„There’s truth in progress” – Flower Kings + Echoe i Brain Connect, Warszawa, Progresja, 20.10.12
poniedziałek, 22 październik 2012 12:39 Dział: Relacje z koncertówZacznę dość nietypowo, bo od smutnej konstatacji, a to dlatego, że koncert był naprawdę znakomity i wolę od razu załatwić najbardziej przykrą sprawę by potem mogło być już tylko przyjemnie. Wielka szkoda, że jeden z czołowych zespołów szwedzkiego rocka progresywnego, wraz z dwoma młodymi, uzdolnionymi polskimi grupami nie jest w stanie przyciągnąć w sobotni wieczór do klubu w stolicy naszego kraju więcej niż 100-150 osób, bo na tyle ośmielę się oszacować frekwencję w Progresji. Zresztą taka publiczność zgromadziła się dopiero gdy gwiazda wieczoru rozstawiała sprzęt, a zespoły supportujące oglądało ponad dwa razy mniej osób. Żaden z muzyków, czy to polskich czy szwedzkich, tego nie komentował, może przez grzeczność. Nic to jednak, nie należy się zrażać, przejdźmy do rzeczy.
Koncert rozpoczął wrocławski Echoe, który promował swój debiutancki materiał. Tak to już teraz jest, albo to specyfika gatunku, że młode kapele z niewielkim dorobkiem mogą popisać się wysokimi umiejętnościami i dobrym przygotowaniem. Zespól zdecydowanie pokazał się w świetnej formie, panowie zagrali profesjonalnie, aczkolwiek na luzie. Nie było po nich widać skrępowania, mimo że wokalista Echoe podkreślił, że to dla nich zaszczyt grać przed Flower Kings. Cieszyło też, że grupy nie speszyła mała liczba zgromadzonych w sali słuchaczy. Twórczość wrocławian to mocna muzyka o stricte progresywnych inklinacjach, zróżnicowana brzmieniowo, bo pośród raz lżejszych, raz cięższych dźwięków, znalazło się miejsce nawet na odrobinę bluesa w pewnym momencie czy pół balladę, w której pobrzmiewały gdzieś echa King Crimson. W pierwszej połowie, bo druga to był już ostry czad. Na koniec tej części wspomnę tylko o bardzo dobrym nagłośnieniu (dobrze słyszalny wokalista!), porządnej rytmice i partiach instrumentalnych oraz fajnym klimacie kreowanym przez delikatne wstawki klawiszowe.
Mający miejsce następnie koncert Brain Connect to nieco inne podejście do materii. Przede wszystkim to co zespół tworzy to muzyka wyłącznie instrumentalna, skomplikowana i trudna w odbiorze, ale przez to również w pewien sposób satysfakcjonująca. Dla mnie osobiście to taka muzyka, której się nie słucha, tylko się ją podziwia. Co za pewne może mieć swoje wady i zalety. Panowie zaprezentowali rozbudowane, niekiedy bardzo długie utwory o złożonej strukturze. Biorąc to wszystko pod uwagę, nie dziwiło ogromne skupienie muzyków panujących nad tą nawałnicą dźwięków, z pewnością imponowały szalone umiejętności członków zespołu, którzy dwoili i troili się na scenie by wszystko miało ręce i nogi. I oczywiście miało. Aczkolwiek do tej pory zastanawiam się ile właściwie oni mieli rąk, żeby to wszystko ogarnąć. Nie zabrakło licznych pasaży, soczystych solówek gitarowych i klawiszowych, ale panowie mieli ze sobą dużą ilość sprzętu, więc było na czym to wszystko zagrać. Na mnie szczególne wrażenie zrobiło zakończenie całego występu, zupełnie nie z tego świata, zalane klawiszowo-efektowym sosem.
