A+ A A-

Prog In Park III

- RELACJA PROGROCK.ORG.PL -

- Tytułem wstępu -

Bartek Musielak: Nie wiem już ile razy wraz z kolegą Gabrielem sporządzaliśmy wspólną relację z jednego muzycznego wydarzenia, ale bardzo tę formę polubiłem. I chyba precedensem jest to, że ja piszę jako pierwszy, a on będzie mógł się z moim zdaniem zgodzić lub nie, albo w ogóle zwrócić uwagę na coś innego. Tym razem zapraszamy Was, Drodzy Czytelnicy ProgRock.org.pl, do zapoznania się z naszymi wrażeniami z jednego z najciekawszych muzycznych wydarzeń tego roku, a z pewnością jednym z najważniejszych dla miłośników dźwięków około-progresywnych, czyli festiwalu Prog In Park. Jego trzecia edycja miała miejsce w dniach 12 i 13 lipca w Warszawie, w okolicach klubu Progresja. Za zdjęcia w poniższej relacji odpowiada niezastąpiony Jan „Yano” Włodarski.

Gabriel Koleński: Prog In Park w Warszawie co roku odbywa się w innej lokalizacji. Tym razem padło na… parking. Za klubem Progresja znajduje się duży plac, na którym zazwyczaj można zostawić samochód (przydaje się na wyprzedanych koncertach, wierzcie mi). Bliskość wielkiego, szarego bloku może nie jest szczególnie atrakcyjna, ale teren został dobrze zagospodarowany, a akustyka tego osobliwego miejsca była zaskakująco dobra.


 

- DZIEŃ PIERWSZY -

Sermon

BM: Niełatwa jest rola „otwieracza” na festiwalach, w szczególności o młodej godzinie piątkowej, ale enigmatycznemu projektowi Sermon udało się zebrać pod sceną całkiem spore grono słuchaczy. Warto to podkreślić, ponieważ o ów jednoosobowym projekcie niewiele wiadomo poza tym, że wydał znakomity (moim zdaniem) album „Birth of the Marvellous”. Materiał z tego krążka, osadzony stylistycznie gdzieś po sąsiedzku z Katatonią, oczywiście wypełnił nieco ponad pół godzinny występ. Twórca Sermon pomalowany kompletnie na czarno zajął miejsce w tyle sceny, a z przodu produkowali się zaproszeni przez niego młodzi instrumentaliści. Poradzili sobie bardzo dobrze, choć chwilami słychać było, że to ich sceniczny debiut, a swoje żniwo zebrała też pewnie lekka trema, niemniej sam koncert bardzo mi się podobał. Moja ocena to 7/10.

GK: Wspominałem, że akustyka nowej lokalizacji festiwalu była dobra. Może nie było tego słychać na początku koncertu Sermon, ponieważ pierwsze dźwięki, które dobiegały ze sceny, to przeraźliwe dudnienie. Na szczęście problem szybko został opanowany (brawo Panowie Dźwiękowcy!) i można było rozkoszować się koncertem. Oczywiście, jeśli ktoś lubi trudną muzykę, mroczny klimat i... ładne gitarzystki. Jak już wspomniał Bartek, na czele grupy stoi tajemniczy lider, pomalowany i ubrany na czarno (czarna czerń, chciałoby się zakrzyknąć), na zmianę krzyczący i śpiewający. To był ciekawy występ i dobry początek festiwalu. Moja ocena to 7/10.



Alcest

BM: To już moje kolejne spotkanie koncertowe z Francuzami z Alcest, którzy ponownie mnie oczarowali. Tworzona przez duet Neige i Winterhalter muzyka z pogranicza shoegaze, post-rocka i black metalu ma tak rozmarzony i emocjonalny charakter, że trudno się jej czarowi nie poddać. To było iście magiczne 45-minut, w trakcie którego grupa postawiła na bardzo przekrojowy materiał. Były więc i utwory z ostatniego albumu „Kodama”, był akcent z genialnego „Les Voyages de l'Âme”, był powrót do wydanego niemal dekadę temu „Écailles de Lune”, a całość dopełnił „Délivrance” z albumu „Shelter”. Świetne brzmienie, świetna setlista, świetny koncert i tylko szkoda, że tak krótki. Moja ocena to 9/10.

GK: Na kolejny zespół czekałem niecierpliwie. Widziałem Alcest przed Anathemą w 2017 roku i nie spodobało mi się to, co usłyszałem. W tym roku postanowiłem dać zespołowi kolejną szansę. Słuchałem uważnie płyt i nagle coś zaskoczyło w mojej głowie. Przekonałem się. Występ Francuzów na Prog In Park spełnił moje oczekiwania. Uff, całe szczęście, bo inaczej trochę bym się załamał. Piękne, przestrzenne brzmienie (choć trochę rozchodziło się na boki), wyjątkowa atmosfera i mocna sekcja rytmiczna, zwłaszcza perkusista, który prowadził cały zespół do przodu, wprawiały w bardzo dobry nastrój. Moja ocena to 8/10.



Tesseract

BM: Miałem okazję zobaczyć Brytyjczyków na festiwalu Brutal Assault w 2016 roku, ale był to jedyny ich koncert bez basisty Amosa Williamsa (po szczegóły odsyłam do mojego wywiadu z Jamesem: LINK). Tym razem doświadczyłem koncertu TesseracT w pełnym składzie i na pełnej mocy. A moc ta była ogromna, gdyż proponowany przez formację progresywny metal gdyby mógł, to rozsadzał by kamienie. Widać to zresztą było po naładowanym energią wokaliście Danielu Tompkinsie. Fenomenalne nagłośnienie pozwoliło w pełni rozkoszować się potężnym brzmieniem nisko strojonych gitar i urokiem rytmicznych połamańców, których grupa dostarcza aż nadmiar. Moja ocena to 9,5/10.

GK: Nie jestem fanem TesseracT i raczej nim nie zostanę, dlatego w trakcie ich koncertu stanąłem z boku, by nie przeszkadzać innym. A co, pomyślałem sobie, sprawdzę akustykę i zdolności dźwiękowców. Test zdany na piątkę, z boku też było dobrze słychać. Panowie zaserwowali energetyczny i mocny set, a wokalista dwoił się i troił na scenie. Zespół miał mało czasu, dlatego muzycy mocno się spinali i pozostawili po sobie uczucie niedosytu. Zresztą to samo dotyczy koncertów Soen i Haken następnego dnia, ale o tym za chwilę. A co do TesseracT, to chociaż nie zacznę słuchać ich płyt, nie dziwię się, że tłumy walą na ich koncerty, a za postawę szanuję ich... jak najbardziej. Moja ocena to 8/10.



Fish

BM: Patrząc na skład pierwszego dnia festiwalu spodziewałem się, że koncert Fish najmniej będzie odpowiadał moim muzycznym upodobaniom. Ale trochę sam siebie zaskoczyłem, a raczej zaskoczył mnie ponad 60-letni Szkot, który okazał się być na scenie... jak ryba w wodzie. I choć jego głos nie brzmi już tak jak kiedyś, to koncertowo wciąż jest w swoim żywiole. Bardzo podobało mi się wykonanie „Man With A Stick”, które trochę mi się skojarzyło z „I Can’t Dance” Genesis, oraz kilka staroci takich jak „Vigil”, „Pipeline” czy klimatyczne i według zapowiedzi w każdym czasie aktualne „Credo”. Przyjemną niespodzianką była też obecność w zespole Fisha gitarzysty Johna Mitchella, znanego z It Bites czy Lonely Robot, który dał koncertowi dodatkowego uroku. Moja ocena to 7/10.

GK: Fish nie do końca pasował do klimatu imprezy i otaczających go zespołów, ale sentyment spowodował, że szedłem na jego koncert ze ściśniętym gardłem. Zdaję sobie sprawę, że Fish śpiewa inaczej niż kiedyś i nie jest w stanie wykonywać niektórych utworów tak jak dawniej. Nie mniej, możliwość usłyszenia na żywo takich kawałków jak „Big Wedge”, „Just Good Friends”, „Credo”, „Vigil”, „Internal Exile” czy nawet nowszych typu „Feast of Consequences” i „Man With A Stick” staje się coraz bardziej niepowtarzalna, ponieważ Fish niedługo kończy karierę muzyczną. Spełniło się również moje marzenie, ponieważ wreszcie usłyszałem „Lavender” na żywo. A że nie zabrzmiało tak jak kiedyś? Trudno, taka kolej rzeczy. I tak pójdę na każdy kolejny koncert Fisha, na który tylko dam radę. Moja ocena to 7/10.



Opeth

BM: Po tym koncercie akurat wiedziałem czego się spodziewać i byłem dziwnie spokojny o to, że będzie to świetny występ, bo z Opeth spotykam się średnio raz na trzy lata i nigdy mnie nie zawiedli. Nie inaczej było tym razem: doskonałe brzmienie, świetna koncertowa prezencja, urocza konferansjerka Mikaela Åkerfeldta (on powinien zabrać się za stand-up!) oraz całkiem zgrabna, choć niestety nie zaskakująca setlista. Mogli się panowie trochę bardziej postarać, bo względem koncertu jaki zagrali na pierwszej edycji Prog In Park dwa lata temu nie zmienili w secie nic. Ot dodali do niego tylko „The Devil's Orchard”, a pozostałe utwory - w delikatnie zmienionej kolejności - zagrali te same. Miałem nadzieję na jakąś nowość, w szczególności zważywszy na okoliczności: 12 lipca premierę miał nowy utwór Opeth (którego według Åkerfeldta nie potrafią jeszcze zagrać na żywo...), a już we wrześniu wychodzi nowy album, którego trasa promująca niestety ominie Polskę. Dałbym tutaj maksymalną notę, ale ze względu na powyższe moja ocena to tylko 9/10.

GK: Gwiazdą pierwszego dnia trzeciej edycji Prog In Park był Opeth. Stali bywalcy koncertów Szwedów (tacy jak niżej podpisani) wiedzieli czego się spodziewać. Przekrojowej setlisty, profesjonalizmu i... Mikael Åkerfeldt Stand Up Show. Lider Opeth znany jest z gadatliwości i specyficznego poczucia humoru. I choć historie o pijanym Martinie Mendezie rozbijającym się na statku w Polsce podczas trasy po wydaniu „Still Life” czy poznaniu Józefa Skrzeka (którego nazwał Shrekiem, raczej nieprzypadkowo) słyszałem już kilka razy, trudno było się nie uśmiechnąć, gdy Mikael przywitał publiczność słowami: „Witajcie na Prog In Park...ing”. Co najważniejsze, Opeth pokazał, że nawet na parkingu można dać niesamowity koncert, który doskonale zabrzmi. I to bez względu na to, czy będzie to delikatna ballada z „Damnation” („In My Time Of Need”), skomplikowane technicznie nowe kawałki („Sorceress”, „Demon Of The Fall”, „Wilde Flowers”), czy ciężar i ryczenie w coraz bardziej kultowych „The Drapery Falls” i „Deliverance”. Zgadzam się z Bartkiem, że zespół nie zaproponował niczego nowego, ale i tak koncert był na wysokim poziomie. Póki co, Opeth w ogóle się nie starzeje i radzę wszystkim skrzętnie z tego korzystać. Moja ocena to 10/10.



