01. Inside - 3:30
02. Scotland - 3:38
03. To Human Misery - 4:06
04. Romance - 2:57
05. 5/4 - 3:12
06. Touching II - 3:54
07. Os Lunatum - 3:49
08. Matches - 3:53
09. Sleeping Pills - 3:17
10. Libretto Horror - 2:04
11. Chalk & Coal - 4:06
12. K. O. S. - 5:51
Czas całkowity - 44:17
- Marjana Semkina - wokal
- Gleb Kolyadin - instrumenty klawiszowe
oraz:
- Karl James Pestka - skrzypce
- Guillaume Lagraviere - wiolonczela
- Joshua Ryan Franklin - gitara basowa
- Evan Carson - perkusja
CD 1
01. Strange - 6:17
02. I Dont Believe - 3:45
03. Alone - 6:37
04. Wake Up - 6:37
05. Beggar - 3:14
06. Set Me Free - 3:16
07. War - 3:53
08. Mother Dream - 4:09
09. Enough - 8:43
10. Stay - 3:38
11. New Day - 5:19
12. Free - 1:13
13. The Bright Day (bonus) - 3:03
14. I Believe (bonus) - 2:56
- Olaf Łapczyński - wokal
- Mirosław Gil - gitara
- Krzysztof Palczewski - instrumenty klawiszowe
- Piotr Mintay Witkowski - gitara basowa
- Włodzimierz Tafel - perkusja
- Karol Wróblewski - wokal (13)
CD 2
01. One Wish To Mother - 2:49
02. No More Of The Dark - 5:09
03. Best Regards - 3:38
04. Easily - 3:45
05. Annah - 3:28
06. King Of Gold - 5:22
07. Kto Aniołem był (acoustic) - 3:00
08. The Bright Island - 2:45
09. Light And Sound - 2:59
10. Kto Aniołem był - 4:06
11. Best Wishes For Robert Fripp (bonus) - 3:06
12. Holy Night (bonus) - 4:43
- Karol Wróblewski - wokal
- Mirosław Gil - gitara akustyczna
- Konrad Wantrych - pianino
- Paulina Druch - wiolonczela
- Tomasz Różycki - wokal (12)
01. Warm Coexistence - 7:28
02. Dark Mode - 5:10
03. Natural Affinity - 11:04
04. All the Struggles - 7:30
05. Uplifting - 10:42
06. Subconsciousness - 3:18
07. Facing the Truth (The Grand Finale) - 3:18
08. The Song of All Those Distant - 5:04
09. The Storm - 4:35
Czas całkowity - 58:09
- Michał Wojtas - wokal, gitara, gitara akustyczna, e-bow, theremin, harmonium, instrumenty klawiszowe
oraz:
- Konrad Pajek - dodatkowy wokal
- Sebastian Wielądek - duduk
- Paweł Kowalski - perkusja, gitara basowa
- Marta Wojtas - e-drums
01. The End - 6:02
02. Crude Reality - 6:55
03. Tell Me - 8:45
04. The Sting - 6:04
05. Life to Spare - 4:04
06. Be Kind - 5:35
07. Find Your Sun Part 1 - 1:51
08. Find Your Sun Part 2 - 3:55
09. Be Free - 5:01
Czas całkowity - 48:12
- Stéphane Desbiens - wokal. gitara, instrumenty klawiszowe
- Isabelle Cormier - skrzypce, dodatkowy wokal
- Philippe Desbiens - gitara basowa
- Jean Gosselin - perkusja
oraz:
- Peter Falconer - wokal
- Fred Schendel - instrumenty klawiszowe
- Romain Thorel - instrumenty klawiszowe
- Marie Noelle Harvey - skrzypce
- Laura Laberge - wiolonczela
- Sylvain Laberge - flet
- Nathalie Gobeil - fagot
- Daniel Simon - saksofon
- Chorale de Saguenay
Agencja koncertowa OSKAR ma przyjemność zaprosić na trzy koncerty zespołu PENDRAGON! Legenda neo-progresywnego rocka po niezwykle udanej trasie europejskiej w 2018 z okazji 40-lecia istnienia, zawita wreszcie do Polski!
Dorobek grupy to 10 długogrających albumów studyjnych oraz trzy epki i wiele wydawnictw koncertowych. Pendragon znany jest ze swoich żywiołowych koncertów, które zagrał na deskach scen wypełnionych klubów na całym świecie. Trudno dziwić się tej popularności, kiedy posłuchamy albumów takich jak „The Masquerade Overture” czy „Not Of This World”.
Na czele zespołu stoi Nick Barrett (wokal, gitara elektryczna), który razem z Peterem Gee (gitara basowa) niezmiennie od 1978 roku tworzą trzon zespołu. Na koncertach pojawi się także niezastąpiony, wieloletni członek kapeli, Clive Nolan (znany także m. in. z zespołu ARENA) na klawiszach i Jan-Vincent Velazco na perkusji.
W tym roku z okazji 40-lecia zespołu przygotowywane jest specjalne wydawnictwo zawierające książkę i aż 5 płyt CD. Od ostatniego albumu studyjnego w 2020 roku minie już jednak 6 lat, więc kto wie czego możemy spodziewać się kolejnej wiosny…
Bilety w sprzedaży już od 31.05
Szczegóły:
11.03.2020 Poznań, Blue Note (Bilety24.pl oraz kolekcjonerskie: www.oskar-cd.com.pl, sklep Art-Rock, CiM, Rock Long Luck)
12.03.2020 Piekary Śląskie, OK Andaluzja (Bilety24.pl oraz OK Andaluzja)
13.03.2020 Łódź, ŁDK* (Bilety24.pl oraz kolekcjonerskie: www.oskar-cd.com.pl, sklep muzyczny GAMA)
*Koncert w Łodzi odbywać się będzie w ramach pierwszego dnia festiwalu Prog on Days. Obok Pendragon wystąpią także: bydgoskie Art Of Illusion oraz łódzkie Smash The Crash.
W oczekiwaniu na zbliżający się wielkimi krokami festiwal Prog In Park mieliśmy przyjemność zamienić kilka słów z Jamesem Monteith, gitarzystą Tesseract - grupy, która zagra pierwszego dnia festiwalu. Zapraszamy do lektury zapisu naszej rozmowy (poniżej) i jednocześnie niezmiennie zapraszamy na sam festiwal! Poza Tesseract będziemy mogli zobaczyć i posłuchać tam m.in. Dream Theater, Opeth, Fish, Richie Kotzen, Haken, Soen, Alcest, Sermon czy Bright Ophidia. Dołącz do wydarzenia już dzisiaj: LINK
Bartek Musielak: Cześć James! Niezmiernie mi miło, że znalazłeś chwilę, żeby ze mną porozmawiać. Zacznę może od pytania, które paść po prostu musi: dlaczego tak dużo czasu minęło od Waszej ostatniej wizyty w Polsce? Jeśli mnie pamięć nie myli minęło chyba pięć lat...