Rozpoczynając część o głównym daniu tego koncertu powiem, że było bardzo barwnie. Zdaje się, że kolorem przewodnim tej trasy Flower Kings jest pomarańczowy. Został wyraźnie zaakcentowany na okładce najnowszej płyty zespołu „Banks of eden”, zdobi koszulki rozprowadzane w czasie występów, był obecny również na scenie. Pomarańczowe szarfy zdobiły między innymi stojak Tomasa Bodina, sami muzycy zresztą byli ubrani na kolorowo, ale czy w każdym przypadku to był pomarańczowy to nie mam pojęcia, bo na kolorach się nie znam. Sam Roine Stolt to skomentował i też nie był pewien. Jaki wystrój, taka muzyka, było więc równie kolorowo, wielobarwnie i radośnie. Szwedzi zaprezentowali się w bardzo dobrej formie, mimo że znajdowali się już pod koniec trasy koncertowej, więc ewentualne zmęczenie byłoby nawet zrozumiałe. Na szczęście nie było tego widać, choć odniosłem wrażenie, że zwłaszcza lider był nieco zawiedziony frekwencją. Mimo to, zespół zdecydowanie pokazał na co go stać już od samego początku. Bo chociaż zaczęli dość standardowo od piosenki otwierającej ich najnowszy krążek, należy pamiętać, że „piosenka” ta to trwający ponad 25 minut kolos! „Numbers” doskonale rozpoczął występ świetnymi melodiami, zmianami tempa i nastrojów, urzekającymi harmoniami wokalnymi i oczywiście solówkami. Generalnie jeśli chodzi o sola w czasie całego koncertu, to furorę robili dwaj panowie. Człowiek orkiestra, wokalista, kompozytor, autor tekstów i lider Roine Stolt to również zdolny gitarzysta, o czym wszyscy mogli się przekonać. Ale soczyste sola, dwoma rękoma na dwóch różnych instrumentach jednocześnie wykonywał też nadworny klawiszowiec zespołu Tomas Bodin, wyjątkowo rozbrajający tego wieczoru. Muzyk często uśmiechał się do zgromadzonych, wyraźnie rozpromieniony. Mam nadzieję, że było to szczere, nie chcę doszukiwać się tu żadnej wyuczonej kokieteryjności. Chciałbym rozwinąć kwestię wokali, bo o ile Stolt po prostu porządnie wykonywał swoją robotę to absolutnym hitem pod tym względem był śpiewający gitarzysta Hasse Fröberg, który nie tylko zachwycał publiczność nieszczędzącą mu za to braw, ale sam zdawał się być dumny z siebie, widać było, że śpiew rozsadza go od środka i unosi go. Najbardziej zapadły mi w pamięć chyba jego partie z „Stardust we are”. Rewelacja. Wokalnie wspomagał zespół również basista Jonas Reingold, wzbogacając pięknie rozbrzmiewające tego wieczoru harmonie wokalne, o których już wspomniałem. Z „Banks of eden” usłyszeć można było również opowiadający o ludzkiej chciwości „For the love of gold” i „Rising the imperial”. Ten ostatni, będący autorstwa Reingolda, został żartobliwie skomentowany przez lidera, który stwierdził, że nie wie o czym jest utwór basisty, ale cieszy się, że to prawdziwy kawałek z krwi i kości, a nie tylko solówka na basie. Poza wyżej wymienionymi utworami, Szwedzi przekrojowo prześlizgnęli się po swoich kilku poprzednich albumach, grając między innymi „Last minute on earth”, ”In the eyes of the world” czy „The truth will set you free”. Nie można powiedzieć zatem by ilość była powalająca, ale biorąc pod uwagę, że statystycznie jeden kawałek trwał nawet około 10 minut, pomijając już monstrualnych rozmiarów otwieracz, koncert i tak był naprawdę długi, trwał grubo ponad 1,5 godziny i myślę, że usatysfakcjonował wszystkich przybyłych. Zdecydowanie usatysfakcjonował również niżej podpisanego, który sam często uśmiechał się w trakcie występu oraz jeszcze długo po nim. Na koniec wspomnę, że po koncercie muzycy wyszli do fanów, podpisywali płyty i cierpliwie pozowali do zdjęć.
Przybył, zobaczył, wysłuchał, wrócił i spisał,
Gabriel „Gonzo” Koleński
Rok 1976 – Keith Moon gra ostatni koncert z The Who przed swym odejściem z tego zespołu.