- DZIEŃ DRUGI -

Bright Ophidia

BM: Jedynym reprezentantem niezwykle bogatej polskiej sceny progresywnej na festiwalu Prog In Park była białostocka formacja Bright Ophidia i choć istnieją już niemal 20 lat (!), to było to moje pierwsze spotkanie z nimi na żywo. Spotkanie bardzo miłe, ponieważ twórczość grupy znam od dawna i nawet kilka płyt zbiera kurz na półce, ale jakoś nigdy nie było mi po drodze z ich koncertami. Zaprezentowali się znakomicie, ba! - nawet powyżej moich oczekiwań. Bright Ophidia pokazała jak grać progresywny metal z odpowiednią mocą, jak popisywać się technicznymi umiejętnościami, nie przesadzając z udziwnianiem kompozycji, a także jak złapać świetny kontakt z publicznością, która po intensywnym pierwszym dniu mogła się w sobotę o godzinie 16:00 dopiero budzić. Super koncert Panowie i mam nadzieję, że moje szlaki koncertowe jeszcze nie raz przetną się z koncertowymi planami Bright Ophidia. Mója ocena to 8/10.

GK: Drugi dzień festiwalu Prog In Park III rozpoczął się od koncertu jedynego polskiego zespołu, który miał przyjemność wystąpić na Scenie Letniej Progresji, bo tak oficjalnie nazywa się to miejsce. Bright Ophidia prezentuje chyba najcięższą muzykę spośród wszystkich kapel, które pojawiły się na festiwalu. Ich techniczne, połamane i trudne dźwięki dobrze sprawdziły się na otwarcie drugiego dnia imprezy. W końcu warto obudzić się, choćby o 16:00. Takie kawałki jak „Magma”, „Set Your Madness Free”, „Stronghold” czy „My heart tells me - no” dobrze zabrzmiały na scenie Prog In Park. Gdyby było trochę ciszej, pewnie nic by się nie stało, ale muzycy z Białegostoku pokazali na co ich stać i dali z siebie wszystko, co nie jest proste, gdy ma się na to tylko pół godziny. Moja ocena to 8/10.



Soen

BM: Był to jeden z tych występów, na który czeka się z wypiekami na twarzy. Soen wydaje album za albumem (cztery krążki w siedem lat), a każdy trzyma bardzo wysoki poziom. Miałem już okazję zobaczyć tę grupę w koncertowym wydaniu, ale po występie w ramach Prog In park mam wrażenie, że podobnie jak z albumami - są z roku na rok coraz lepsi. Słyszałem pewne narzekania wśród publiczności, że było za głośno, że bas trochę dudnił, ale nie mogę się z tym zgodzić, bo dla mnie wszystko zagrało perfekcyjnie (no, może poza początkiem, kiedy wokal był bardzo cicho, ale trwało to góra 3 minuty). Szkoda, że dostali tak mało czasu, bo te trzy kwadranse minęły błyskawicznie, ale każdy kto ma taką możliwość powinien wybrać się na jeden z jesiennych koncertów klubowych Soen w Polsce. Świetnie wpisał się też w skład nowy gitarzysta Cody Ford, który popisał się na koniec koncertu wyśmienitym solo w „Lotus”. Moja ocena to 9,5/10.

GK: Kolejny występ był chyba jednym z tych najbardziej wyczekiwanych. Ludzie w koszulkach Soen niemal dorównywali tym w koszulkach Dream Theater. Gdy usłyszałem pierwsze dźwięki „Covenant”, nie mogłem się nie zachwycić, ponieważ to mój ulubiony utwór z ostatniej płyty zespołu, zatytułowanej „Lotus”. Z nowego krążka panowie zagrali również „Lascivious”, „Martyrs” i utwór tytułowy. Do tego „Opal” i „Sectarian” z „Lykaia” i „Savia” z debiutu i mamy pełnię szczęścia? No nie, by to osiągnąć, występ musiałby trwać dwa razy dłużej. Organizatorzy chyba też zdają sobie z tego sprawę, ponieważ już są ogłoszone dwa koncerty Soen w Polsce we wrześniu. Przedsmak tego można było poczuć na Prog In Park III (osobiście był to mój pierwszy kontakt z Soen), ale by dać się porwać twórczości grupy na całego, musimy jeszcze trochę poczekać. Moja ocena to 8/10.



Haken

BM: Ten koncert zleciał mi chyba najszybciej ze wszystkich, bo 45 minut jakie dostał na swój występ Haken gdzieś mi po prostu zniknęło. Koncert jaki zaprezentowali Brytyjczycy mógłby być muzyczną definicją tego, jak brzmieć powinien progresywny metal w XXI wieku. To jak prezentują się na żywo pozwala mi stwierdzić, że zostawiają w tyle całą konkurencję - oczywiście w swojej kategorii. Setlistę zdominował materiał z ubiegłorocznego „Vector”, ale przecież nie mogło zabraknąć także brawurowo wykonanego „Cockroach King”. Szkoda tylko, że w jednym z kluczowych momentów w „1985” zawiodła technika i wejście w klawiszowe solo Diego Tejeida się nie udało, ale i tak był to znakomity koncert. Gdyby jeszcze było choć o kwadrans dłuższy... Moja ocena to 9,5/10.

 

GK: Jedyny problem dotyczący występu Haken na Prog In Park był właściwie ten sam co w przypadku Soen. Było za krótko. Poza tym, to co muzycy zaprezentowali w Warszawie, to wzór koncertu rockowego, nawet takiego festiwalowego. Od początku było mnóstwo fantastycznej energii i emocje na najwyższych poziomie. Cały zespół nawiązywał kontakt z publicznością i zagrzewał ją do zabawy, kipiąc przy tym czystą radością. W krótkim secie zmieściła się prawie połowa najnowszej płyty, „Vector” („Puzzle Box”, „A Cell Divides”, „Nil by Mouth”) oraz „Earthrise” i „1985” z „Affinity” i „Cockroach King” z „The Mountain”. Dla mnie to była setlista – marzenie i pocieszenie po przegapionym koncercie Haken w Krakowie. Moja ocena to 10/10.



Richie Kotzen

BM: I oto bodaj największe zaskoczenie całego festiwalu - trio dowodzone przez bardzo utalentowanego i doświadczonego gitarzystę Richiego Kotzena (ex-Poison, ex-Mr. Big oraz The Winery Dogs). Była to muzyczna uczta dla miłośników instrumentalnej wirtuozerii, ale takiej, która przez poziom skomplikowania nie ujmuje muzyce wartości emocjonalnej. Nie udało mi się niestety całego koncertu obejrzeć w skupieniu, bo czekałem wówczas w dość długiej kolejce po jedzonko, ale to co było słychać ze sceny bardzo mi się podobało. Oczywiście grana przez Kotzena muzyka to nic specjalnie odkrywczego, ale za to jest wyjątkowo przebojowa, przepełniona pozytywną energią, wirtuozerska i po prostu bardzo przyjemna. Taki rock and roll powinien grać w radio, a takie koncerty niech promotorzy serwują nam jak najczęściej. Moja ocena to 8,5/10.

GK: Wydaje mi się, że Richie Kotzen był zagadką dla wielu uczestników tegorocznej edycji Prog In Park. Osobiście zadałem sobie trochę trudu i posłuchałem płyt Kotzena przed festiwalem. Na żywo Richie zabrzmiał dokładnie tak, jak się tego spodziewałem. Formuła power trio zdaje się być nieśmiertelna. Richie Kotzen, jego gitary i fantastyczna sekcja rytmiczna zgotowały publiczności Prog In Park lepsze przedstawienie niż niejeden siedmioosobowy kolektyw. Mieliśmy do czynienia z próbką rewelacyjnej fuzji hard rocka, bluesa i soulu na najwyższym poziomie, w wykonaniu ludzi, którzy doskonale czują taką muzykę. Mocny głos Kotzena, jego ekwilibrystyczne solówki gitarowe oraz solówki sekcji rytmicznej (tak, tak) i atmosfera tego występu pokazały, że to był doskonały pomysł, by zaprosić Kotzena na festiwal. Wszystkie utwory zabrzmiały świetnie, ale moimi faworytami były „Riot”, „Bad Situation”, „Love Is Blind”, „Doin' What the Devil Says to Do” i „Help Me”. Moja ocena to 10/10.



Dream Theater

BM: Przed koncertem Dream Theater miałem dwie główne obawy: o formę wokalną Jamesa LaBrie oraz o to, czy Mike Mangini dosięgnie wysoko zawieszonych talerzy. Obie obawy okazały się przesadzone, bo Mangini talerzy dosięgnął, a LaBrie... cóż, potrafi zaśpiewać lepiej, ale potrafi też dużo gorzej. Generalnie Teatr Marzeń już dawno przestał spełniać moje muzyczne marzenia, może przez to, że widziałem ich już sześć razy, przy czym pierwszy w zamierzchłym roku 2005. Niemniej tegoroczny koncert był nawet całkiem znośny, choć było kilka dużych minusów. Po pierwsze coś panowie pozmieniali (in minus) w „Dance Of Eternity”, po drugie LaBrie spieprzył koncertowo „As I Am”, a po trzecie było za głośno i dopiero ze znacznej odległości dało się tego w miarę przyjemnie słuchać. Nie będę jednak zbyt krytyczny, bo doświadczyłem Dream Theater i w gorszym wydaniu (Metal Hammer Festival w 2015), więc... moja ocena to 5/10.

GK: Główną gwiazdą Prog In Park III był Dream Theater. Kiedyś był to jeden z moich ulubionych i najważniejszych dla mnie zespołów, później emocje nieco opadły. Dopiero teraz miałem okazję, by pierwszy raz zobaczyć zespół na  żywo. Mam mieszane uczucia wobec tego występu. Muzycznie było bez zarzutów, ponieważ instrumentaliści Dream Theater to uzdolnieni profesjonaliści, którzy doskonale wykorzystują swoje umiejętności. Oglądanie Johna Petrucciego i Jordana Rudessa w akcji to czysta przyjemność. Sekcja rytmiczna, szczerze mówiąc, nie zrobiła na mnie jakiegoś większego wrażenia. Najbardziej kontrowersyjna pozostaje oczywiście kwestia wokalu. James LaBrie, podobnie jak Fish, obecnie śpiewa inaczej niż kiedyś, tylko że w tym przypadku, jest to dużo bardziej zauważalne i ma poważniejsze konsekwencje. Utwory Dream Theater bez mocnego, czystego wokalu brzmią znacznie bardziej ubogo. Nawet kawałki z nowej płyty brzmią inaczej, co każe zastanowić się, co musiało zadziać się w studiu, bo na płycie LaBrie brzmi całkiem nieźle. Nagłośnienie finałowego występu na Prog In Park również nie było idealne, wróciło dudnienie, było też mało selektywnie. Moja ocena to 6/10.