James Monteith: Cześć! Wow, naprawdę minęło aż tyle czasu? Muszę z pokorą przyznać, że nie mam pojęcia dlaczego tak wyszło. Zawsze staramy się robić to co załatwia nam nasz agent i manager, trzeba by ich o to zapytać (śmiech). Ale to wspaniale móc wreszcie zagrać w Polsce, jesteśmy tym bardzo podekscytowani, a skoro minęło tak wiele czasu to presja na nas jest jeszcze większa. Ale nasza radość z tej wizyty również.
BM: Wizyta, o której wspomniałem miała miejsce w 2014 roku, kiedy byliście w trasie z Animals As Leaders. Była to zarazem jedna z Waszych pierwszych dużych tras koncertowych, jak wspominasz występy w Polsce?
JM: Pamiętam tę trasę doskonale. Zagraliśmy wtedy w Krakowie i Warszawie - nie pamiętam kolejności. W Warszawie zagraliśmy naprawdę duży koncert, wówczas jeden z bardziej znaczących w naszej karierze. Ale oba koncerty wspominam bardzo dobrze, publiczność ciepło nas przyjęła, choć może nikt jeszcze o Tesseract wtedy nie słyszał. Również w związku z tymi wspomnieniami bardzo się cieszę, że w końcu zawitamy do Polski ponownie.
-
- Tesseract "Juno" -
BM: W tym roku zawitacie w ramach festiwalowej części trasy promującej Wasz ostatni album "Sonder". Zagracie na jeszcze dość młodym festiwalu, który nazywa się Prog In Park i odbędzie się dopiero po raz trzeci. Co sądzisz o imprezach tematycznych jak ta, które skupiają się na konkretnym rodzaju muzyki?
JM: Takie festiwale z zasady są nieco mniejszymi imprezami i skierowanymi dla bardziej specyficznej publiczności. Uważam jednak takie inicjatywy za bardzo wartościowe. Publiczność i zespoły nadają wtedy na podobnych falach, powstaje zdecydowanie trwalsza nić porozumienia. Festiwale progresywne natomiast charakteryzuje też to, że słuchacze często bardzo entuzjastycznie reagują, wykazują się zainteresowaniem i sporą wiedzą o tym gatunku. Można z nimi porozmawiać, a same koncerty nabierają dodatkowego wymiaru. Takie imprezy różnią się od generalnie rockowych festiwali, które są bardzo duże. Grając tam koncert nie odnosisz wrażenia, że większa część publiczności rzeczywiście interesuje się twoim występem, a w przypadku imprez tematycznych tak właśnie jest.
BM: Wystąpiliście kiedyś na festiwalu Be Prog! My Friend w Barcelonie, który również był nastawiony na muzykę progresywną. Niestety nie odbędzie się już kolejna edycja, a festiwal przeistoczył się w bardziej ogólną, rockową i wielką imprezę...
JM: Zgadza się, ale w przypadku tego festiwalu wydaje mi się, że organizatorzy polecieli trochę finansowo na zeszłorocznym koncercie A Perfect Circle... (śmiech)
BM: No mogło tak być. A jak wspominasz Wasz występ na Be Prog! My Friend? Słyszałem, że festiwal odbywał się w dość specyficznym miejscu.
JM: Koncerty odbywały się na kwadratowym placu obudowanym małymi budyneczkami, w których mieściły się knajpki i stoiska z merchem. Dobrze wspominam ten koncert, było całkiem fajnie. Zagraliśmy wtedy w ten sam dzień co Opeth i chyba Anathema...
BM: Więc Wasze drogi z Opeth ponownie się przetną w Warszawie.
JM: Tak, ale zespołów prog metalowych na świecie nie jest aż tak dużo, więc często mamy okazję dzielić scenę (śmiech).
BM: Ja z kolei wspominam Wasz występ na festiwalu Brutal Assault w Czechach w 2016 roku, który zarazem był moją jedyną okazją do zobaczenia Tesseract na żywo. Koncert ten był wyjątkowy, czy pamiętasz dlaczego?
JM: Pamiętam i to dobrze. Nasz basista (Amos Williams ~przyp. red.) nie dotarł na tamten koncert i musieliśmy zagrać bez niego, a jego partie zostały odtworzone z taśmy. Taka sytuacja wydarzyła się w naszej historii tylko raz! Teraz będziesz więc miał okazję zobaczyć Tesseract z basistą w składzie!
BM: I bardzo mnie to cieszy! Pamiętasz może co się wtedy wydarzyło, że Amos nie mógł dotrzeć do Czech?
JM: Nie w szczegółach, ale było to powiązane z przelotami samolotem. Amos był wtedy w Afryce i pracował przy jakimś projekcie charytatywnym związanym z budową szkoły. Niestety jego lot został odwołany albo przesunięty, nie pamiętam dokładnie. Ale ostatecznie nie było możliwości go do Czech ściągnąć i musieliśmy sobie poradzić bez niego. Mam nadzieję, że wypadliśmy całkiem nieźle, co?
BM: Mi się bardzo podobało, a założę się, że publiczności tłumnie zgromadzonej pod sceną również. Chciałbym teraz przejść do Waszego najnowszego albumu "Sonder", ale mam jeszcze jedno, dość podchwytliwe pytanie: czy uważasz Tesseract za zespół progresywny?
JM: Hm... chyba tak, choć to bardzo ogólnikowe pojęcie i niesprecyzowane jeśli chodzi o muzykę. Według mnie oznacza ono taką muzykę, która pozwala brzmieć inaczej, pozwala na eksperymenty, w pewnym sensie łamie schematy. Tak staramy się tworzyć muzykę na każdym albumie. Nie chodzi o to, żeby koniecznie łamać schematy, ale o to, żeby używać różnych dźwięków, starać się brzmieć inaczej, coś odkrywać. I jeśli tak rozumieć muzykę progresywną to według mnie takim właśnie zespołem jesteśmy.
BM: Nazwałem poprzednie pytanie podchwytliwym ponieważ "Sonder" to album wyjątkowo krótki, a z muzyką progresywną kojarzone są raczej długie formy. Czy taki kształt krążka był zamierzony i intencjonalny?