Prog Day 2012 – Klub „Fama”, Białystok, 19.10.2012 r.
niedziela, 21 październik 2012 20:27 Dział: Relacje z koncertówPierwsza edycja festiwalu, masa świetnej muzyki i kapitalna atmosfera – tak w skrócie mogę podsumować tegoroczny Prog Day 2012 w Białymstoku. Za pośrednictwem Stowarzyszenia Centrum Art oraz dzięki uprzejmości Czarka Mielko (perkman-wymiatacz z Bright Ophidia) udało się zorganizować festiwal w klubie Fama i o ile sama scena wielkością nie porywała, to klub nadrabiał świetnym wyglądem oraz dostępem do trunków, które towarzyszyły nam w przerwach między występami. Po nawilżeniu naszych gardeł i nieco ponad półgodzinnym poślizgu na scenę wyszedł pierwszy zespół.
Bright Ophidia
Pisałem o nich jakiś czas temu przy relacji z koncertu Adrenaline Mob i tym razem również dali nam potężnego kopa adrenaliny, którego dało się poczuć już po pierwszych sekundach. Zespół rozpoczął występ energicznym „Borderline” i musze przyznać, iż mnie i kilku innym osobom głowa sama ruszała się w rytm muzyki (gdzie „ruszała” to zbyt delikatnie określenie). „Set Your Madness Free” zdecydowanie królował na koncercie, ale tradycyjnie już usłyszeliśmy dwie, nowsze kompozycje, czyli „Volacno” oraz „Stronghold”. Prócz agresywnych riffów i świetnego wokalu Adama Bogusłowicza wgniotła mnie sekcja rytmiczna, gdzie bardzo efektownie wypadły partie perkusyjne w wykonaniu Cezarego Mielko.
Votum
Kolejny występ to zmiana klimatu na znacznie bardziej stonowany. Warszawską formację Votum znam bardzo dobrze (jestem zakochany w ich „Metafiction”), ale na ich koncercie byłem po raz pierwszy i muszę przyznać, że Panowie również bardzo mi zaimponowali. Przeważały utwory ze zbliżającego się albumu „Harvest Moon”, które utwierdziły mnie w przekonaniu, iż warto będzie na niego czekać. Zagrane przez nich numery to głownie klimatyczne, momentami agresywne „killery”, które koncertowo brzmią znakomicie (polecam szczególnie „New Made Man”). Nie zabrakło też kawałków z ich wcześniejszych wydawnictw. Posłuchaliśmy dynamicznego „Stranger Than Fiction”, bardziej znanego „The Pun” oraz „Glassy Essence”. Prócz ogromnego warsztatu, Votum pokazał nam jak budować klimatyczną atmosferę, co jest ogromną zasługą grającego na klawiszach Zbyszka Szatkowskiego oraz wokalisty – Maćka Kosińskiego. Brawa należą się także dla młodego Kacpra Winiarka, który zastąpił na gitarze Alka Salomonika.
Po występie Votum odbyło się losowanie, w którym można było wygrać „alkoholową ruletkę” (stałem się jej szczęśliwym posiadaczem) oraz bony promocyjne do salonów „Riff”.
Quidam
Festiwal zamykała kapitalna, inowrocławska grupa Quidam, która promowała swój najnowszy album - „Saiko”. Z tego krążka usłyszeliśmy m.in. przebojowe „Haluświaty”, „Walec”, czy chwytliwe „Ostatecznie”. Górowały też numery z „Alone Togheter” w znajomych aranżacjach. Nie zabrakło zatem: „They Are There to Remind Us” z idealnie wkomponowanym „Riders on The Storm” Doorsów, czy fantastycznego „We Lost” , w którym zarządził perkusyjny „człowiek dynamit” - Maciej Wróblewski. Zespół nie zapomniał też o „surREvival” i świetnym „Not So Close” (rzecz jasna z wplecionym „Hush” Purpli). Po ich koncercie długo dochodziłem do siebie i każdy z was powinien tych Panów usłyszeć na żywo. Ich muzyka na scenie – dosłownie - płynie, a melodie idealnie współgrają ze sobą tworząc coś niepowtarzalnego. Występ dopełniał świetny kontakt z publiką, co od zawsze było domeną Bartka Kossowicza.