- PODSUMOWANIE -

BM: I tak trzecia edycja Prog In Park przeszła do historii, choć była to z pewnością najbardziej udana pod kątem muzycznym odsłona tego festiwalu. Dzień pierwszy oferował występy bardzo różnorodne, ukazujące różne odcienie progresywnej muzyki. A dzień drugi zadowolił zarówno miłośników instrumentalnych popisów, jak i widzów poszukujących w muzyce wyjątkowych emocji. Panie i Panowie z Knock Out Productions oraz Progresji stanęli na wysokości zadania i zaserwowali nam festiwal doskonale zorganizowany, ze świetnym line-upem, wyjątkowo punktualnymi występami, bogatą ofertą około-muzyczną (merch, gastronomia, spotkania z muzykami itd.) i świetną atmosferą, do której przyłożyła się oczywiście także publiczność. Po przygodach jakie ten festiwal przechodził w ubiegłym roku udała się edycja, która na długo zapadnie mi w pamięć. Mogę teraz śmiało powiedzieć, że w Polsce mamy festiwal progresywny na światowym poziomie i nazywa się on Prog In Park. Mam tylko nadzieję, że imprezie uda się wrócić do amfiteatru w Parku Sowińskiego (oraz że planują to Organizatorzy), który był o wiele bardziej klimatycznym miejscem niż zaplecze Progresji. I wówczas Mikael Åkerfeldt nie będzie już sobie mógł żartować, że oto gra na parkingu (przeinaczył nazwę festiwalu na „Prog In Parking Lot”). Do zobaczenia za rok!

___
Tekst: Bartłomiej Musielak, Gabriel Koleński
Fotografie: Jan Włodarski

___
Szczególne podziękowania dla Organizatorów festiwalu: Knock Out Productions oraz Progresja Music Zone

Prawdą jest, że to, co dobre, kończy się najszybciej. Jeszcze przed chwilą odliczałem dni do Festiwalu, a obecnie piszę moje wspomnienia z niego, kilka dni od zakończenia wydarzenia. Trzynasta edycja Festiwalu Rocka Progresywnego im. Tomasza Beksińskiego w Toruniu jest już za nami, ale emocje wciąż żyją w uczestnikach imprezy, co widać chociażby na Facebooku, który został zalany zdjęciami, podziękowaniami i wszelkiego rodzaju pamiątkami z Festiwalu. I bardzo dobrze, to lubimy.
Dla niektórych całość rozpoczęła się już w piątek, w klubie Dwa Światy, podczas tzw. „before party”, na którym uczestnicy bawili się wyśmienicie przy dźwiękach z lat 80-tych. Było sporo muzyki z gatunku new romantic, która nawiązywała do audycji Tomasza Beksińskiego, ale też sporo przebojów, które wszyscy uwielbiają.
Pierwszy dzień Festiwalu, już oficjalnie w amfiteatrze przy Muzeum Etnograficznym, rozpoczął występ pochodzącej z Rzeszowa formacji TENSION ZERO. Zespół, na czele którego stoi charyzmatyczna wokalistka Dominika Kobiałka, mocno przyłożył do pieca, budząc wszystkich, którym nie pomogła kawa po piątkowym before party. W muzyce Tension Zero jest miejsce zarówno na ciężkie gitarowe riffy, jak i bardziej sentymentalne partie, a wszystko spaja mocny i wyrazisty wokal Dominiki. Grupa wciąż promuje wydany dwa lata temu album „Human.exe”, z którego usłyszeliśmy między innymi przebojowe „Indigo”. Muzycy zaprezentowali również premierowy utwór „Empire”, który powstał specjalnie z myślą o Festiwalu. Niemała rzecz, a bardzo cieszy.
Następnie nadeszła kolej na występ, na który wiele osób czekało. Zespół LESS IS LESSIE ma nie tylko intrygującą nazwę, ale również niebanalną muzykę. Już samo instrumentarium, z rozbudowanymi klawiszami i skrzypcami robi wrażenie. I choć w składzie zabrakło wokalistki Zofii Wypychowskiej, a w repertuarze wzruszającego „In The End”, gdy ze sceny popłynęły pierwsze dźwięki „Archiwum X”, już było wiadomo, że będzie dobrze. I tak było. Piękne wykonanie „Blackout” dopełniło dzieła. Muzykę wrocławskiego zespołu niezwykle ciężko jest przypisać do jednego gatunku, ale słychać w niej echa prog rocka, jazzu, trip hopu, awangardy, czy nawet muzyki filmowej i psychodelicznej. Jedyne, co nie do końca dopisało pierwszego dnia Festiwalu, to pogoda. W trakcie występu Less Is Lessie zaczął padać deszcz, ale wokalista i klawiszowiec Filip Kozak tylko żartobliwie skwitował, że to już trzeci raz, gdy podczas ich koncertu pada. Widocznie taki mają klimat. Magiczny i wyjątkowy, trzeba dodać.
Niebanalny i wyjątkowy był również kolejny występ. Na Festiwalu w Toruniu, oprócz szeroko pojętego rocka progresywnego, często pojawiają się zespoły tworzące muzykę z pogranicza jazz rock/fusion. Tegorocznym przedstawicielem tego szlachetnego gatunku była łódzka formacja SMASH THE CRASH, którą fani mogli usłyszeć już na kilku festiwalach w Łodzi, Ostrzeszowie, a teraz w Toruniu. Instrumentalne, mocne, gitarowe fusion z klawiszowymi smaczkami niejednego wystrzeliło w kosmos, udowadniając, że jest miejsce dla tego typu muzyki na prog rockowych festiwalach. W Toruniu Smash The Crash zaprezentowało głównie utwory z najnowszego, tegorocznego albumu, „PL Lady”. To, czego do tej pory mogło nieco brakować na koncertach Łodzian, to saksofon, ale i o to panowie zadbali podczas występu w Toruniu. Wraz z zespołem, na scenie pojawił się gościnnie lokalny saksofonista, znajomy grupy, który doskonale dopełnił jej brzmienie.
Następny zespół, który pojawił się na scenie amfiteatru, to pierwsza z tzw. „wielkich gwiazd”, które uświetniły trzynastą edycję Festiwalu. AMAROK, odkąd wrócił do życia ponad dwa lata temu, doskonale radzi sobie na scenie oraz w studiu. Dodowem tego pierwszego są liczne występy na festiwalach w Legionowie, Warszawie, Łodzi i Inowrocławiu, a tego drugiego wydana w 2017 roku płyta „Hunt” oraz najnowsze dzieło warszawskiego zespołu, zatytułowane „The Storm”. To ostatnie to wprawdzie instrumentalna ścieżka dźwiękowa do spektaklu tanecznego o tej samej nazwie, ale poza pięknymi, ambientowymi pejzażami i wciągającą elektroniką, na albumie znalazło się miejsce na dwa wokalne utwory niezwiązane ze spektaklem, które Amarok wykonał w Toruniu. Tytułowy „The Storm” oraz „The Song Of All Those Distant” pięknie zabrzmiały w plenerze, choć deszcz, który „wzbogacił” występ Less Is Lessie, wciąż nie odpuszczał. Grupa Michała Wojtasa zagrała jeszcze jeden utwór z nowego krążka, instrumentalny „Warm Coexistence”, który otwiera płytę oraz rozpoczął koncert. Poza tym, nie zabrakło przebojów z „Hunt”, m.in. „Idyll”, „Winding Stairs”, czy „Nuke”. To był niezwykle klimatyczny i emocjonalny występ, pełen jedynej w swoim rodzaju atmosfery.
Główną gwiazdą pierwszego dnia Festiwalu byli post rockowi mistrzowie z warszawskiego TIDES FROM NEBULA. Zespół otwiera właśnie nowy rozdział w swojej historii, po ostatecznym odejściu ze składu gitarzysty Adama Waleszyńskiego. Jest to poważna zmiana, ponieważ Adam miał zawsze duży udział w tworzeniu atmosfery podczas koncertów Warszawiaków. Występem w Toruniu, Tides From Nebula pokazali, że mogą poradzić sobie bez charyzmatycznego kolegi i dać równie dobre, energetyczne show, co zawsze. Nienaganne brzmienie, bogate oświetlenie i duże zaangażowanie muzyków stworzyło odpowiednią otoczkę koncertu. Nawet deszcz wreszcie przestał padać. Panowie przygotowali długi, przekrojowy set, który obejmował wszystkie płyty studyjne oraz nowe kawałki – „Ghost Horses” i „Dopamine”, które zapowiadają album „From Voodoo To Zen”, który ukaże się w tym roku. Miłym akcentem było zaproszenie publiczności do dołączenia do zespołu na scenę w trakcie wykonywania „Tragedy Of Joseph Merrick” na zakończenie. Takich przeżyć się nie zapomina, co niżej podpisany potwierdza, ponieważ znalazł się we wspomnianej grupie fanów.
Po koncertach, najbardziej wytrwali bywalcy Festiwalu udali się ponownie do Dwóch Światów, tym razem na „after party”, gdzie kontynuowana była zabawa rozpoczęta dnia poprzedniego. Do klubu wchodziło się jak do domu, z którego wyszło się tylko na chwilę.
Drugi dzień Festiwalu rozpoczęła łódzka grupa LET SEE THIN. Jeśli ktoś się przesłyszał i pomyślał, że chodzi o Leafless Tree, to jest to jak najbardziej słuszne skojarzenie, ponieważ składy obu kapel mocno się pokrywają. Gitarzysta Radek Ossowski nadal jest obecny w składzie, ale tylko delikatnie przygrywa na gitarze akustycznej, ponieważ partie elektryczne przekazał Maciejowi Włodarczykowi. Co najważniejsze, na czele zespołu wciąż stoi Łukasz Woszczyński, który oczarowuje swoim głosem. Występ Let See Thin był po prostu zachwycający. Przejmująca emocjonalność, zapewniona przez Łukasza, wyrywała serce, tym bardziej, że niektóre jego teksty są rozdzierająco smutne. Jednak, ten występ nie był depresyjny, lecz niesamowicie wciągający i poruszający. Klasyczny rock neoprogresywny, ale nieprzegadany i nienużący, to coś, co rzadko można spotkać na współczesnej scenie progresywnej. Z niecierpliwością czekam na płytę, która właśnie powstaje.
Następnie na scenie zainstalowali się kolejni przedstawiciele stolicy. Zespół CEREUS gra coraz częściej, dzięki czemu panowie zdobywają coraz większe doświadczenie sceniczne, co zdecydowanie procentuje i jest wyraźnie widoczne. Wokalista Michał Dąbrowski wyrasta na rasowego frontmana, a swoją energią i charyzmą przykuwa uwagę i wzbogaca występy zespołu. Cereus wciąż promuje zeszłoroczny, bardzo udany album „Dystonia”, którego obszerne fragmenty usłyszeliśmy w Toruniu. Początkowo zespół wydawał się nieco speszony i nieśmiały, ale muzycy szybko rozkręcili się i zaserwowali mocny, natchniony set. Poza oczywistymi „przebojami”, takimi jak „Icarus”, „Ergo”, czy „Cassiopeia”, zespół zaprezentował również nowy utwór (ja zapamiętałem tytuł „Quicksand”, ale nie jestem pewien czy dobrze), który pojawi się na powstającej powoli drugiej płycie.
Kolejni wykonawcy to kontynuacja prezentacji debiutantów, którzy mają na koncie jedną, pełną płytę. FRONTAL CORTEX trochę namieszał w zeszłym roku, wydając album „Passage”. Z jednej strony, duch zespołu Tool przenika każdy utwór ekipy z Olsztyna, z drugiej muzykom nie brakuje ciekawych pomysłów na melodie i wyobraźni. Wokalista i basista grupy, Grzegorz Gołaszewski, nie jest może mistrzem konferansjerki i brakuje mu jeszcze trochę charyzmy, ale w zespole tkwi duży potencjał, który mam nadzieję, zostanie wykorzystany. Nie można odmówić Frontal Cortex profesjonalizmu i perfekcji. Zespół był doskonale przygotowany, odgrywając idealnie każdy kawałek. Zwłaszcza singlowy „Disappointed” zabrzmiał wyśmienicie. Ten występ zrobił duże wrażenie na uczestnikach Festiwalu, co było widać po kolejce, która ustawiła się do stanowiska z gadżetami, po zakończeniu koncertu olsztyńskiego zespołu.
Ryszarda Kramarskiego wszyscy znają jako lidera i klawiszowca Millenium oraz szefa wytwórni Lynx Music. Lecz od kilku lat Ryszard prowadzi również swój solowy projekt, początkowo nazwany The Ryszard Kramarski Project, a obecnie skrócony do tRKproject. Solowy projekt Kramarskiego skupia się na tworzeniu albumów konceptualnych, inspirowanych klasycznymi lekturami, z wyjątkiem płyty „Sounds From The Past”, która służyła odświeżeniu kompozycji zespołu Framauro. W Toruniu Ryszard nie zdecydował się na pełną prezentację najnowszego albumu „Mr Scrooge”, lecz powrócił do swojego debiutanckiego „Małego Księcia”, odgrywając go z zespołem w całości, za to w pięknej oprawie, z fragmentami książki czytanymi przez lektora pomiędzy poszczególnymi utworami. Z pozostałych dwóch płyt usłyszeliśmy tylko po dwa wybrane utwory. Występ tRKproject był jak zwykle czarujący, z olśniewającymi solówkami wspaniałego gitarzysty Marcina Kruczka. Gdyby tylko Karolina Leszko wreszcie nauczyła się tekstów na pamięć, byłoby idealnie…
Występem finałowym był koncert BELIEVE, z okazji piętnastolecia istnienia zespołu. Niestrudzony gitarzysta Mirosław Gil wciąż prowadzi swój zespół, mimo różnych przeszkód i przetasowań w składzie. Na szczęście, dobra muzyka zawsze się obroni i tak jest też w tym przypadku. Obchody piętnastej rocznicy zaplanowano z dużym rozmachem. Niestety czas nie jest z gumy, dlatego zespół musiał nieco okroić swój repertuar. Stosując zasadę klamry, Believe wzięło na warsztat pierwszą i ostatnią płytę, które prawie w całości zostały odegrane na scenie w Toruniu. Do zaśpiewania utworów z „Hope To See Another Day” został specjalnie zaproszony pierwszy wokalista Believe, Tomasz Różycki. Niestety jego kondycja wokalna pozostawiała sporo do życzenia, ale tak to bywa, gdy ma się długą przerwę od występów. Drugą część koncertu stanowiły kompozycje z „VII Widows” śpiewane przez Łukasza Ociepę. Łukasz, jak zwykle zresztą, zadbał o charakteryzację i rekwizyty, z płonącą różą w momencie kulminacyjnym. Wokalista zdecydował się nawet na specjalne soczewki kontaktowe, w których niewiele widział, dlatego potrzebował pomocy przy wchodzeniu na scenę. Na końcu, obaj wokaliści wykonali wspólnie utwór „Beggar”, z repertuaru Mr Gil. Jak przystało na urodziny, był też tort, szampan i wspólne odśpiewanie „Sto lat”.
Trzynasta edycja Festiwalu Rocka Progresywnego im. Tomasza Beksińskiego w Toruniu dobiegła końca zdecydowanie zbyt szybko, ale za to była wypełniona, jak zawsze, wspaniałymi koncertami, wyjątkową atmosferą i jedyną w swoim rodzaju publicznością. Możemy się różnić pod wieloma względami, ale wszyscy raz w roku przyjedziemy do Torunia, uściskamy się, pośmiejemy, zintegrujemy i zachwycimy dobrą muzyką. Już nie mogę doczekać się kolejnej edycji. Niby to dopiero za rok, ale nie martwcie się, ten czas zleci szybciej niż możecie to sobie wyobrazić.
Przybył, zobaczył, wysłuchał, wrócił i spisał,
Gabriel „Gonzo” Koleński
Zdjęcia: Krzysztof"Jester"Baran





