Ta płyta to zapis najlepszych lat Steve'a. W końcówce lat 70. powstała moda na albumy LIVE i wtedy pomiędzy 1976 a 1979 praktycznie wszystkie szanujące się zespoły musiały mieć swoją płytę koncertową. Wyszło wtedy wiele naprawdę niezapomnianych płyt rockowych. Choć był to już schyłek najlepszego okresu rocka, bo nowa fala i punk już pukały ostro do drzwi, to kuriozalnie właśnie wtedy wyszły najlepsze rockowe płyty koncertowe wielu sławnych zespołów. Hillage był wtedy u szczytu sławy - po sukcesach z zespołem Gong, zaczął w połowie lat 70., nagrywać solowe płyty. Moim zdaniem tą naprawdę ostatnią wielką płytą była właśnie LIVE HERALD. Wersja analogowa zawierała 3 strony nagrane na koncercie i czwartą stronę wypełnioną utworami studyjnymi. Podczas pierwszego kompaktowego wydania wytwórnia VIRGIN wydała tylko koncertową część, a utwory studyjne dołożyła do innej płyty.
Skupmy się na koncercie - to zapis kompilowany z kilku występów, ale muzycznie spójny i znakomity. Hillage stworzył swój własny styl grania i brzmienia, który właśnie tutaj słychać najbardziej. Instrumentalnie bardzo dobre granie, wiele metrycznych łamańców, przy których ciężko tupać nóżką na 2 i 4, bo można papcie zgubić. Doskonałym przykładem takiego nie-do-zatupania utworu jest The Dervish Riff z rewelacyjnie grającym perkusistą Clivem Bunkerem, którego pamiętamy z pierwszych płyt Jethro Tull. Mocny skład uzupełnia młodzieniec - niejaki Colin Bass, który później na długie lata zakotwiczył u boku Andiego Latimera w grupie Camel. W 1979 roku Hillage wystąpił w niemieckiej telewizji na koncercie z cyklu ROCKPALAST, ale to już nie to samo... Szkoda. Live Herald to dla mnie jego szczytowe osiągnięcie.