Faust IV

Oceń ten artykuł
(14 głosów)
(1974, album studyjny)
1. Krautrock (11:47)
2. The Sad Skinhead (2:43)
3. Jennifer (7:11)
4. Just A Second (Starts Like That!) (3:35)
5. Picnic on a Frozen River (Deuxieme Tableux) (7:45)
6. Giggy Smile (4:28)
7. Laüft... Heißt Das es Laüft Oder es Kommt Bald... Laüft (3:40)
8. It's a Bit of a Pain (3:08)

Czas całkowity: 44:17

Faust IV - dodatkowy dysk (2006)
1. The Lurcher
2. Kraut Rock
3. Do So
4. Jennifer (alt)
5. The Sad Skinhead (Alt)
6. Just a Second (Extended)
7. Piano Piece
8. Lauft (Alt)
9. Giggy Smile (Alt)
- Werner Diermeier ( drums )
- Hans-Joachim Irmler ( organ )
- Gunter Wusthoff ( synthesizer, saxophone )
- Rudolf Sosna ( guitar, keyboards )
- Jean-Herve Peron ( bass )
Więcej w tej kategorii: « Faust

2 komentarzy

  • Edwin Sieredziński

    O Faust już kiedyś wspominałem... zęby można sobie połamać. Wynika to z podstawowej rzeczy. Faust ma kompletnie inną duchowość niż znaczna część krautrocka. Trochę tego typu elementów znajdzie się w pierwszych nagraniach Can jak Prehistoric Future czy Ogam Ogat - też surowych, organicznych - więcej mających wspólnego z The Velvet Underground, a pod względem surowości nawet ze Stooges czy późniejszym The Wire niż z Pink Floyd. Tak samo bez problemu odnaleźć te elementy można w muzyce grupy Neu! - te wielokrotne powtórzenia jednego prostego motywu. Pierwsze nagrania Faust powstałe w czasach świetności rocka progresywnego prędzej mają więcej wspólnego z innymi eksperymentatorami, ery po rewolucji punkowej. Te powtarzalne instrumentalne pasaże, minimalizm... A także z innym zjawiskiem, psychodelia nowojorska.

    Akurat w opus magnum tej formacji, jest najwięcej elementów, jakie można odnaleźć w The Velvet Underground, zwłaszcza najbardziej eksperymentalnym albumie grupy White Heat/White Light. Długie instrumentalne pasaże w "Krautrock" żywcem przypominają te z "Sister Ray". Zrealizowane są jednak przy udziale większej ilości instrumentów. Syntezatory, elektroniczne organy, saksofon, przestery gitary elektrycznej. "Krautrock" to również utwór-manifest. Skoro cały ten ruch w Niemczech został uznany za eksperymentalny, to i jego manifest musiał mieć taki charakter. Minimalistyczna konstrukcja i elektroniczne brzmienie... czego chcieć więcej. Tego typu elementy występują i w innych utworach. Czwórka Faust nie jest tak szalona jak poprzednie płyty, tak jak w mojej opinii The Velvet Underground był mniejszym odlotem niż niektóre nagrania The Godz czy Vanilla Fudge. Wiele utworów jest tutaj utrzymanych w formie typowych balladek Lou Reeda. Na przykład "Jennifer" czy "Sad Skinhead". Tutaj można też odnaleźć elementy innych nowojorskich grup - jak The Godz w łagodniejszej formie czy grupa jednej płyty Morgen prezentująca właśnie takie długie dronowe pasaże. "Jennifer" ma w sobie nawet odrobinę romantyzmu, co może zdziwić osoby niechętne muzyce minimalistycznej.

    Czy brzmienie tej płyty jest męczące albo nudne? Ciężko się o to pytać osoby, która przeszła przez np. drone doom metal bez szwanku. Z mojego obecnego punktu widzenia muzyka Faust jest wręcz całkowicie normalna. Pierwsze moje spotkanie było jednak dosyć traumatyczne. Znałem już grupy o brzmieniu bardziej przestrzennym, jakich inspiracją były pierwsze albumy Pink Floyd. Po zwycięskiej bitwie z Electronic Meditation (Tangerine Dream) i poznaniu debiutu Ash Ra Tempel stwierdziłem, że wezmę się za Faust. Usłyszałem muzykę, która była kompletnie dla mnie niezrozumiała. Po prostu nie wiedziałem, jak ją umiejscowić i z czym to się je. Wniosek: podobne trzeba słuchać z podobnym. Gdy poznałem część psychodelii Nowego Jorku, zacząłem się wgłębiać również w post-punk... ta straszna Pięść wreszcie do mnie przemówiła. I nie gwiazdami w oczach, tylko ludzkim głosem. Byłem w stanie na swojej mapie wewnątrz umysłu tą muzykę ulokować. To mnie również pokazuje, że słuchanie muzyki to jest jak gra w klasy, ruch po naprawdę różnych polach. I czasem wydawałoby się, że nigdy się niektórych nie dotknie... A jednak. Jak uznałem Sex Pistols za rzępolenie, tak myślałem, że nic punkowatego nie tknę już nigdy. Zachwycać się będę po wsze czasy Pink Floyd, King Crimson, Yes, ELP i innym porządnym graniem. A tu wyskoczył Werner "Zappi" Diermeier ze swoją trupą i zdanie zmieniłem.