"Ból Świata" - wywiad z: FISH

czwartek, 04 lipiec 2019 18:49 Dział: Wywiady

Nie ukrywam, że wywiad z artystą takiej rangi jak FISH jest marzeniem chyba każdego tzw. dziennikarza amatora, a już zwłaszcza fana wczesnych płyt Marillion i solowych dokonań artysty. I choć nie obyło się bez przekładania terminu, problemów technicznych i sztywnego początku, Fish okazał się fantastycznym rozmówcą, niezwykle cierpliwym, wylewnym i szczerym. Rozmowa była długa, więc nie przedłużając, zapraszam do lektury i przypominam, że najbliższe spotkanie z Fishem już w lipcu na festiwalu Prog In Park: LINK


Gabriel Koleński: W sierpniu zagrasz w Warszawie w ramach festiwalu Prog In Park. Jak czujesz się z myślą, że będziesz dzielił scenę głównie z zespołami grającymi nowoczesny prog metal?

Fish: Nie mam z tym żadnego problemu. Nie ma to dla mnie znaczenia. Wraz z zespołem wychodzimy na scenę i robimy swoje. Nie zwracam uwagi na to co robią inni.

GK: Może w takim razie opowiedz o obecnym składzie Twojego zespołu. Po raz pierwszy będzie z Tobą grał gitarzysta John Mitchell.

F: Tak, to pierwszy raz, kiedy będziemy mogli grać razem na scenie. Oczywiście znam Johna od lat, podziwiałem jego grę, zwłaszcza w It Bites. Robin Boult (dotychczasowy gitarzysta w zespole Fisha ~przyp.red.) gra obecnie z Howardem Jonesem, dlatego potrzebowaliśmy zastępstwa. Johna polecił mi mój basista Steve Vantsis, który grał na ostatniej płycie Lonely Robot (solowy projekt Mitchella ~przyp.red.). Bardzo cieszę się na tę współpracę.

GK: Przez ostatnie kilka lat grałeś na żywo w całości albumy Marillion z okresu, gdy śpiewałeś w zespole – „Misplaced Childhood” i „Clutching At Straws”. Czy to sprawiało Ci większą frajdę niż granie solowego materiału?

F: To są dwie zupełnie różne rzeczy. Przede wszystkim, grałem dawne albumy Marillion w całości, dlatego, że postanowiłem zrobić to po raz ostatni. Nie będę już do nich wracał na żywo. Powoli myślę o muzycznej emeryturze, dlatego zaczynam zamykać niektóre rozdziały.

GK: Dlaczego nie zdecydowałeś się odgrywać w całości dwóch pierwszych płyt Marillion?

F: Oczywiście bardzo lubię „Script For A Jester’s Tear” oraz „Fugazi” i mam do nich ogromny sentyment, ale to naprawdę stare albumy. „Script” zaczął powstawać jeszcze w 1981 roku. Od tamtego momentu minęło wiele lat, dużo się pozmieniało. Obecnie śpiewam pewne rzeczy inaczej. Musielibyśmy też wymieniać klawisze na tę okoliczność, co byłoby problematyczne, dlatego nie zdecydowałem się na to.

GK: Czy Twój dorobek z Marillion to coś z czym się zmagasz czy raczej jesteś z niego dumny i chętnie do niego wracasz?

F: Oczywiście jestem bardzo dumny z tego co zrobiliśmy wspólnie z Marillion. Nasze drogi rozeszły się i każdy poszedł w swoją stronę, ale nie odcinam się od płyt, które razem nagraliśmy, dlatego też niektóre z nich grałem w całości na scenie. Zawsze będę chętnie wracał do albumów, które nagrałem z Marillion, bo to również część mojego dziedzictwa.

-
Fish 1
-

GK: Opowiedz proszę o czym będą opowiadać utwory na Twoim nadchodzącym solowym albumie „Weltschmerz” i dlaczego zdecydowałeś się nadać płycie tytuł w języku niemieckim.

F: „Weltschmerz” to ból świata (w wolnym tłumaczeniu z języka niemieckiego – zaniepokojenie jednostki stanem otaczającego nas świata ~przyp.red.). To niemieckie słowo, które znam od dawna i uwielbiam je. Podoba mi się jego brzmienie, tak jak całego języka niemieckiego. Może w poprzednim życiu byłem Niemcem, sam nie wiem (śmiech). Na albumie „13th Star” był przecież utwór „Manchmal” („czasem” ~przyp.red.). Uwielbiam bawić się słowami, łączyć je ze sobą. Z płytą jest trochę jak z filmem. Dobry film może zostać zabity w procesie post-produkcji. Na albumie będzie taka piosenka „Live Or Die By Editing”. Tak samo jest z tekstami utworów. Zawsze byłem tekściarzem, pisarzem. W czasach „Script For A Jester’s Tear” i „Fugazi” mój styl był bardzo kwiecisty, bardzo ekspansywny jeśli chodzi o ilość i dobór słów. Potem wszystko sobie przemyślałem. Wierz lub nie, ale Twitter i Facebook nauczyły mnie wiele jeśli chodzi o słowa. W 2009 i 2017 roku przeżyłem wiele ciężkich chwil, wydarzyło się wiele rzeczy, których nie chciałem. Potrzebowałem jakoś wyrazić siebie. Używałem do tego celu mediów społecznościowych. W takim przypadku musisz bardzo mocno skoncentrować się na tym co chcesz przekazać i cały czas kompresować swoją wypowiedź. Wówczas nauczyłem się wiele o tym, jak używać słów, jak one brzmią razem, jak współgrają ze sobą. Ostatni post napisałem dwa dni temu. Dotyczył tego jak po kolacji we włoskiej restauracji, wraz z żoną szliśmy na stand-up Jona Ronsona. Oboje dyszeliśmy w deszczu i wypuszczaliśmy z siebie kłęby pary jak ciężko pracujące silniki. Użyłem sześciu słów do opisania tego, to było jak olśnienie (polecam przeczytać oryginalny post na stronie Fisha, bo ciężko to sensownie przetłumaczyć ~przyp.red.).