Kilka słów na podsumowanie. Jeżeli miałbym na coś ponarzekać to lekko na nagłośnienie, ale to niestety jest bolączką większości klubów. Nie będę jednak czepiał się na przymus, bo nie o to w tym chodzi. Takie przedsięwzięcia to świetny sposób, by w jakimś stopniu wypromować naszą niezwykle barwną scenę progresywną, która w czasach tzw. „festynowego grania za darmo” ma problemy z wybiciem się na polskiej scenie muzycznej. Jak można to zmienić? Na pewno pomoże w tym sprzedaż gadżetów oraz płyt po występach, a także bezpośrednie spotkania fanów z muzykami, co miało właśnie miejsce na tegorocznym Prog Day. Posłuchaliśmy zespołów, które reprezentują inny nurt w muzyce progresywnej, co idealnie oddało kontrast i różnorodność całego festiwalu. Oby więcej takich inicjatyw!
Łukasz ‘Geralt’ Jakubiak
P.S. Ogromne podziękowania dla Czarka Mielko za wysłanie do nas biletów, a także dla Waldka Białczaka oraz Damiana Żebrowskiego, bez których nie byłoby tak licznej ekipy na Prog Day 2012.
|
…swobodnych kilka tonów…
łagodnie i lekko nonszalancko wpłynęło na sceny podest
spod palców leadera(Michała Worgacza)…
mokre i dość oszczędne ich brzmienie
w dialogu z basem
nieprzeciętnie, harmonicznie przemyślanym
z sensem muzycznym śmiało zapodanym…
Nutka z nutą lekko konfetti dźwięków się posypało…
miękką barwą do uszu mam zaszeptało… popłynęło…
i już start
-wszystko świeżo, z ikra młodości się zaczęło…
Skład to młode twarze spod dłoni ciepłe akcenty…
energii nie brakuje
widz jest przejęty..
temat muzyczny oddala się, to powraca..
Tu nagle riff cały klimat niby przeinacza…
jak z Hit that Jive Jack lub jak z klimatów różowej pantery!
oj znamy te numery
Już perkusja agresywnym nieco, męskim krokiem
bujając się w wahadłowych drzwiach kołuje biodrami obręczy
dźwięk spod nich butnie dźwięczy
to dzwoni w uszach i myślach, nastrojów korowodem …
wodzirej tej kapeli ringo star, przed wszystkim jest przodem
…zatem wkracza do akcji nasza gwiazda ringu
asymetrią tonów raduje tętniąc , pulsem życia
jak gdyby nocy tej świat był do zdobycia!
pałeczki w ruchu niczym skrzydła kolibra niewidoczne nieomal się stały
-to jest granie! pełne odwagi granie! A rytm asymetrycznie niebywały
Niech amator nie podchodzi bo się nie ostanie
młodemu
Nie brak taktu
I pulsu wyczucia
Gra pełnią radości i śmiałego uczucia…
„Dobrze sie wpatruj we własny sen...
dobrze sie wsłuchaj we własny puls...
jest szybki bo jestem tu....”
groźnie z ust lidera to zabrzmiało…
jak gdyby nie obce mu było materii działo
gra świadomie, śmiało
solo rozbrzmiewa nieodosobnione
pełne kontrapunktów basu i perki- rozbrzmiewa ich tonem…
Poznaliśmy też krakowskich wzgórz i przedmieść szepty-
Subtelną melorecytacją-to znów silnym brzmieniem, krzykiem strun zaśpiewane…
Całość przekazu moc pulsów i pasaży wodospady
Mózg lider i pamięć ma nie od parady.