JM: Nie, tak po prostu wyszło. Tak ten album czuliśmy i dodanie mu czegokolwiek, żeby był dłuższy po prostu by się nie sprawdziło. Nie było w naszej intencji nagranie krótkiego albumu. Kompozycje powstały naturalnie i pasują do siebie doskonale. Mieliśmy oczywiście jeszcze trochę materiału i nawet kilka dodatkowych kompozycji, ale one by tutaj po prostu nie pasowały. Jeśli jednak chodzi o muzykę progresywną to wydaje mi się, że tutaj nie ma żadnych przymusów. Album czy utwór nie muszą być długie, żeby były progresywne. Raczej powinny starać się być inne od wszystkich.
BM: Doskonale to wytłumaczyłeś! Progresywny może być taki album jak "Sonder", albo taki, który trwa 50 minut i składa się z jednego kawałka...
JM: Dokładnie tak! (śmiech)
-
- James Monteith, Tesseract - źródło: www.metalsucks.net
BM: Co do albumu chciałbym Cię jeszcze zapytać o co chodzi z tym dźwiękiem 3D? (album został również wydany w wersji rozszerzonej, w której dołączony został drugi krążek z alternatywnym, przestrzennym miksem ~przyp. red.)
JM: Nie jest to raczej pytanie do mnie, w szczególności jeśli chodzi o aspekty techniczne. Ale całość ma brzmieć bardziej przestrzennie i miks albumu w tej wersji wykorzystuje techniki, które są już regularnie stosowane w grach komputerowych czy filmach. Całość ma tworzyć wrażenie przestrzeni, a specyficzny miks pozwala osiągnąć ten efekt na zwykłych słuchawkach stereo.
BM: Czyli coś jak dźwięk 5:1 wykorzystywany w filmach?
JM: Mniej więcej, ale nie potrzebujemy do tego pięciu głośników - wystarczą słuchawki. Odczucia słuchacza są jednak zbliżone do dźwięku przestrzennego.
BM: To bardzo nowoczesne podejście, być może wpłynie ono na przyszłośći muzyki. Aktualnie sporo zespołów skłania się też w drugą stronę - bardziej retrospektywną. Sporo kapel stara się brzmieć jak zespoły z poprzednich epok, nagrywane są krążki "na setkę" itd. Co myślisz o takiej tendencji?
JM: Nie ma tutaj dobrego czy złego podejścia, głównie chodzi o to, żeby muzyka "działała". Chodzi mi o to, że muzyka ma brzmieć w sercu muzyka, jej twórcy, ale też słuchacza. Może przy tym brzmieć nowocześnie, ale może też być bardzo organiczna, naturalna i przez to kojarzona z nagraniami sprzed lat. Podoba mi się podejście zespołów, które nagrywają wspólnie, jest w tym coś naturalnego kiedy wszyscy muzycy razem grają. Ale problemy pojawiają się kiedy muzyka staje się technicznie bardziej skomplikowana. Wtedy cały proces nagrań się komplikuje, łatwiej popełnić błędy, same nagrania się przeciągają i tak dalej. A to wiąże się z kosztami i czasem. Myślę jednak, że nawet jakbyśmy dysponowali dużą ilością czasu i pieniędzy to nasza muzyka i tak podążałaby drogą technologii.
BM: "Sonder" to album który brzmi bardzo nowocześnie. Jeśli miałbym określić dwa bieguny w jakich podąża progresywna muzyka to na jednym z nich byłyby takie zespoły jak choćby Opeth, który brzmi ostatnio bardziej klasycznie (w duchu rocka lat 70-tych), a na drugim właśnie Tesseract z bardzo nowoczesnym brzmieniem. Jesteście w pewnym sensie pionierami...
JM: Cieszę się, że spodobało Ci się to jak brzmi "Sonder". Ja też jestem z tego zadowolony (śmiech). Natomiast Tesseract zawsze chyba będzie podążał za technologią i jej używał. Szanuję i podziwiam takie zespoły jak Opeth, które chcą brzmieć bardziej klasycznie. To oczywiście również ma swój urok oraz w pewnym sensie także rozwija i pcha do przodu muzykę.
BM: Do albumu powstały dwa teledyski: "King" oraz "Juno". Pierwszy z nich opowiada pewną historię podczas gdy drugi jest bardziej wizualnym obrazem. Który z nich bardziej Ci się podoba?
JM: A muszę wybierać? (śmiech) Oba mi się podobają tak samo, nie potrafię tutaj wskazać czegoś, co bardziej lub mniej by mi pasowało. Pierwszy faktycznie jest teledyskiem fabularnym, opowiada pewną historię, której nie będę streszczał - lepiej ten teledysk po prostu zobaczyć. A drugi to z kolei bardzo ładna wizualizacja do całkiem fajnego utworu.
BM: Planujecie może jeszcze jakieś teledyski do któregoś z pozostałych utworów z "Sonder"?
JM: Na ten moment nie. Skupiamy się na letniej trasie koncertowej, a później prawdopodobnie zaczniemy prace nad nowym materiałem, ale nie będą to nowe teledyski.
BM: Czyli prace nad nowym albumem?
JM: Taki jest plan!
BM: Już nie mogę się go doczekać! To kiedy premiera? (śmiech)
JM: Ha! Tego jeszcze nie mogę powiedzieć, pewnie gdzieś w 2020, a może nawet 2021 roku... zobaczymy, trudno powiedzieć ile to wszystko zajmie.
-
- Tesseract "King" -
BM: Ok, to teraz pytanie z innej beczki. W Tesseract miało miejsce kilka zmian personalnych, ale zawsze dotyczyły one stanowiska wokalisty. Dlaczego tak się działo?
JM: Oj, to było dawno temu. W 2011 Dan (Daniel Tompkins ~przyp. red.) opuścił zespół, to był dość dziwny okres w historii Tesseract. Jakiś czas śpiewał u nas Elliot Coleman, ale potem dołączył do nas Ashe (O'Hara ~przyp. red.) i nagraliśmy razem "Altered State". Po kilkunastu miesiącach nasze drogi z Ashem się rozeszły i wtedy okazało się, że Dan może wrócić do zespołu. O wszystkich powodach tych zmian nie chciałbym wspominać, można powiedzieć, że miały na to wpływ różne sytuacje życiowe. To dość skomplikowane żeby z powodzeniem łączyć życie prywatne i grę w zespole, ale teraz nam się to udaje i oby jak najdłużej.
BM: Kiedy Daniel nie występował w Tesseract nagrał całkiem fajny album ze Skyharbor. Miałem okazję zobaczyć go z tym zespołem na koncercie w Polsce. Znasz może "Guiding Lights"?