Tak wygląda cały „Weltschmerz”. Jego warstwa słowna jest bardzo intensywna. Album zrobił się mocno autobiograficzny. Jakiś czas temu odkryłem, że to co robisz ze słowami, gdy piszesz teksty, funkcjonuje na wielu różnych płaszczyznach. Pierwsza to to co słyszą słuchacze, ich pierwsze wrażenie. Druga to nieco szersze wyobrażenia. Trzecia, najtrudniejsza do dotarcia do niej, to podświadomość i to ona jest powodem, dla którego ktoś zostaje pisarzem. Tam chcesz dotrzeć. Ciekawa sprawa ma się z utworem „Little Man What Now”. To był pierwszy tekst, który napisałem na nową płytę. Pamiętam jak pisałem te słowa. To było pod koniec roku 2016. Połowę tekstu napisałem dość szybko, ale musiałem naprawdę mocno napracować się przy drugiej części. Dopiero gdy skończyłem ten kawałek, nagrałem go i odsłuchałem, zdałem sobie sprawę jak bardzo ten utwór jest autobiograficzny. Wydawało mi się, że stworzyłem postać, która skupia w sobie cały ten wysiłek, a okazało się, że to jestem ja. Napisałem o sobie samym. Podobnie było z „Waverley Steps”, w którym pisałem o facecie cierpiącym na depresję, o tym jak dotarł do tego momentu. Tak naprawdę zaczerpnąłem tu dużo z własnego życia.

„Weltschmerz” opowiada o bólu, który potrafię odczuwać, który potrafię dostrzec i opowiedzieć o nim. Wyczuwam beznadzieję i frustrację. To są te sytuacje, gdy oglądasz telewizję i słyszysz o tym, że ludzie w Jemenie są bombardowani przez amerykańskie i brytyjskie samoloty zaopatrywane przez firmy, które zarabiają na tym mnóstwo kasy, produkując broń w Rosji i Chinach, a potem jakiś dupek w reklamie prosi o wspieranie rodzin w Jemenie. Później nadają program o przemyśle zbrojeniowym i widzisz te wszystkie piękne, błyszczące bronie, które zostaną użyte. Tu pojawia się dylemat psychologiczny. Dlaczego proszą nas o dawanie pieniędzy na uchodźców, skoro brytyjska firma zarabia miliony na broni służącej do bombardowania tych ludzi. To jest „weltschmerz”, to jest ta mentalna dezorientacja, która pojawia się, gdy próbujesz zrozumieć ten świat. Ludzie z trudem rozumieją świat, na którym żyją. Wielu młodych ludzi ma obecnie problemy ze zdrowiem psychicznym, potrzebuję pomocy. Łatwo jest mi o tym mówić, ponieważ sam mam 61 lat, za 20-30 lat mnie już nie będzie, ale młodzi ludzie zaczynają zdawać sobie sprawę z tego, że odziedziczą coś potwornego. Sytuacja ekonomiczna staje się coraz trudniejsza. Młodzi boją się czy będą mieć pracę, czy będzie ich stać na własny dom. Ostatnio słuchałem w radiu wywiadu z facetem, który jest właścicielem fabryki produkującej ubrania w Bangladeszu. Program dotyczył sztucznej inteligencji. Facet zatrudniał 1500 osób, które miały za zadanie wkładać nić do maszyny. Płacił im za to gówniane pieniądze, a mówimy o jednym z najbiedniejszych krajów na świecie. W pewnym momencie zastąpił ludzi właśnie tą sztuczną inteligencją. Spiker w programie zapytał go dlaczego wprowadził sztuczną inteligencję, skoro sprzedaje produkowany materiał na Zachodzie, a zatrudnia ludzi bardzo ubogich. Odpowiedział, że dla zysku. Ta obrzydliwa strona kapitalizmu to dla mnie właśnie „weltschmerz”. Czemu nie możemy po prostu zatrudniać ludzi? Czemu w supermarkecie kod kreskowy musi być nadawany przez maszyny? Czemu supermarket, który zarabia miliony, nie może zatrudnić więcej osób, które będzie stać na robienie zakupów, wynajmowanie domów, itd. Dlaczego musimy wprowadzać wszędzie maszyny? Dlaczego zysk zawsze musi być kluczowym wskaźnikiem tego gdzie jesteśmy jako planeta? Zmiana klimatu postępuje, ponieważ globalne korporacje zarabiają ogromne pieniądze, które nie są potem inwestowane w planetę. Powstaje pytanie, ile pieniędzy potrzebuje jeden człowiek.

Przy „Weltschmerz” nie chciałem zajmować się polityką, to bzdura, to było przerabiane już wiele razy, to pusty frazes. Tym razem chciałem zająć się historiami prawdziwych ludzi i na nich skupiam się najbardziej. Dlatego ten materiał jest bardzo trudny do napisania, bo muszę stać się określonym bohaterem. Muszę pozwolić by moje uczucia wyszły na wierzch, ale jednocześnie muszę pozostać człowiekiem, bo inaczej oszalałbym. Ten album jest mroczny, ale jednocześnie piękny, podobnie jak to było w przypadku „Clutching At Straws”, który dotykał bardzo trudnych tematów. Tak samo film „American Beauty”. Cała postać głównego bohatera, który przeżywał kryzys wieku średniego, młoda dziewczyna, którą był zafascynowany, ojciec chłopaka jego córki, który bał się o orientację seksualną swojego syna. Wszystkie mroczne emocje zostały niesamowicie ujęte w tym filmie, cała burzliwość, złowrogość. Mimo to, jest to piękny film. Ta scena gdy Kevin Spacey kupuje sprzęt gimnastyczny i zaczyna ćwiczyć w garażu, przychodzą do niego młode dziewczyny, gdy on rozciąga się. Ta scena jest bardzo niepokojąca, ale jednocześnie piękna. Kolejna scena, w hali sportowej, gdy widzi cheerleaderkę i zaczyna fantazjować o niej, to jest piękne. To jest to co kocham jako tekściarz, jako pisarz, umieć uchwycić te wszystkie analogie.

GK: Proces powstawania „Weltschmerz” zdaje się nieco przeciągać. Czy taki był plan czy po drodze wydarzyło się coś co opóźniło nagrywanie albumu?

F: Nie, nie planowałem tego w ten sposób, ale tak się stało z wielu przyczyn. W pewnym momencie musiałem zweryfikować rozplanowanie powstawania tego albumu. Tematy, które tym razem poruszam, wymagały dużej ilości czasu, bym mógł je właściwie przetrawić. Musiałem odpowiednio przygotować historie. To jest właśnie to czym się zajmuję. Piszę historie, które trochę przypominają scenariusze filmowe tworzone do muzyki. Dobrym przykładem są dwa utwory, które wciąż musimy skończyć. Jeden z nich to „Rose Of Damascus”, który opowiada o młodej osobie z Syrii, która staje się uchodźcą, przynajmniej w Europie. Obecnie jest to bardzo poważny problem. Dziewczyna, o której opowiadam w utworze, wychowuje się w Damaszku. W pewnym momencie religia wkracza w jej życie w inny sposób niż by sobie tego życzyła. Wówczas to życie zostaje wywrócone do góry nogami, a ona nie może już sprzedawać róż, jest zmuszona chować twarz, ukrywać się. Później, z powodu wojny traci rodzinę oraz dom, porzuca swój kraj i ucieka do Europy. Tytuł utworu wziął się od róży damasceńskiej, która była najważniejszą rośliną uprawianą w Syrii, wykorzystywaną niegdyś między innymi jako składnik do produkcji perfum. Róża damasceńska to również jedna z pierwszych róż sprowadzonych do Europy, a odkryta w Syrii. Ten kwiat posłużył do stworzenia kolejnych hybryd róż w Europie. Dziewczyna w mojej historii jest jak ta róża, która przybywa do Europy po ciężkiej przeprawie, a ja przedstawiam kolejne jej etapy. Czegoś takiego nie da się opowiedzieć w ciągu pięciu minut.

Mamy jeszcze jeden taki utwór, który z kolei opowiada o demencji. Bohaterem historii jest człowiek z Holandii, który widział potworne rzeczy w młodości, w czasie Drugiej Wojny Światowej. Gdy dorasta, te wspomnienia stają się jedynymi jakie ma, tymczasem przestaje pamiętać własną żonę. Tego typu utwory są jak scenariusze. W 2017 roku zorientowałem się, że jeśli postawię tylko na takie długie kawałki, na płycie znajdą się raptem cztery utwory. Uznałem, że to niewłaściwe i chciałem zrobić coś więcej. Wtedy postanowiłem, że powstanie podwójny album, zwłaszcza, że ma to być mój ostatni, dlatego chciałem by był czymś wyjątkowym, czymś czego do tej pory nigdy nie robiłem. Wcześniej był rok 2016, kiedy zmarł mój ojciec, a ja miałem operację pleców. Musiałem odreagować to wszystko, dlatego poświęciłem się pracy w ogrodzie. Zatraciłem się w tym na sześć miesięcy, które minęły nie wiadomo kiedy. Rok później, gdy zaczęliśmy tworzyć utwory, pojawiły się kolejne problemy, a potem pojechaliśmy w trasę. W 2018 roku wróciliśmy do zaczętego wcześniej materiału, ale nagraliśmy tylko jakieś 30-40 minut muzyki, z której część pojawiła się na epce „A Parley With Angels”. Dzięki temu na koncertach mogliśmy grać nowy materiał. Na początku tego roku nastąpiła kolejna zmiana w mojej rodzinie. Moja matka żyła sama od śmierci mojego ojca. Wspólnie jako rodzina zadecydowaliśmy, że będzie lepiej jak zamieszka z nami. Gdy wprowadziła się do naszego domu w styczniu, zmienił się mój sposób pracy, ponieważ nie mogłem już do późna w nocy pracować w domu ani trzymać w nim zestawu perkusyjnego. Nie potrafiłem skupić się na pracy nad nowymi utworami, ponieważ poświęciłem się sprawom rodzinnym. Musiałem się nieco wycofać, dlatego w tym roku nie pojadę w trasę koncertową, z wyjątkiem kilku festiwali, ponieważ skoncentruję się na tworzeniu nowego materiału do końca roku. Wówczas powinien zakończyć się też remont mojego domu. Zostanie dobudowana kolejna część, w której będzie mieszkać moja matka. Wtedy zwolni się miejsce na studio, co będzie lepsze dla wszystkich.

