marek Laskowski, więc świętowano jego urodziny. Były żona i córka Prezesa, tort, chórem zaśpiewane przez publiczność "Sto lat", prezenty i... bukiet rzodkiewek (?!).

II dzień

Drugiego dnia festiwal odbył się już na Main Stage, gdzie panuje trochę inna atmosfera, nie ma tej intymności i kameralności Noise Stage, jest za to duży rozmach i przestrzeń. Koncert rozpoczął Xposure, młody zespół z Krakowa. Kapela proponuje muzykę spod znaku ognistego hard rocka z elementami stonera (zdarzają się dłuższe, transowe partie instrumentalne) połączone z lżejszymi balladami. Uwagę zwraca na siebie od razu wokalistka zespołu. Żeby nie zostać posądzonym o szowinizm dodam, że zwraca na siebie uwagę oczywiście swoim głosem. Bardzo dobrze pasuje on do takiej muzyki. Muzyki bardzo energetycznej, naszpikowanej fajnymi partiami gitarowymi (w tym solówkami, również na basie!) i jak już wspomniałem wykazującej ciągoty w stronę lekkiej psychodelii (transowość). Xposure stylistycznie wyróżnił się tego dnia spośród innych zespołów, ale uważam że należycie wywiązał się z obowiązku "otwieracza". Jak u Hitchcocka, zaczęło się od trzęsienia ziemi, a później napięcie tylko wzrastało. Ujmujące było stwierdzenie, że gdyby nie wsparcie Retrospective to "chyba zabrakłoby nam sprzętu".
Następnie na scenie pojawił się wspomniany Retrospective. Mają kontrakt podpisany z niemiecką wytwórnią Progressive Promotion, koncertują intensywnie poza granicami naszego kraju, czy to coś zmienia? Teoretycznie nie, ale słuchając i oglądając ich występ miałem wrażenie obcowania z zespołem światowym (w zasadzie tak było). Od tej pani i tych panów po prostu bije profesjonalizmem oraz zwykłą (a może niezwykłą) radością grania. Przyznam szczerze, że jest to koszmar dla fotografa, bo muzycy cały czas ruszają się, rzucają się po scenie (zwłaszcza wokalista i gitarzyści przodują w tym), nie sposób ich uchwycić. Często gdy już prawie "miałem to", ktoś zaczynał machać głową czy trząść się. Oczywiście żartuję, ale faktem jest że zespół rozpiera energia (o co nietrudno przy takiej muzyce), widać że sami dobrze się bawią. Publiczność też dobrze się bawiła, a ja miałem satysfakcję że w końcu mogę posłuchać ich muzyki w komfortowych warunkach. Jeśli chodzi o repertuar, mieliśmy do czynienia głównie z utworami z "Lost in perception" (m.in. "The end of the winter letargy", "Huge black hole", "Lunch"), świetne wykonanie, brzmienie, energia, pasujące do siebie stroje muzyków (czarny "dress code") i fajne duety wokalne z grającą na klawiszach Beatą. Jakieś wady? Oczywiście, trochę za krótko.
I co ja mam teraz właściwie napisać? Że festiwal zamknął jeden z najbardziej rozpoznawanych i cenionych polskich zespołów z kręgu rocka progresywnego? Że promowali świetnie przyjętą (o czym mówił Mariusz Duda) ostatnią płytę "Shrine of new generation slaves"? Że jak weszli na scenę to widownia oszalała i tak zostało już do końca? To wszystko jest w tej chwili dość oczywiste i ciężko będzie napisać coś co nie było do przewidzenia. Spróbuję skupić się na rzeczach mniej oczywistych. Uważam, że świetnym zabiegiem był sam dobór utworów na koncert. Nie mogło zabraknąć "songsów" z najnowszego albumu, dlatego też usłyszeliśmy wszystkie z wyjątkiem "Deprived" i "Coda". Nie było sztandarowych "hitów" w rodzaju "Conceiving you" czy "02 panic room", były za to "Acronym love" z pierwszej epki zespołu (spore zaskoczenie), "Egoist Hedonist" z "Anno domini high definition", "Goodbye sweet inocence" i "Living in the past" z "Memories in my head", również "Out of myself" z debiutu oraz "Second life syndrom" i "Reality dream III" z drugiej płyty. Myślę, że połączenie nowości z trochę zakurzonymi kawałkami było dobrym posunięciem, by pokazać, że Riverside nie odcina się od swoich korzeni, pamięta jak zaczynał i za co fani pokochali zespół, nie od razu za "SONGS", choć z tego co mówił wokalista, ta płyta okazała się sukcesem, również komercyjnym, co zapewne w niczym nie przeszkadza. Mariusz Duda standardowo okazywał swoje poczucie humoru i dystans wobec scenicznych schematów. Stwierdził, że muszą coś zagrać z nowej płyty, bo "tak mają napisane na kartce". Przynajmniej tego dnia nie wołał "Jesteście tam?!" jak kiedyś żartobliwie na warszawskich Juwenaliach. Drugiego dnia festiwalu Warsaw Prog Days III, dla odmiany Duda postanowił sprawdzić swoją umiejętność dowodzenia tłumem (chciał mieć swoich niewolników?). Nauczył publiczność reagowania brawami i zatrzymywania ich na swój znak. Ludzie reagowali bezbłędnie i w trakcie nauki i w czasie trwania kolejnych utworów. Brawo fani! Koncert był naprawdę długi, trwał ponad 2 godziny i myślę, że był satysfakcjonujący. Na pewno znajdą się malkontenci narzekający na brak konkretnych utworów, ale niestety takie są prawa zespołu, który ustala setlistę, należy to uszanować (gdyby zagrali za mało z nowej płyty też możnaby narzekać). Ja uważam, że było to wspaniałe podsumowanie trzeciej edycji Warsaw Prog Days, wyrastającego na obowiązkowy festiwal maniaków progresywnych dźwięków.
W ramach zakończenia łyżka miodu i łyżka dziegciu. Nagłośnienie w "nowej" Progresji stoi na bardzo wysokim poziomie, zarówno na małej i dużej scenie dźwięk jest potężny, selektywny i przejrzysty, malutkie wpadki się zdarzały, ale to zrozumiałe, nastąpiła duża poprawa jeśli chodzi o samą jakość brzmienia. Wadą jest to, że zarówno w obszarze Main Stage, jak i Noise Stage po pewnym czasie robiło się okrutnie duszno i gorąco, zwłaszcza pod dużą sceną po kilkudziesięciu minutach ciężko było wytrzymać. Narzekały na to tak samo zespoły, jak i publiczność (szczególnie na Riverside dużo ludzi cofało się w połowie występu, choć mam wrażenie, że pod koniec ich koncertu zrobiło się trochę lepiej). Mógłbym też przyczepić się do braku większego zaplecza gastronomicznego pierwszego dnia. Nie przeszkodziło to jednak w organizacji bardzo dobrego festiwalu, właściwie coraz większego i coraz bardziej rozwijającego się. Do zobaczenia za rok!