JM: Oczywiście, że znam (śmiech). To naprawdę bardzo dobry krążek i jeśli jeszcze ktoś nie słuchał to powinien to jak najszybciej naprawić.
BM: Zgadzam się. Wracając jednak do "Sonder" - wydaliście go ponownie pod szyldem Kscope. Co spowodowało, że postanowiliście zrezygnować z dużej wytwórni (Century Media ~przyp. red.) i przenieść się do mniejszej, bardziej nakierunkowej gatunkowo?
JM: Decyzja była dość prosta. Znaliśmy ludzi z Kscope, lubiliśmy ich, podobały nam się ich pomysły, a także to, że są otwarci na kreatywność. Chcieliśmy też należeć do środowiska bardziej progresywnego, a nie do końca udawało nam się to w poprzedniej wytwórni, w której znajduje się też mnóstwo zespołów grających ciężki metal. Mieliśmy poczucie, że chcemy się od tego delikatnie odciąć. A w Kscope czujemy się jak u siebie, to taka progresywna rodzina, w której wzajemnie się wspieramy i do której teraz szczęśliwie możemy należeć.
BM: Ładnie to ująłeś. A jak określiłbyś miejsce w jakim znajduje się teraz muzyka progresywna? Czy rzeczywiście taka jest i stara się iść do przodu, czy może od jakiegoś czasu stanęła w miejscu?
JM: Jest wiele zespołów, które starają się robić ciekawe i interesujące rzeczy. Dlatego myślę, że progresywna muzyka zdecydowanie idzie do przodu. Jeśli miałbym podać jakieś przykłady to moim zdaniem bardzo progresywne spojrzenie na muzykę ma The Algorithm z Francji. Używają w muzyce sporo elektroniki, ale są w tym bardzo postępowi. Lubię też na przykład Haken, z którymi jeśli mnie pamięć nie myli spotkamy się w Warszawie. Ale Haken to bardziej klasycznie prog metalowa muzyka, zbliżona do nagrań Dream Theater.
BM: Dream Theater też zagra na Prog In Park, ale oba w drugi dzień festiwalu (Tesseract zagra dnia pierwszego ~przyp. red.). Lubię sobie żartować, że Haken ostatnio zjada na śniadanie swoich starszych, amerykańskich kolegów... (śmiech)
JM: Hm... no coś w tym jest! (śmiech)
-
- Tesseract "Luminary" -
BM: A jak już wróciliśmy do festiwalu w Warszawie... Jesteś teraz we Francji, w składzie Prog In Park jest jeden z najciekawszych zespołów tamtejszej sceny, czyli Alcest. Wywodzą się oni z muzyki black metalowej i ostatnio sporo zespołów podąża ścieżką łagodzenia swojego brzmienia. Czy Tesseract też kiedyś to spotka?
JM: Nie wydaje mi się. Oczywiście black metalu nie gramy (śmiech), ale czerpiemy sporą przyjemność z ciężkich, gitarowych riffów i raczej z tego nie zrezygnujemy. Wspomniałeś Alcest - znam ten zespół i naprawdę bardzo mi się podobają ich ostatnie nagrania. To rzeczywiście świetna kapela, będziemy mieli okazję zobaczyć ich w Polsce?
BM: Tak, grają w ten sam dzień co Wy. Ostatnie pytanie w takim razie! Z Twojego konta na Twitterze wyczytałem, że jesteś miłośnikiem serów. Czy to prawda i czy znasz może jakiś rodzaj sera pochodzącego z Polski?
JM: To prawda, uwielbiam sery. Ale żadnego polskiego nie znam - masz może dla mnie jakąś rekomendację?
BM: Powinieneś spróbować góralskiego oscypka, są naprawdę smaczne!
JM: Super, muszę to w takim razie umieścić w naszym riderze na koncert w Warszawie i mam nadzieję, że znajdzie się jakiś na backstage'u! (śmiech)
BM: Smacznego w takim razie! Dziękuję bardzo za poświęcony czas i za ten wywiad. Nie pozostaje mi nic innego jak zbić z Tobą piątkę na Prog In Park. W takim razie do zobaczenia w Warszawie!
JM: Dzięki wielkie i do zobaczenia!
-
W 2017 roku lider Walfad zadebiutował albumem „Ballady bez Romansów”. Płyta ta zebrała fantastyczne recenzje, a jeden z utworów - „Złość” przez wiele tygodniu utrzymywał się na Rockowej Liście Przebojów Antyradia – TurboTop. Co więcej, „Ballady bez Romansów” na tyle spodobały się zagranicą, że Ciuraj jako prawdopodobnie pierwszy polski muzyk rockowy wystąpi z tym materiałem na dwóch koncertach w Japonii jesienią 2019 roku!!!
17 sierpnia 2019 roku ukaże się drugi album sygnowany nazwiskiem lidera Walfad - „Iskry w Popiele”. Będzie to koncept album inspirowany historią I Powstania Śląskiego. Ciuraj jako historyk z wykształcenia, Ślązak z urodzenia i twórca z pasji, postanowił połączyć swoje zainteresowania w najnowszym projekcie. Z okazji stulecia Powstań Śląskich powstaną trzy płyty (2019, 2020, 2021). Do udziału w projekcie Ciuraj zaprosił muzyków znanych z jego debiutanckiego krążka, a także kilku innych wspaniałych gości, których nazwiska wkrótce zostaną ujawnione. Oprócz piosenkowych form, które dominowały na poprzednim wydawnictwie „Iskry w Popiele” będą obfitowały w elementy charakterystyczne dla rocka symfonicznego, a także śląskiej sceny blues-rockowej. Projekt ten będzie promowany trasą koncertową, której szczegóły zostaną ogłoszone wkrótce.
01. Abandoned - 8:24
02. The Giant Awakens - 5:26
03. Caducée - 12:49
04. Stolen - 11:41
05. Solilude - 3:03
06. Chasing Morning Glory - 9:49
07. Haunting Days - 5:38
08. We Are Not Alone - 6:18
09. Oude Kerk III - 9:26
Czas całkowity - 1:12:34
- Sylvain Descôteaux - wokal, instrumenty klawiszowe
- Michel St-Père - gitara
- Johnny Maz - instrumenty klawiszowe
- Michel Joncas - gitara basowa
- William Régnier - perkusja
oraz:
- Gabby Vessoni - wokal (1)
- Éloïse Joncas - wokal (9)
- Serge Locat - pianino (8)
- Jean Pageau - flet
Agencja Kubica Production oraz serwis www.ProgRock.org.pl zapraszają na nową inicjatywę koncertową w Polsce - Summer Fog Festival 2019.