To wszystko spowodowało, że powstanie albumu opóźniło się. To były trudne trzy lata. Nie wynikało to z braku chęci czy możliwości, ale dosłownie i w przenośni nie miałem przestrzeni na nową muzykę. Nie przeszkadza mi to. Nie jestem związany z żadną dużą wytwórnią, nie ciąży na mnie presja, by wydać album w określonym czasie. Zrobię to kiedy będę chciał i kiedy płyta będzie gotowa, tym bardziej, że robię to po raz ostatni, ma to być moje dziedzictwo, więc chcę zrobić to dobrze.

Co ciekawe, jednym z motywów przewodnich na „Weltschmerz” są rośliny. Mark Wilkinson pracuje nad stroną graficzną albumu. Około 2017 roku Mark miał swoje sprawy do załatwienia, w tym problemy zdrowotne. Powiedział, że nie da rady właściwie przygotować grafiki. Odparłem, że nie ma mowy, bym robił album bez jego udziału, co było kolejnym powodem opóźnienia. Po śmierci mojego ojca odnalazłem się w pracy w ogrodzie, cieszyłem się kontaktem z naturą i życiem. To był mój sposób na radzenie sobie ze stratą. Przez to też wszystkie nowe utwory odnoszą się do roślin, kwiatów i drzew. Tytułowy „Weltschmerz” dzieje się w naszych głowach, ale natura dookoła rozwija się i ma własne problemy (śmiech).

GK: Wspomniałeś, że obecnie czujesz się znacznie lepiej bez dużej wytwórni czyhającej za Twoimi plecami. 

F: Zdecydowanie. Nie potrzebuję dużej wytwórni. Przemysł muzyczny zmienił się, jest w tej chwili strasznie gówniany. Jest zbyt dużo dostępnej muzyki, tego całego szajsu. Nawet nie słucham nowych rzeczy. Teraz, żeby dotrzeć do dobrej muzyki, musisz przekopać się przez całą stertę gówna. Nie mam na to czasu, ani nie potrzebuję tego. Mam w domu kolekcję płyt winylowych, których słuchamy z żoną w miarę regularnie. Wciąż słucham muzyki w domu, ale częściej oglądam telewizję, wiele świetnych programów. Zamierzam dalej oglądać serial „Czarnobyl”, który jest absolutnie genialny. Z zainteresowaniem obserwuję jak film i telewizja zmieniały się na przestrzeni lat. Kiedyś byliśmy przyzwyczajeni do oglądania filmów w kinie. Dzięki nowoczesnej technologii możemy oglądać wszystko we własnym domu. Serial „Breaking Bad” jest dobrym przykładem rozwoju seriali. To nie mógłby być film, ponieważ w tak krótkim czasie nie dałoby się pokazać przemian, jakie przechodzą wszyscy bohaterowie. Tradycyjne filmy miały trzy części – początek, rozwinięcie i zakończenie. Później już było 5-7 części, przez co filmy zaczęły trwać dwie, czasem trzy godziny. Technologia rozwinęła się, pojawiły się cyfrowe telewizory, telewizja satelitarna. Współczesne seriale są znacznie bardziej rozbudowane i skomplikowane, nie tylko czarno-białe jak w latach 50, 60 czy 70.Teraz scenarzyści mogą naprawdę rozwinąć swoich bohaterów, przeanalizować ich i poddać wielu próbom. Postacie nie są już tylko dobre lub złe i to bardzo mi się podoba jako autorowi. Przeczytałem sporo książek o pisaniu scenariuszy. Teraz gdy patrzę na duże produkcje Netflixa, które uwielbiam, widzę w nich dużo treści.

GK: Czy myślałeś o tym, żeby samemu zacząć pisać scenariusze?

F: Tak, jak najbardziej. Chciałbym zająć się tym, gdy zakończę karierę muzyczną. Jestem pisarzem, który potrafi śpiewać. Nie jestem szczególnie utalentowanym wokalistą, ale uważam siebie za świetnego pisarza. Warstwa tekstowa zawsze była moją mocną stroną. Dotarłem do punktu, w którym nie chcę już jeździć w trasy. Ostatnia trwała dwa miesiące i odbywała się w miastach, w których grałem przez ostatnie 5-10 lat. Nawet nie miałem ochoty na zwiedzanie. Chciałem tylko zakończyć tę trasę jak najszybciej, bo ciążyła na mnie duża presja. Występowanie na scenie było bardzo przyjemne, ale pozostałe kwestie, jak podróże i przygotowania, już nie. Wszystko poza graniem było marnowaniem czasu. Mam problemy z kolanami i plecami. Po koncertach szybko wracałem do hotelu. Zamiast szlajać się po mieście i pić piwo, wolałem w spokoju oglądać programy na Netflixie. Spędziłem w ten sposób dwa miesiące. Po tym czasie zacząłem zastanawiać się, co ja właściwie wyprawiam. Nie chcę jeździć w trasy tylko po to by zarabiać. Chcę móc cieszyć się nowymi doświadczeniami. Teraz mam 61 lat i są inne rzeczy, które mogę robić.

Słuchałem wywiadu z pewnym artystą, który siedzi w branży od lat i powiedział, że nigdy wcześniej nie tęsknił za domem, a niedawno zaczął. Ja czuję się teraz tak samo, gdy jestem z dala od mojej żony, ogrodu i domu, w którym mieszkamy. Nie chcę już siedzieć w autobusie przez dwa miesiące, dlatego postanowiłem skończyć z tym. Z albumem „Weltschmerz” też mam mnóstwo pracy, której nie chcę więcej powtarzać. Nie chcę robić wciąż tego samego, zamierzam poszukać czegoś nowego dla siebie. Wolę eksplorować inne obszary. Chciałbym zacząć pisać mając nastawienie takie, jak przy tworzeniu muzyki. Lubię styl gonzo (tzw. „gonzo journalism” to styl dziennikarski kojarzony między innymi z Hunterem Thompsonem, polegający na subiektywnym opisywaniu wydarzeń, które samemu się przeżyło. Thompson opisał w ten sposób między innymi życie gangu motocyklowego Hell’s Angels ~przyp.red.) oraz pisarzy takich jak Cormac McCarthy, ten sposób pisania. To jest taka rozwinięta proza, w której poprawność językowa nie jest najważniejsza. Widzę siebie w czymś podobnym. Nie jestem milionerem, nie mógłbym wygodnie przejść na emeryturę. Może przetrwałbym przez maksimum osiem lat, ale muszę się jakoś utrzymać. Większą radość sprawia mi pisanie. Prowadzę swój blog na Facebooku. W jeden dzień potrafię napisać post, który ma pięć tysięcy słów! Mam wiele pomysłów i historii, które od lat siedzą w szufladzie. Chcę popracować nad nimi, rozwinąć je i zobaczyć co z nich wyjdzie. Jeśli najdzie mnie ochota na koncerty, zawsze mogę występować z triem akustycznym, tak jak podczas trasy Fish Heads Club (Fish Heads Acoustic Club Tour w 2011 roku ~przyp.red.), którą bardzo dobrze wspominam. Mogę też po prostu przemawiać do ludzi (tzw. „spoken words”, coś co często robi np. Henry Rollins ~przyp.red.).

Branża muzyczna bardzo się zmieniła. Trasy koncertowe są bardzo drogie. Jest wiele ograniczeń, wymagań oraz ludzi, którym należy się procent od zysku. Teraz każdy musi grać na żywo, bo nikt nie sprzedaje płyt. Tacy artyści jak Beyonce może sprzedają dużo, ale ja wiem na czym stoję. Nie jestem zły, po prostu tak to teraz wygląda. Każdy występuje, więc trudniej jest zarezerwować salę, zaplanować trasę. W rezultacie fani, którzy chodzą na koncerty, muszą wybierać, ponieważ dysponują określonymi środkami, nie są w stanie iść na pięć koncertów w tygodniu. Takie gwiazdy jak Fleetwood Mac, Pink Floyd, Roger Waters czy The Rolling Stones są jak odkurzacze. Płacisz 100-150 funtów za bilet, ponieważ to może być ostatnia okazja by ich zobaczyć. Przez to nie możesz iść na koncert kilku innych kapel, bo już nie starczy ci pieniędzy. Takie są realia. Nie możesz wybrać się w trasę i zagwarantować gaży muzykom sesyjnym, jeśli nie wiesz czy to się zwróci. Akceptuję to, dlatego rezygnuję z tras. Poświęcę swoją energię na pracę w ogrodzie. 

GK: Ale nie znikniesz całkowicie z życia publicznego.

F: Nigdy nie skupiałem się na życiu publicznym. Nie wrzucam komentarzy na Twittera co godzinę. Prowadzę zwykłe życie. Jeżdżę tym samym samochodem od 14 lat i żałuję, że nie mogę odzyskać mojego starego samochodu (śmiech). Musiałem się go pozbyć, bo już nie nadawał się do niczego. Nie chodzę do nocnych klubów ani drogich restauracji. Moja żona i ja prowadzimy bardzo proste życie, które skupia się na prowadzeniu ogrodu. Najdroższe co kupuję to bilety na mecze mojej ulubionej drużyny, a nie świecące garnitury. Ostatnie jeansy kupiłem jakiś rok temu i to tylko dlatego, że potrzebowałem ubrania na koncerty. Nie mam ochrony, nie sypiam w pięciogwiazdkowych hotelach, nie latam klasą biznes. Żyję dość tanio. Będę w stanie utrzymać się z okazjonalnych tras i pisania książek. Przypuszczam, że książki będę promował podobnie jak obecnie muzykę, poprzez swoją stronę internetową i sprzedawał je bezpośrednio ludziom, żeby ograniczyć współpracę z wydawnictwami. Zobaczę jak to będzie wyglądało. Czuję się szczęśliwy, nie jestem rozgoryczony czy urażony. Cieszę się życiem. 

GK: Jednak nie ukrywasz swojej prywatności. Twoje wpisy na Facebooku są często bardzo osobiste…

F: Niektóre tak. Czasem to jest wierzchołek góry lodowej, który pokazuję, ale większość tej góry wciąż pozostaje pod wodą.

-
Fish 1
-

GK: Jakiś czas temu opisałeś swój pobyt w szpitalu. Czy nie boisz się o swoją prywatność, że ktoś może wykorzystać Twoją szczerość?