    Z obecnego punktu widzenia można powiedzieć. Album antycypacja. To powstało przed Throbbing Gristles, This Heat, Chrome, The Fall, przed całym cold wave i przed punk jazzem. Płytę tę bym polecał serdecznie fanom tego nowszego rockowego grania wywodzącego się z rewolucji punkowej - takiego jak post-punk, rock alternatywny. Powinni zobaczyć, że tego typu pomysły mieli już ludzie w latach 70. A mnie się dziwią, gdy mówię: "Poznajcie krautrock, a poznacie korzenie sporej części współczesnej muzyki". Moja ocena nie może być inna: mocne pięć!

    Edwin Sieredziński środa, 01, kwiecień 2015 02:00 Link do komentarza
  • Bartosz Michalewski

    Często opisuję w swoich recenzjach albumy, po które większość polskich miłośników progresu raczej nie będzie miała ochoty sięgnąć. Zdarza mi się nawet pokrzykiwać z irytacją, wołać: fan proga musi to i to znać, czasem wciskam ludziom płyty awangardowe niemal na siłę. I generalnie uważam, że dobrze robię, tylko, akurat w wypadku tego albumu i w ogóle grupy Faust sytuacja wygląda nieco inaczej. To znaczy, oczywiście, że jak ktoś mieni się fanem progresu musi wiedzieć, że jest taki zespół. Tyle tylko, że muzyka, którą gra Faust, chociaż w zasadzie progresywna, zbyt mocno różni się w swej istocie nie tylko od Yes i King Crimson, ale nawet od innych grup krautrockowych, żebym mógł wymagać, aby progheadzi ją rozumieli.

    Krautrock wywodził się z rocka psychodelicznego - to jest jasne. Tylko, że fakt iż rock psychodeliczny końca lat 60. był stylem wewnętrznie bardzo różnorodnym, już nie każdemu jest wiadome. Przyjmując pewne uproszczenie, inaczej grały zespoły angielskie, z Beatlesami na wizytówce, z Soft Machine i Pink Floyd na czele, inaczej grało się na amerykańskim Zachodnim Wybrzeżu (The Doors, Jefferson Airplane, Quicksilver Messenger Service) a inaczej w Nowym Jorku (Silver Apples, Godz, czy nawet The Velvet Underground). I mam wrażenie, że dla fanów proga wszystko jedno czy tych od Camel i Genesis, czy od Magmy i Henry Cow, psychodelia Wschodniego Wybrzeża jest najcięższa do ogarnięcia. I to nawet nie dlatego, że była jakaś wyjątkowo trudna, bo przecież Ummagumma nie jest zbyt łatwym albumem, a nie brak jej zwolenników. Rzecz w tym, że, nazwijmy to umownie, Nowy Jork znalazł bardzo nielicznych kontynuatorów w obrębie tej muzyki, której fani proga słuchają najczęściej.

    Przyznam się, że kiedy kilka lat temu zapoznałem się z Faustem, zabrałem się za Czwórkę, jako za ich opus magnum i po wysłuchaniu tego nagrania od razu odpadłem. Nie dlatego, że muzyka mnie przytłoczyła, nie dlatego, że była zbyt niemiła dla ucha - nie, po prostu wydała mi się nudna i nijaka. Moja opinia o Fauscie zmieniła się, kiedy zainteresowałem się post-punkiem (nawiasem mówiąc nie wiem, które pojęcie jest bardziej nieprecyzyjne: progres czy post-punk). Bo właśnie tam zespół ten znalazł kontynuatorów. I właśnie dlatego bez trudu zrozumiem, jeśli Faust IV nie będzie wam się podobał.

    Nie wiem, czy znajdzie się tu ktoś, kogo to, co za chwilę napiszę zachęci, a nie zniechęci do opisywanej przeze mnie płyty, ale zaryzykuję. Jeśli szukalibyśmy pomostu, którym muzyka zaproponowana przez Velvet Underground na pierwszych trzech płytach dotarła do takich grup jak The Fall, This Heat, czy nawet Swans, to w dużej mierze byłby nim Faust. Specyficzne podejście do muzyki grupy z Hamburga definiowały nie tylko krautowy trans i eksperyment, ale też brud, naturalność, swoiste duchowe wyzwolenie, a więc cechy charakterystyczne dla rewolucji schyłku lat 70. i jej kontynuatorów. Estetyka, w której Faust się porusza nie tylko bliższa jest Jesus Lizard niż EL&P, ale w gruncie rzeczy nie przystaje nawet to tego, co proponowała znaczna część innych grup krautrockowych, takich jak Amon Düül II, czy Agitation Free. I ta właśnie stylistyka, ta nieprogrockowa duchowość Fausta tak bardzo utrudnia wgłębienie się w jego muzykę.

    Faust IV to bardzo dobra płyta. Uważam, że tak czy inaczej warto ją znać, jako jeden z absolutnych kanonów krautrocka, których swoją drogą nie ma aż tak wiele. Ale mam świadomość, że dla bardzo wielu osób i to nie tylko tych szczelnie zamkniętych w progresywnym mainstreamie będzie to muzyka tak odległa, a przez to tak niezrozumiała, że ciężko będzie im ją polubić. Tutaj nie ma żadnych wielkich eksperymentów, nie ma kakofonii, nie ma bezustannego łamania rytmu, brzmienie nie jest bardziej męczące niż u King Crimson, ale sama natura tej muzyki daleka jest od tego, co u większości progresywnych grup możemy znaleźć.

    Polecam ten album tym, którzy szukają czegoś kompletnie nowego, oraz tym, którzy nie boją się spróbować. Zdecydowanie warto!

    *****

    Bartosz Michalewski wtorek, 25, styczeń 2011 18:51 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.