Główną gwiazdą festiwalu jest Nick Mason, jeden z założycieli Pink Floyd i jedyny członek tego słynnego zespołu, który wystąpił na wszystkich jego płytach i koncertach. Artysta wraz z zespołem wystąpi na wyjątkowym koncercie w Warszawie 27. lipca na Kortach Legii przy ul. Myśliwieckiej 4A.
Nick Mason nie będzie oczywiście jedyną gwiazdą festiwalu. Każdy zespół, który wystąpi na Summer Fog pochodzi z najwyższej półki. Pokrótce prezentujemy każdego z nich:
David Cross & David Jackson:
David Cross jest znany jako jeden z byłych członków King Crimson, który to zespół wspierał najbardziej na albumach „Larks' Tongues in Aspic” i „Starless and Bible Black”. Później tworzył i udzielał się w kolejnych grupach, tak jakich jazzowa They Came from Plymouth, efemeryda Low Flying Aircraft (między innymi z pianistą Keithem Tippettem) czy Radius, do współpracy z którym zaprosił go Geoff Serle. Od połowy lat osiemdziesiątych David Cross prowadzi również własny zespół pod swoim nazwiskiem. W swoich solowych projektach Cross współpracował z takimi artystami jak John Wetton, Robert Fripp, Peter Sinfield, czy Richard Palmer-James.
David Jackson również ma na swoim koncie bogaty dorobek studyjny i koncertowy, przede wszystkim jako członek Van der Graaf Generator i współpracownik Petera Hammilla. Grał u boku oraz na płytach takich wykonawców jak Peter Gabriel, Keith Tippett, Osanna czy Judge Smith (również muzyk VDGG).
Dwóch Davidów postanowiło połączyć siły i stworzyć wspólny projekt. W zeszłym roku ukazał się album „Another Day”, którego obszerne fragmenty z pewnością usłyszymy podczas Summer Fog Festival. Jesteśmy jednak przekonani, że nie zabraknie również wielu niespodzianek w repertuarze.
Soft Machine:
Brytyjska legenda jazz-rockowa wywodząca się ze sceny Canterbury. Soft Machine, obok Henry Cow i Pink Floyd, to jedni z najwybitniejszych przedstawicieli brytyjskiego podziemia artystycznego drugiej połowy lat sześćdziesiątych. Soft Machine należą też do prekursorów nurtu fusion. Muzyka grupy oparta jest na solowej wirtuozerii instrumentalistów, rozbudowanych solówkach łączących elementy rocka, jazzu i improwizacji, eksperymentów dźwiękowych oraz muzycznej głębi. Choć grupa nie zdobyła dużego rozgłosu, a jej sukces komercyjny jest umiarkowany, od lat cieszy się popularnością wśród fanów ambitnej muzyki. Występ Soft Machine w Warszawie jest niepowtarzalną okazją by zetknąć się z żywą legendą, która ciężko zapracowała na swój status.
Believe:
Prowadzony od lat przez niestrudzonego weterana polskiej sceny progresywnej Mirka Gila (poza Believe również Mr. Gil oraz ex-Collage), warszawski Believe, pokazuje, że mimo wielu trudności i przeciwności losu, można coś robić, jeśli bardzo się to kocha. Jeden z najważniejszych polskich zespołów neo-progresywnych obchodzi w tym roku piętnastolecie istnienia. Z tego powodu, spodziewamy się przekrojowego setu oraz wspaniałych emocji, czyli jak zawsze.
Amarok:
Amarok, podobnie jak Believe, pokazuje, że artysta, tak samo jak każdy człowiek, posiada wielką wolę przetrwania, jeśli to co robi ma sens i spotyka się z pozytywnym odzewem. Pierwsza faza działalności zespołu Michała Wojtasa trwała krótko kilkanaście lat temu, ale pozostawiła po sobie 3 udane albumy. Jednak to 2017 rok był przełomowy, kiedy to ukazał się album „Hunt”, a Amarok rozpoczął intensywną promocję płyty na koncertach, grając u boku Collina Bassa, Riverside, czy Gazpacho. W tym roku ukazał się album „The Storm”, będący ścieżką dźwiękową do spektaklu tanecznego Jamesa Wiltona o tej samej nazwie. Jego fragmenty zespół na pewno zaprezentuje podczas Summer Fog Festival.
Relacja z: Into The Abyss Fest IV we Wrocławiu
niedziela, 19 maj 2019 19:19 Dział: Relacje z koncertów
Into The Abyss Fest to impreza, która dotychczas na mapie polskich festiwali jawiła się raczej jako atrakcja dla miłośników skrajnych i ekstremalnych brzmień metalowych. W dodatku wydarzenie to jakoś nie mogło znaleźć sobie "miejsca" w kalendarzu, bo pierwsze dwie edycje odbyły się późną jesienią (w 2015 roku był to 4 i 5 grudnia, natomiast w 2016 festiwal odbył się 9 i 10 grudnia), natomiast trzecia edycja - wczesną wiosną (10 marca 2018 r.). W tym roku do niestrudzonej załogi Core-Poration Koncerty dołączył ich większy "brat", czyli Knock Out Productions. Dzięki tegorocznemu połączeniu sił dwóch ekip organizatorskich oraz ciekawemu line-upowi Into The Abyss Fest ma wielką szansę zapisać się na stałe w festiwalowym rozkładzie nie tylko tej metalowej części koncertowej publiczności.
Festiwal nie tylko nie potrafił sobie znaleźć miejsca w kalendarzu, ale również miejsca na mapie Wrocławia. Pierwsza edycja bowiem odbyła się w dwóch klubach: Ciemna Strona Miasta (zagrali m.in. noise metalowcy z Today Is The Day czy doom/sludge'owy Grime) oraz Firlej (główny dzień festiwalu, line-up obejmował głównie death metalowe zespoły, takie jak Dead Congregation czy Schirenic Plays Pungent Stench, albo reprezentujące Polskę Embrional oraz In Twilight's Embrace). Na szczęście już od drugiej edycji festiwal zagościł na stałe na deskach Klubu Pralnia, będącego częścią tzw. Zaklętych Rewirów. W ramach drugiej edycji zobaczyć można było choćby legendarny Possessed, Belphegor, Absu, Sadistic Intent, Grave Miasma czy Malokarpatan. Line-up trzeciej edycji obejmował na przykład występy Vallenfyre, Profanatica, Hierophant czy Warfist. Jak widać składy były dość pokaźne, a nieraz oferowały występy zespołów, które w Polsce pojawiały się po raz pierwszy. Niestety impreza wciąż pozostawała trochę bardziej w kręgach metalowego undergroundu, ale zmieniło się to w tym roku. Festiwal ponownie odbył się na terenie Zaklętych Rewirów, lecz tym razem zaoferował nie jedną, nawet nie dwie - ale aż trzy sceny! W dodatku w line-upie znaleźli się przedstawiciele nie tylko metalowych brzmień, ale też przedstawiciele industrialu, awangardy, alternatywnego rocka, post rocka czy nawet synthwave. Jak widać: dla każdego coś dobrego!