F: Nie. Jeśli chodzi ci o to, kiedy miałem sepsę, to pisanie o tym sprawiało mi przyjemność. Nie miałem nic do ukrycia. Miałem sepsę, co z tego? Mnóstwo ludzi ma sepsę, trafia do szpitala. Miałem szczęście, że mogłem to opisać w sposób, który stanowił dla innych rozrywkę. Są takie rzeczy, o których nie napisałbym, np. w tym roku wydarzyło się kilka spraw, o których nie napiszę, ponieważ są zbyt osobiste. Może za kilka lat, jeśli nadejdzie właściwy moment, ale te sprawy dotyczą innych ludzi. Co innego gdy piszę o sobie. Nie chcę pisać o sytuacji innych osób, nawet jeśli mają one wpływ na mnie, ponieważ szanuję cudzą prywatność. Nawet jeśli zdecyduję się napisać wspomnienia, niektóre kwestie pominę, jeśli mogłyby one wpłynąć na czyjeś małżeństwo lub wzajemne stosunki. Ale jest wiele faktów, które przekażę. Gdy nadejdzie właściwy czas, gdy dostatecznie dużo ludzi już umrze (żartuję), napiszę swoją autobiografię. Nie boję się pisać o moich przemyśleniach na różne tematy. Jeśli chodzi o mój pobyt w szpitalu, razem ze mną w pokoju było trzech innych facetów, którzy cierpieli na to samo, a tylko ja miałem tyle szczęścia, by móc to opisać i uchwycić co tak naprawdę czuję.

GK: Czyli rozważasz napisanie wspomnień w przyszłości?

F: To jeden z pomysłów. Rozmawiałem o tym z moją żoną. Marillion nie jest całym moim życiem, nawet Fish nie jest. Moje życie składa się z wielu innych elementów. Mam wiele doświadczeń, które nie mają niczego wspólnego z muzyką, np. spędziłem trzy lata w leśnictwie, o czym mógłbym napisać osobną książkę. W moim życiu wydarzyło się wiele rzeczy, o których ludzie nie mają pojęcia. Mam dobrą pamięć, przechowuję wiele wspomnień, doświadczeń, pamiętam wiele wydarzeń z mojego życia. Jednym z moich największych lęków jest utrata pamięci i brak możliwości komunikacji z innymi. Zamiast pisać typową autobiografię, myślę raczej o serii wspomnień, które pojawiają się w różnych miejscach. Od narkotyków, poprzez alkohol, aż do religii czy polityki. Nie napiszę niczego co mogłoby zranić kogokolwiek. Chciałbym napisać wspomnienia, ale jednocześnie też osobne powieści, w których, za pomocą fikcyjnych bohaterów, opisałbym wszystko to, co nie mogłoby znaleźć się w autobiografii.

GK: Czy uważasz, że we współczesnym świecie wciąż jest miejsce na wolność i niezależność artystyczną?

F: Tak, jeśli chcesz być prawdziwy. Jednym ze współczesnych problemów jest to, że ludzie nie chcą już płacić za sztukę ani za czyjąś kreatywność. Spójrz nawet na siebie. Każdy dziennikarz, fotograf, pisarz czy aktor pracują za śmieszne pieniądze, ponieważ wszyscy chcą mieć wszystko za darmo. Nikt już nie oczekuje, że będzie musiał za coś zapłacić i nikt nie rozumie, że to jest złe. Irytuje mnie, że powstanie i wydanie mojego nowego albumu będzie kosztowało pewnie ponad sto tysięcy funtów. Spędzę mnóstwo czasu i energii oraz zaangażuję wiele osób, by osiągnąć jak najlepsze brzmienie. A potem ktoś ściągnie ten album z Internetu i wrzuci go na pieprzony odtwarzacz MP3 lub będzie go słuchał z telefonu (śmiech).

GK: Albo poprzez Spotify.

F: Właśnie. Po co cały ten wysiłek włożony w wykreowanie świetnego brzmienia, skoro potem ktoś i tak będzie słuchał skompresowanego formatu na malutkim głośniku. Po przesłuchaniu pierwszych wersji demo z producentem mojej płyty, Calumem Malcolmem i moim basistą Stevem Vantsisem, który jest współodpowiedzialny za produkcję, ten pierwszy powiedział, że mógłbym wydać to już teraz i nikt by nie narzekał. Ale ja chcę mieć na płycie prawdziwą sekcję smyczkową, prawdziwą sekcję dętą, chcę żywych muzyków i zamierzam im za to zapłacić.

Wkładam w „Weltschmerz” mnóstwo wysiłku i mam gdzieś resztę, bo to jest to co chcę osiągnąć. Mam szczęście, że nie jestem artystą ze start-upu. Mam moje dziedzictwo z Marillion i odpowiednią bazę stałych fanów, którzy kupują wystarczającą ilość płyt, by było mnie stać na stworzenie albumu na własnych zasadach. Mógłbym wydawać płyty co roku, to nie jest takie trudne, ale pytanie czy byłoby to dobre. To kwestia czy tworzysz coś, z czego będziesz później dumny czy tylko kawałek plastiku, który będziesz mógł sprzedać. Nigdy nie działałem w ten sposób. Zawsze tworzę na możliwie najwyższym poziomie. Takie albumy jak „Field Of Crows”, „Fellini Days” czy „Raingods With Zippos” są dobre, ale mogłyby być jeszcze lepsze, gdybym kiedyś miał więcej pieniędzy, ale wówczas nie było mnie na to stać. W „Weltschmerz” wkładam ile tylko mogę. Jak tylko płyta ukaże się na CD, możesz być pewien, że po kilkunastu godzinach będzie dostępna na wszystkich serwisach streamingowych, w tym tych pirackich, ale tak już jest. To dotyczy również wielkich zespołów, typu Yes, Pink Floyd czy nawet Marillion. Myślę, że sprzedaliśmy około czterech milionów egzemplarzy „Misplaced Childhood” i to nie było tylko dzięki singlowi „Kayleigh”. Wtedy ludzie nie mieli innej możliwości. Nie było Internetu, streamingu, dlatego kupowało się płyty. Gdy w latach 70-tych wychodziły albumy Yes, Pink Floyd czy Genesis, były dostępne tylko na winylu. Przemysł muzyczny upadł w momencie, gdy stało się możliwe kopiowanie płyt. Tam gdzie kiedyś sprzedawało się milion sztuk, obecnie sprzedaje się 20-30 tysięcy. To jest coś z czym musimy sobie radzić w dzisiejszych czasach.

GK: Czy myślisz o ponownym nagraniu jednej ze swoich starszych płyt solowych?

F: Nie.

GK: Nawet jeśli wiesz, że teraz mógłbyś zrobić to lepiej?

F: Nie, bo to nie miałoby sensu. Myślałem o tym w przypadku „Raingods With Zippos”, ale nigdy nie uchwyciłbym tamtego momentu, magii, tego „zeitgeist” (z j. niemieckiego – duch czasu ~przyp.red.), który czuliśmy nagrywając ten album. Każda z moich płyt odnosi się do konkretnego punktu w czasie. Ciężko jest wrócić do tego. To jak w piłce nożnej: „- Znowu chcę grać w ataku. – Nie możesz, bo twoje kolana są rozjebane” (śmiech). Śpiewam teraz nieco inaczej, choć byłbym w stanie mniej więcej odtworzyć te kawałki, tak jak robiłem to przy „Misplaced Childchood” i „Clutching At Straws”. Dopóki wciąż mam wyczucie i pasję, by móc śpiewać i dać z siebie wszystko na scenie, to mam w sobie ten pierwiastek wyjątkowości. Jeśli już nie czujesz czegoś, nie rób tego, ponieważ staniesz się parodią samego siebie, a ja nie chcę tego. Grałem na żywo „Clutching At Straws” w całości i te występy były wspaniałe, dobrze się bawiłem, ale po zakończeniu tej trasy stwierdziłem, że to koniec, nie chcę tego więcej powtarzać. 

GK: Uważam, że fani są w stanie wyczuć, gdy artysta nie wkłada serca w to co robi.

F: Niekoniecznie. Myślę, że niektórym uchodzi to na sucho, choć nie czuję się na pozycji by to oceniać. Znam zespoły, które nagrywają płyty jakby układali puzzle za pomocą młotka i wbijali kolejne elementy w siebie.

GK: Jak w fabryce.

F: Tak, wtedy to zaczyna przypominać proces produkcji kiełbasy. Ale to ich sprawa, ich karma. Są tacy artyści, którzy mają mnóstwo fanów i wiedzą, że oni zawsze kupią płyty i wtedy czasem wydają 2-3 płyty pod rząd, które nie są dobre. Mimo to, zawsze znajdą się fani, którzy traktują swoje ukochane zespoły z niemal religijnym namaszczeniem. Niech tak będzie. Ja naprawdę mam inne podejście do życia.


Rozmawiał:
Gabriel „Gonzo” Koleński

Fotografie:
Jan „Yano” Włodarski


-

Prog In Park FB Banner

Evership

środa, 03 lipiec 2019 18:50 Dział: Evership

01. Silver Light - 9:26
02. A Slow Descent Into Reality - 12:39
   . Everyman
   . A Slow Descent
   . Wisdom of the Ages
   . Honest with Me
   . The Battle Within
   . Anyman
03. Evermore 10:09
   . Eros
   . Agape
04. Ultima Thule - 10:28
05. Flying Machine - 13:44
   . Dreamcarriers
   . Dream Sequence
   . Lift
06. Approach - 1:58

 

Czas całkowity - 58:24

 

- Beau West - wokal
- Shane Atkinson - instrumenty klawiszowe, theremin, Chapman stick, dulcimer, perkusja, orkiestracja, wokal
oraz:
- James Atkinson - gitara, gitara akustyczna
- Rob Higginbotham - gitara klasyczna, gitara akustyczna, gitara
- Jaymi Millard - gitara basowa
- Nicelle Priebe - skrzypce
- Mike Priebe - dodatkowy wokal
- Dan Smalley - gitara klasyczna (5)
- Brandon Vestal - gitara (5)

 

Relacja z MYSTIC FESTIVAL 2019

środa, 03 lipiec 2019 17:47 Dział: Relacje z koncertów

Takiego festiwalu brakowało w Polsce! Mystic Festival powrócił na koncertową mapę kraju po wieloletniej przerwie, trwającej niemal tak długo, jak długo Tool nie wydał albumu - a w muzyce to przynajmniej epoka. Wiele się w tym czasie zmieniło. Festiwale się pojawiały, ale też znikały. Polskę odwiedziła w tym czasie cała masa światowych gwiazd, ceny biletów znacznie się zmieniły, generalnie rynek muzyczny uległ sporym przemianom. A w polskim grajdołku wciąż brakowało wielkiego, metalowego Festiwalu przez duże "F", który stoi na europejskim poziomie. Takim właśnie okazał się reaktywowany wspólnymi siłami Knock Out Productions, B90 i Mystic Productions - Mystic Festival.