Ekipa równo jak zastęp husarii sunęła z boków jego
Niemalże znając na pamięć jego credo…
Brzmienie całości nieco Blue Machine
to znów Pieculewiczowskie tony
choć lepiej słuchać porostu niż mieć umysł skażony
porównań zbędną frakcją
cudzą, nie indywidualnie widzianą akcją…
Polecam gorąco ich dźwięki
Warsztat wprawny, umysł sprawny i giętki
Dużo cytatów z dobrej muzyki
Na widowni muzyk co mu nie znane są bryki
Ni dźwięki z Fabryki
Bo dźwięki z pierwszej reki…
Pozostał posłuchał i czas popłynął…
ten wieczór to strzał jak w dziesiątkę?....
czy w piętnastkę czy w piątkę?
Skąd pytanie?
wie ten, kto obcował z muzyką na tego wieczoru planie…
fot. tekst Aleksandra.
Rok 1957 – w San Fernanado, w Kalifornii urodził się Steve „Luke” Lukather, gitarzysta, wokalista, producent i aranżer, wielokrotnie nominowany pięciokrotny zdobywca nagrody Grammy. Jest znany przede wszystkim z wieloletniej współpracy z zespołem Toto. Prowadzi także intensywną karierę solową, w której obcuje z wieloma różnymi gatunkami muzycznym, zahaczającymi min o: rock, rock progresywny, jazz i funk. Kilka z jego albumów wdarło się na szczyty list bestsellerów muzycznych. W swej karierze zagrał niezliczoną liczbę koncertów. Należy do muzyków, o największej, koncertowej częstotliwości.
01. Vana Imago (4:57)
02. Anima Bruta (4:03)
03. Cyclothymia (4:17)
04. Dies Infaustus (4:08)
- Grzegorz Iwaniec (perkusja)
- Bartosz Ostrowski (gitara)
- Adam Bejnarowicz (bas)
01. Fates
02. Fates (Superluminal Remix)
03. 21 Again
04. Fates (Remixed by Antosh Courtesy of Sharp Clicks Records)
05. Z Dłoni Mojr
Czas całkowity -
- Łukasz Krajewski - wokal
- Jerzy Rajkow-Krzywicki - gitara, gitara akustyczna
- Jan Rajkow-Krzywicki - gitara, gitara akustyczna
- Jan Kaliszewski - gitara basowa
- Paweł Stanikowski - perkusja
Rok 1950 – w Gainesville, w Stanach Zjednoczonych urodził się Thomas Earl „Tom” Petty, jeden z najpopularniejszych muzyków rockowych lat 80, gitarzysta, wokalista, kompozytor i autor tekstów. Członek zespołów: Tom Petty and the Heartbreakers oraz Traveling Wilburys, prowadzący także barwną karierę solową, podczas której współpracował z wieloma uznanymi muzykami, min: Bobem Dylanem, Royem Orbisonem, Stevie Nicks czy George’m Harrisonem. Oprócz albumów solowych Petty skomponował utwory do filmu Ta jedyna. Jego piosenki znalazły się także w takich filmach jak Mr. Deeds - Milioner z przypadku (piosenka "You Don't Know How It Feels"), Dziękuję, Zoe (piosenka "Breakdown") czy Milczenie owiec ("American Girl"). W 2007 roku Tom Petty przywrócił do życia swój zespół z młodości zwany Mudcrutch, a w 2008 roku na rynku ukazał się debiutancki album grupy pod takim samym tytułem. Był to zespół, który swe korzenie bierze jeszcze przed erą the Heartbreakers w 1970 roku.
Rok 1958 – na wyspie Wight, należącej do Wielkiej Brytanii urodził się Mark King, basista i wokalista zespołu Level 42, z którym największe sukcesy święcił w latach 80. Stworzył charakterystyczny dla siebie jak i zespołu, styl muzyczny, w szczególności poprzez swoją grę kciukiem na gitarze basowej, dzięki użyciu techniki zwanej slappingiem albo klangiem i umiejętnemu łączeniu jej wraz ze stylistyką muzyki pop.
Rok 1966 – zespół The Yardbirds, koncertem w Nowym Jorku rozpoczyna swoją pierwszą trasę koncertową po Stanach Zjednoczonych.