-- DZIEŃ PIERWSZY --
Po tak długim wstępie nie pozostaje mi nic innego jak przejść do właściwej relacji z wydarzenia. Na sam festiwal niestety z uwagi na komplikacje komunikacyjne (dojazd autem, a potem 2x autobus plus tramwaj) dotarłem z opóźnieniem. Kiedy udało mi się możliwie szybko załatwić kwestię odprawy na bramce (tutaj wielki plus dla organizatorów za naprawdę sprawne wpuszczanie widzów!) udałem się od razu na główną salę, by zobaczyć tam w akcji In Twilight's Embrace. Niestety - załapałem się na sam koniec występu... i prawdę mówiąc nie jestem w stanie nawet powiedzieć jaki utwór był zagrany na finał. Kilka riffów i zejście ze sceny. Aj, szkoda! Mam nadzieję nie popełnić tego samego błędu przy następnej okazji. Uderzam się w pierś, a chłopakom z ITE mocno kibicuję i wierzę, że trzymają wciąż wysoki poziom, jaki osiągnęli przy okazji "Lawy" i koncertów ją promujących.
Mając w głowie wciąż lekki zamęt i będąc jakimś nieogarniętym w terenie postanowiłem zrobić małe rozeznanie. I tak zaopatrując się w browara zacząłem zwiedzanie Zaklętych Rewirów, "odnalazłem" wszystkie trzy sceny i udało mi się posłuchać z pół utworu ociężałych doom metalowców z Jupiterian (uciekłem dalej zwiedzać, no i przyznam, że brzmieniowo mnie nie zachwycili). Dotarłem też na najmniejszą ze scen, ale tam swój koncert kończył Popiół, a do samej sali nie bardzo dało się wejść - tyle było osób, albo wszyscy zebrali się przy wejściu... Z daleka też niewiele bylo widać, bo scena zadymiona, no a tego jak brzmiało to "z korytarza" nie wypada oceniać. Zdając sobie sprawę, że będąc w takiej bieganinie mogę zaraz nie zobaczyć nic udałem się znowu na główną salę, gdzie do koncertu przygotowywała się Entropia, a chwilę później już rozpoczynała swój występ. Grupa wciąż promuje uwielbiany przeze mnie album "Vacuum" i jak zwykle na ich koncertach zwyczajnie odleciałem. Niech mnie kule biją, ale chłopaki z Entropii dzięki tej mieszance kraut rocka, post- i black metalu, odkryli we mnie jakiś dziwny sektor mózgu, który zawsze za sprawą ich muzyki uruchamia we mnie stan euforii. Formacja jak zwykle zabrzmiała wzorowo, z pełną mocą i świadomością tego, co chcą i jak chcą grać. "Pewnizna" - chciałoby się rzec, i tak faktycznie było. Szkoda tylko, że muzycy zrezygnowali z wplatania w setlistę utworów ze starszych wydawnictw i skupiają się tylko na najnowszym, no ale w przypadku festiwalu wiadomo, że czas mieli dość mocno ograniczony. A utwory dość długie.
Po astralnych doświadczeniach zafundowanych przez Entropię udałem się do drugiej sali, gdzie swój koncert zaczęła już Mord'A'Stigmata. Przyznaję, że grupy jeszcze na żywo nie widziałem i strasznie tego żałuję, ale muszę też stwierdzić, że spotkania z nią na Into The Abyss nie mogę nazwać wymarzonym. Po pierwsze w sali było bardzo duszno, po drugie sala zdążyła się szybko zapełnić (po części pewnie też ludźmi, którzy nie byli słuchać Entropii), po trzecie zespół brzmiał jakoś tak bez mocy i jak na koncert to dość... cicho? No i po czwarte na scenie kompletnie nic nie było widać, tak zostało nadymione - ale to akurat może taka "wizja artystyczna". Wszystkie te powody jednak sprawiły, że wytrzymałem tam nieco ponad pół koncertu, a potem musiałem wyjść odetchnąć. Najpiękniej zabrzmiał jeden z moich ulubionych utworów grupy, czyli tytułowy "Hope" z poprzedniego albumu, choć mam wrażenie, że został on nieco skrócony. Pozostałą część setu, którą słyszałem, zapełniły utworu z tegorocznego wydawnictwa "Dreams of Quiet Places". No cóż, nie przekonała mnie w pełni Mord'A'Stigmata, ale bardzo zachęciła do zobaczenia na ich samodzielnym koncercie klubowym. Oby mi się to udało, a tymczasem po chwili oddechu zająłem strategiczne miejsce w głównej sali...
Bo na niej zainstalował się i wystąpić miał za moment Primordial - jeden z moich głównych powodów przybycia na festiwal. Grupy słucham od czasu wydania "To the Nameless Dead", którą po prostu uwielbiam, czyli od ponad 10 lat, a jakoś nie udało mi się jej jeszcze zobaczyć na żywo. Jarałem się więc bardzo i moje wysokie oczekiwania zostały jak najbadziej zaspokojone. Muzycy Primordial wyszli na scenę pewnym krokiem w rytm śpiewanego intro (niestety z taśmy), a po chwili dołączył do wokalista, czyli A.A.Nemtheanga. Rozpoczęli od nowszych kompozycji w postaci "Where Greater Man Have Fallen", w śpiewaniu którego żywo wspierała wokalistę publiczność, oraz "Nail Their Tongues" z ubiegłorocznego albumu. Potem pierwszy z rarytasów - "Gods To The Godless" z niemal 20-letniego "Spirit the Earth Aflame". Wspaniały pokaz tego jak black metal można pożenić z muzyką folkową oraz patetycznym, wyniosłym klimatem. Po petardzie jaką był kolejny na setliście "No Grave Deep Enough" nastąpił jeden z najważniejszych dla mnie momentów tego koncertu - czyli pierwszy z utworów z "To the Nameless Dead". I był to od razu jeden z moich ulubionych, czyli "As Rome Burns". Napędzany klimatycznymi bębnami i marszowym tempem utwór doszedł do fragmentu, w którym cała publiczność, która znała tekst - skandowała go. "Sing! Sing! Sing to the Slaves! Sing to the Slaves that Rome burns!". Epickość w najwyższym stężeniu, ale nie kiczowata, tylko autentyczna. Ciarki przeszły mi wówczas po całym ciele, a finał utworu tylko doprawił moje podniecenie. Doskonale wykonany numer. Następujące po nim "Bloodied Yet Unbowed" oraz kolejny staroć w postaci "Sons of the Morrigan" nie wywoływały we mnie już tak skrajnych emocji, ale wciąż trzymały wysoki, podniosły poziom. Ponowny wybuch ekstazy nastąpił na koniec kiedy zabrzmiały dwa moje ulubione utwory Primordial. Tak jest, oba - jeden po drugim. Czy fan może sobie coś lepszego wymarzyć? Chyba nie. Pierwszy "The Coffin Ships" pozwolił się nieco rozluźnić i rozmarzyć, a Nemtheanga mógł popisać się w pełni swoimi wokalnymi zdolnościami. Natomiast finałowy "Empire Falls" był tym na co czekałem cały koncert. Dobił mnie i utwierdził w przekonaniu, że właśnie doświadczyłem genialnego koncertu. Wykrzyczałem w sukurs calutki refren kilka razy, aż gardło zdarłem. A potem kilka minut nie mogłem się otrząsnąć. No cóż - spełniło się jedno z moich muzycznych marzeń! Dziękuję Into The Abyss Fest!