Przybył, zobaczył, wysłuchał, wrócił i spisał,
Gabriel "Gonzo" Koleński

 

Gravitas

poniedziałek, 28 kwiecień 2014 16:10 Dział: Asia

1. Valkyrie  5:25

2. Gravitas  7:59

3. The Closer I Get To You 6:38

4. Nyctophobia  5:11

5. Russian Dolls  5:05

6. Heaven Help Me Now  5:38

7. I Would Die For You  3:11

8. Joe Di Maggio's Glove  4:30

9. Till We Meet Again  4:03

10. The Closer I Get To You (Acoustic) (Deluxe Edition bonus track)

11. Joe Di Maggio's Glove (Acoustic) (Deluxe Edition issue bonus track)

12. Russian Dolls (Acoustic) (Japanese CD issue bonus track)

 

Geoff Downes – keyboards

Carl Palmer – drums

John Wetton – bass, vocals

Sam Coulson – guitars

Closed Doors to Open Plains

poniedziałek, 28 kwiecień 2014 07:02 Dział: Seasons Of Time

01. An Overture in my Head
02. Expectations I
03. Someone
04. Bite the Bullet
05. Closing Doors
06. Burning Bridges I
07. Fuzz & Buzz
08. A Step Ahead Behind
09. The Station at the Border of the Mind
10. Expectations II
11. You're Not Needed Anymore
12. There are Times
13. Ignorance
14. Expectations III
15. Burning Bridges II
16. Wide Open Plains

Dirk Berger: Bass, Keyboards and additional Guitars and Vocals
Malte Twarloh: Vocals, Guitars and additional Keyboards
Florian Wenzel: Guitars
Marco Grühn: Drums

With
Kelly Bell (K-ly-Bell): Additional Voice
Pete Harrison: Horns on Track 12

Coal

środa, 23 kwiecień 2014 09:26 Dział: Leprous

 

01. Foe - 5:17
02. Chronic - 7:19
03. Coal - 6:50
04. The Cloak - 4:09
05. The Valley - 8:59
06. Salt - 4:30
07. Echo - 9:41
08. Contaminate Me - 9:04

Czas całkowity - 55:49

- Einar Solberg - wokal, instrumenty klawiszowe
- Tor Oddmund Suhrke - gitara, dodatkowy wokal
- Øystein Landsverk - gitara, dodatkowy wokal
- Rein T. Blomquist - gitara basowa
- Tobias Ørnes Andersen - perkusja

 

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.