Intensywne muzyczne doznania na koncercie Primordial trochę mnie wymęczyły i słysząc zza ściany jaką death metalową sieczkę proponuje występujący po nich na drugiej sali Krypts postanowiłem sprawdzić co dzieje się na scenie numer trzy. A tam swoje awangardowe rytmy prezentowała Merkabah. Niestety najmniejsza z sal znowu wydawała się mocno zatłoczona i udało mi się dotrzec jedynie dwa-trzy metry w głąb sali. Pozwoliło mi to jednak posłuchać kilkanaście minut mieszanki jazzu, metalu, post- i prog-rocka jaką proponuje Merkabah. Świetny klimat, poprawne brzmienie i bardzo ładne wizualizacje sprawiły, że koncert mógł się podobać. Czas mnie jednak trochę pogonił, bo na głównej scenie za chwilę miał wystąpić Sólstafir - islandzki headliner dnia pierwszego oraz zespół, z którego występem (choć już ich widziałem) łączyłem spore nadzieje. Niestety... szybko nadzieja została rozwiana. Sólstafir na scenie zameldował się z lekkim opóźnieniem. Grupa zaczęła od "Náttmál" z mojego ulubionego ich albumu "Ótta", a zaraz potem zaprezentowali tytułowy utwór z tegoż krążka. Oba zabrzmiały nieprzekonywująco, zagrany jakby od niechcenia, z dziwnym brakiem zaangażowania i energii. Przynajmniej ja, który już widziałem w akcji tę kapelę i wiem jak potrafią rozruszać niejedną widownię, odniosłem takie wrażenie. W dodatku brzmiało to jakoś kiepsko, bez werwy, a wokal - co chyba mnie najbardziej zabolało, wypadł strasznie słabo. Nie potrafię powiedzieć co stało się tej kapeli i czy podeszli do tego występu lekceważąco, czy byli nie w formie (może chorzy?), czy po prostu wymęczeni po podróży. Nie znam powodów, ale te dwa utwory, które trwały ze 20 minut bardzo mnie zmęczyły i zwyczajnie mi się nie podobały. Kiedy muzycy zaczęli "Fjara" - mój ulubiony ich utwór - nie wytrzymałem. Nie byłem w stanie słuchać tego kawałka w takim wykonaniu... Resztę koncertu przesiedziałem w korytarzu prowadzącym do Zaklętych Rewirów i obserwowałem ludzi w koszulkach Sólstafir, którzy wychodzili z koncertu. Czyżby podzielali moje zdanie? Sporo, naprawdę sporo osób w trakcie tego koncertu opuszczało festiwal. Szkoda, bo Sólstafir to bardzo charakterystyczna i oryginalna kapela, ale zdarza jej się jak widać położyć występ. I tak skończył się festiwalu dzień pierwszy...
-- DZIEŃ DRUGI --
...no dobra, wcale się tak nie skończył. Było oczywiście jeszcze after party, a potem spożywanie różnych napojów niemal do rana, oczywiście w akompaniamencie mocnej, metalowej muzy - ale nie o tym mam tu pisać! Festiwalu dzień drugi rozpoczął się dla mnie od krótkiej wizyty na koncercie Loathfinder, ale była to wizyta raczej z ciekawości niż planowana. Jakoś nie przekonał mnie ich album "The Great Tired Ones", a co za tym idzie obojętnie podszedłem do tego występu. Nie porwali też na żywo, a ociężały, powolny doom z nieco black metalowym zacięciem prezentowany przez tę krakowską kapelę koncertowo wypadł przeciętnie, więc po niecałym kwadransie postanowiłem udać się coś zjeść. Strefa gastro na festiwalu była dość skromna, ale wystarczająca i większość żarcia stała na przyzwoitym, stree foodowym poziomie. Szkoda tylko, że nie udało mi się znaleźć nigdzie stoiska z kawą.
Kolejnym zaliczonym występem dnia drugiego był koncert włoskiej formacji Messa. Grupa prezentuje popularny ostatnio gatunek occult rocka, czyli mariażu doom metalu, alternatywnego rocka czy nawet bluesa, a wszystko to podane zostaje w stylu retro. W przypadku Messa muzyka ta ma też spore znamiona drone rocka, czyli muzyki bardzo przestrzennej, powolnej, czasami zahaczającej wręcz o ambient. Mieszanka ta na żywo wypadła całkiem poprawnie. Brzmiało to dość mocno, gitary pięknie rzęziły, a urokliwy wokal Sary B. nadawał całości dodatkowego kolorytu i atrakcyjności. Ma babka poważne zdolności wokalne i jej barwa oraz ekspresja pasują do takiej muzyki idealnie. Był to bardzo ciekawy koncert, z którego jednak urwałem się trochę przed końcem, żeby zająć dogodne miejsce na kolejnym z występów na głównej scenie, czyli The Abyss Stage.
A tam niemal gotowi do koncertu byli dwaj panowie: G.C. Green oraz Justin Broadrick, czyli duet stanowiący legendarną już formację Godflesh. Zespół ten uchodzi za prawdziwą legendę i prekursora industrialnego metalu. Ich specyficzny i mega charakterystyczny styl był i wciąż jest nie do podrobienia. Cała muzyka opiera się na automacie perkusyjnym i ciężkich riffach gitary oraz basu, a do tego dołączone są wokale będące mieszanką growlu, krzyków i melorecytacji. Godflesh zagrał wybitnie przekrojowy set, w którym znalazły się utworu z każdego okresu działalności, która swoją drogą (z jedną długą przerwą) trwa od 1982 roku. Usłyszeliśmy więc reprezentujące lata 90-te utwory "Sterile Prophet" (album "Songs Of Love And Hate" z 1996), "Predominance" (legendarny "Pure", 1992) czy "Anything Is Mine" z wydanego w 1994 roku "Selfless". Całość brzmiała bardzo mechanicznie, z odpowiednią energią, ale wciąż właściwie dla industrialnej estetyki. Nie gorzej wypadły w tym towarzystwie nowsze utwory, takie jak "Messiah" czy "Defeated", które wydane zostały tuż przed 8-letnią przerwą w działalności zespołu (2002-2010). Ale najlepszym fragmentem koncertu w moim odczuciu było trio kompozycji z ostatniego wydawnictwa grupy - wydanego w 2017 "Pure". A trylogię tę stanowiły utwory "Post Self", "Parasite" oraz "No Body", które w tej samej kolejności otwierają wspomniany album. Dopełnieniem tego pięknego industrialnego show był zagrany na koniec "Like Rats" pochodzący z debiutanckiego krążka "Streetcleaner". Czy można było lepiej zakończyć taki koncert, niż utworem, który stanowi podwaliny dla całego gatunku? Chyba nie. A co do całego koncertu nie mam najmniejszych zastrzeżeń - tak sobie go wyobrażałem, tak chciałem żeby brzmiał, tak właściwie miało być. O zaskoczeniu trochę trudno mówić, kiedy na scenie stoi dwóch kolesi z gitarami, a światła poza zmianą koloru z niebieskiego na czerwony i kilku mrugnięć generalnie odpoczywają... ale i tak koncer Godflesh uważam za jeden z najjaśniejszych punktów festiwalu. Szkoda tylko, że nie znalazło się w secie miejsca na jeszcze jeden, a może dwa utwory z debiutanckiego "Streetcleaner", który w tym roku obchodzi 30-ste urodziny.
Po koncercie Godflesh postanowiłem trochę czasu poświęcić na poszperanie w merchu, poszwędanie się po terenie festiwalu i przemiłe spotkania towarzyskie. Wymiana poglądów i dyskusja czasami tak wkręca, że człowiek ani się obejrzy, a już musi biec na koncert, na którym powinien od dawna być. Albo mi się wydaje, albo Mgła zaczęła swój występ chwilę wcześniej niż powinna (albo mi zegarek w telefonie zafiksował...). W każdym razie na główną salę wchodziłem już przy pierwszych dźwiękach "Exercises in Futility I". Kiedy udało mi się przecisnąć przez tłum ludzi - widać było kto tego dnia przyciągnął publiczność - zająłem dogodne miejsce i rozpoczęło się machanie głową. Nie mam długich włosów, ale gdybym miał to po każdym koncercie Mgły na jakim byłem byłyby poplątane, wykręcone i przepocone. Nie będę się wdawał tutaj w szczegóły, ale powiedzmy sobie szczerze: współcześnie Mgła to najlepszy polski zespół black metalowy i jeden z najlepszych na świecie w tym gatunku (a może i najlepszy?), a oczywiście też jeden z najlepszych zespołów metalowych w naszym pięknym kraju. Zakapturzony i zamaskowany kwartet wychodzi na scenę, odpala instrumenty i po prostu... napierdala. Innego słowa tu użyć nie można. Ta muza to kwintesencja black metalowej energii, szaleństwa, melodyki i wirtuozerii. A na żywo słychać to jeszcze bardziej. Darkside to prawdziwe perkusyjne zwierze, które nawet kiedy blastuje potrafi na talerzach odegrać coś na zasadzie solówki. A M. z gitarą w ręku i drapieżnym wokalem porywa niejedenego widza. Usłyszeliśmy oczywiście większość materiału z "Exercises in Futility" (zabrakło chyba tylko "trójki"), dwa utwory z "With Hearts Toward None" oraz pojedyncze reprezentacje "Mdłości" (dwójka), "Grozy" (trójka) i "Futher Down The Nest" (numer dwa). Całość brzmiała bez zarzutów, potężnie i bardzo selektywnie - a to rzadkość w przypadku tak intensywnej muzyki. Co tu dużo pisać, nie będę się produkował, wystarczy tylko napisać, że powinniśmy z takiej perełki jaką jest Mgła być dumni. I niech dalej z powodzeniem koncertują, wyprzedają koncerty, podbijają muzyczny świat. A każdemu kto jeszcze Mgły nie widział radzę ten stan rzeczy jak najszybciej zmienić.
Finałem dnia drugiego był występ Nightrun 87, czyli polskiej odpowiedzi na Perturbatora czy Carpenter Bruta. Nie wytrzymałem jednak na jego koncercie do samego końca, ale w zdecydowanej części mi się to udało. I faktycznie spore tutaj podobieństwo do wymienionych zagranicznych wykonawców, ale niestety w Nightrun pojawia się także i śpiew. Śpiew moim zdaniem nieudany i niepotrzebny, trochę na siłę, ale rozumiem zamiary twórcy - miało to brzmieć jeszcze bardziej synthwave'owo i cofać nas do czasów lat 80-tych. W Perturbatorze wokali raczej nie ma, za to są chwytliwe i wpadające w ucho melodie, których tutaj trochę zabrakło. Niemniej na finał festiwalu i po takich doświadczeniach jak koncerty Godflesh oraz Mgły taka synthwave'owa dyskoteka była w porządku. I tak skończyła się czwarta, dotychczas najbardziej rozbudowana edycja Into The Abyss Fest. Edycja bardzo udana i różnorodna. Jedyne zastrzeżenia jakie mogę mieć to brak przerw między poszczególnymi koncertami, które by się przydały - można było każdy dzień zacząć godzinę wcześniej i byłoby po 10 minut zapasu między poszczególnymi występami. Brakowało też trochę stoiska z ciepłymi napojami, a jeśli było to chyba dość skrzętnie ukryte, bo nie udało mi się odnaleźć. Niemniej organizacyjnie całość stała na wysokim poziomie. Oby teraz Into The Abyss trzymał tak wysoki poziom co roku, a ja z pewnością chętnie będę się do Wrocławia wybierał i pozwalał, by pochłonęła mnie Otchłań.