--- ORGANIZACJA ---

Mystic 01Zacznijmy od organizacji, bo ta zasługuje na olbrzymie brawa. Festiwal odbywał się w Krakowie, w tamtejszej Tauron Arenie i obejmował trzy sceny: małą (The Shrine Stage), parkową (Park Stage) oraz główną, znajdującą się w hali (Main Stage). Organizatorzy zadbali o rozpowszechnienie mapek festiwalowych, a poruszanie się między scenami było wygodne i dość dobrze oznakowane. Malutkim minusem było nakładanie się niektórych występów na dwóch głównych scenach oraz brak choćby minimalnych przerw pozwalających na przeskoczenie np. z Park Stage na Main Stage nie tracąc ani sekundy żadnego z koncertów. Nie sposób jednak przy tak dużym line-upie pewnych kolizji uniknąć, generalnie więc harmonogram oceniam raczej dobrze. Wyjątkowo sprawnie przebiegało wpuszczanie na teren festiwalu, a już naprawdę znakomitym pomysłem było pozwolenie na wniesienie butelek filtrujących wodę - ta przy upalnej pogodzie była nieoceniona!

Jeśli już o piciu mowa to niestety ceny alkoholi na terenie festiwalu były dość wysokie (400ml piwa 3% kosztowało 12zł, piwa "kraftowe" 15zł - były to znane z B90 "piwa metalowe"). Podobnie z jedzeniem, przynajmniej z tym w Arenie i strefie food trucków. Spoko opcją była za to konkretna kiełbacha z grilla z ogórem i chlebem w cenie bodaj 15zł. Jeśli jednak chodzi o ofertę kateringową to wiadomo, że na takiej imprezie każdy chce zarobić, a Organizatorzy za te ceny (poza piwami z B90) nie odpowiadali, tylko podmioty je dostarczające. Teren imprezy można było natomiast dzięki opaskom swobodnie opuszczać i ponownie wchodzić, jeśli więc ktoś potrafił się dobrze ogarnąć to był napojony, najedzony i nie stracił na festiwalu fortuny. Gastromarudy - temat zamknięty.

Bardzo fajnym pomysłem było zorganizowanie miejsca z różnorodnym merchem i dla sklepów tematycznych. Niestety nie udało mi się tam znaleźć nic co by mnie zainteresowało, a czego bym już nie miał, ale na pewno wystawcy byli zadowoleni, bo przy każdym ze stoisk niemal non-stop ktoś się kręcił. Merch festiwalowy natomiast na obu stoiskach rozszedł się błyskawicznie, co niestety uważam za dość spory minus, ponieważ wydaje mi się, że Organizatorzy zapewnili go trochę za mało. O kubkach festiwalowych na przykład można było zapomnieć, bo kiedy przybyłem na imprezę to już ich nie było (a przybyłem niemal na początek). W przyszłym roku mam nadzieję, że tego merchu będzie więcej i po prostu starczy dla każdego, bo ta edycja pokazała, że zainteresowanych i chętnych jest cały ogrom. Może warto by zrobić pre-ordery jak choćby na pierwszej edycji Prog In Park w Warszawie? Pozostawiam z tym pytaniem Organizatorów. Interesująca była też wystawa prac Zbigniewa Bielaka, szkoda tylko, że została słabo oznakowana, bo udało mi się na nią dotrzeć dopiero na koniec festiwalu. I to chyba tyle w kwestiach organizacyjnych, pozostaje przejść do najważniejszego - czyli samych koncertów!

--- DZIEŃ PIERWSZY ---

Festiwal rozpoczął występ Omnium Gatherum na Park Stage, czyli scenie umiejscowionej z tyłu Tauron Areny, na terenie parku. I choć często tzw. "otwieraczom" towarzyszą pod sceną pustki, to w tym wypadku było inaczej. Doświadczeni fińscy death metalowcy zebrali na swoim występie całkiem pokaźne grono fanów, które stawiło się o tej wczesnej porze pomimo upału i gorąco dopingowało muzyków. I choć muzyka Finów jest raczej mało odkrywcza i przeznaczona głównie do koneserów gatunku, to ten energetyczny i dobrze nagłośniony koncert mógł się podobać. Nie dotrwałem jednak do końca, ponieważ udałem się do hali na występ Jinjer. Grupa otwierała koncerty na hali i - ku mojemu zaskoczeniu - zebrała naprawdę duże grono słuchaczy, z nijakim Clownem, stojącym z boku sceny, na czele. Nie to, żebym muzyki Jinjer nie doceniał, bo uwielbiam ją i grupę od dłuższego czasu dopinguję, ale jej rosnąca w znakomitym tempie rozpoznawalność jest zjawiskowa. Formacja tradycyjnie zaczęła w trójkę, a chwilę później dołączyła do nich przesympatyczna i charyzmatyczna wokalistka - Tatiana Shmaylyuk. Poleciała cała seria hitów, bo i czas był znacznie okrojony. Usłyszeliśmy więc m.in. "I Speak Astronomy", "Pisces", "Teacher, Teacher!" i "Sit Stay Roll Over". Doskonałe nagłośnienie, niesamowita energia, nieprawdopodobne umiejętności wokalne Tatiany oraz znakomity odbiór przez publiczność to chyba najlepsze epitety opisujące ten występ. Szkoda tylko, że tak krótko, ale cóż... Brawo Jinjer!

Biegusiem udało mi się dostać na drugą część koncertu poznańskich black metalowców z In Twilight's Embrace, którzy grali na The Shrine Stage. Przyznaję, że ich ostatni album "Lawa", oraz poprzednie wydawnictwo "Vanitas", należą do moich ulubionych polskich black metalowych krążków. Niestety zdążyłem dopiero na "Ile trwa czas", "Żywi nieumarli" oraz "Pełen czerni". Grupa doskonale prezentuje ten materiał na żywo. Sekcja, gitary, wokal - wszystko gra jak powinno, a surowe i klasycznie black metalowe kompozycje nawet w słoneczne popołudnie potrafią świetnie zabrzmieć. W dodatku ich kompozycje śpiewane są po polsku, co nie jest częstym zjawiskiem, a to zawsze plus, który będę podkreślał. Szkoda tylko, że na pytanie "Ile trwa czas?" nie mogłem tego dnia odpowiedzieć "Cały czas", bo widziałem tylko połowę koncertu.

Przyszedł czas na posiłek, bo dalszy harmonogram dnia był bardzo napięty. Dlatego też przy nutach Vltimas, które występowało w tym czasie na Park Stage wcinałem placek wypełniony bobem i ziemniakami, a nazwy tego dania nawet nie pamiętam, ale smakowało - więc musiało być dobre. Występ Vltimas mogę więc ocenić na tyle, na ile udało mi się go usłyszeć z oddali. Była to mieszanka brzmień Morbid Angel z brzmieniami późniejszego Mayhem, z naciskiem jednak (i to sporym) na tę pierwszą kapelę. Czyli nieco czerniejszy w odcieniu, ale jednak death metal. Brzmiało to nawet z daleka mocno i potężnie, więc domyślam się, że pod sceną było naprawdę srogo. Po posiłku postanowiłem rozeznać się w terenie festiwalu, zgłębić wszelkie przejścia i niuanse, które miały się później przydać przy sprawnym poruszaniu między scenami. Dzięki temu udało mi się rzucić uchem na występ Eluveitie, których wielkim fanem jednak nie jestem. Grupa ta prezentuje raczej wesołą odmianę folk metalu, nawet bardziej ze wskazaniem na folk. Dużo w tym radości i melodii, które udzieliły się tłumnie zgromadzonej publiczności. Ja jednak udałem się na Park Stage, by zająć dogodne miejsce do obejrzenia występu Soulfly. I właściwie to ten koncert sprawia mi trochę kłopotu w ocenie. Bo jestem zarówno zagorzałym fanem niektórych płyt (debiutu, "Primitive", "Prophecy" oraz "Conquer"), jak i krytykiem pozostałych. Podobnie było też z tym koncertem - strasznie nierówny. Max Cavalera jest ikoną sam w sobie, ale najlepsze lata zdaje się już mieć za sobą. Do tego skład Soulfly, który mimo wszystko uchodzi niemal za solowy projekt, stale się zmienia i wątpię by to wychodziło na dobre. Muzyka czasami się rozjeżdżała, czasami brakowało niektórych dźwięków, ale generalnie mocy i energii właściwiej dla siebie jej nie zabrakło. Publiczność doskonale się bawiła, ja nieraz mocno pobujałem głową, a nawet podskoczyłem. I odchodząc spod sceny miałem wrażenie, że koncert był bardzo udany, ale z perspektywy czasu, kiedy to sobie poukładałem, mam wrażenie, że mogło być znacznie lepiej. A wrażenie to mam dlatego, że przypomniałem sobie jak bombowym koncertem zaskoczyła mnie Sepultura rok temu na Brutal Assault. Dlatego Soulfly mogę wystawić ocenę dobrą w skali szkolnej, ale to trochę mało jak na taką postać, jaką jest Max Cavalera. Niemniej posłuchać wykrzyczane przez niego samego "Eye for an Eye", "Back to the Primitive" czy "Porrada" było bardzo miłym uczuciem.

Po ostatnich dźwiękach od Soulfly udałem się do Areny, gdzie na scenie zameldowany był już Testament. Grupa to żywa i wciąż doskonale funkcjonująca legenda thrash metalu, uznawana przez wielu za właściwego kandydata do Wielkiej Czwórki w miejsce Anthrax. Czy właściwie - to nie mnie oceniać, nie miałem jednak okazji Testament na żywo zobaczyć więc co do tego występu żywiłem spore nadzieje. Szybko jednak zostały one pogrzebane i to totalnie. Bo kiedy wszedłem do hali i usłyszałem ten jazgot jaki dobywał się ze sceny, to nie wytrwałem nawet dwóch kawałków (w sumie to z 1,5 utworu: koniec jednego, cały drugi i początek trzeciego). Chciałoby się zapytać: "Panie, kto to tak spier...?". Niestety, ale Testament brzmiał tragicznie. Próbowałem poruszać się po płycie szukając lepszego miejsca, ale ani przy konsolecie, ani za nią, ani z boku - nigdzie nie znalazłem dobrego brzmienia. Jedna, wielka, muzyczna papka. Wyszedłem z hali na jakieś 20 minut żeby posiedzieć i odpocząć, potem znowu wszedłem, ale zero poprawy. Wszystko zlewało się w szum, brakowało wokalu, katastrofa. Nie doszedłem tylko pod samą scenę z uwagi na zgromadzonych ludzi - czyżby tylko tam brzmiało to dobrze? Zawiodłem się, szybko uciekłem i udałem się sprawdzić jak prezentuje się kolejna legenda, tym razem death metalu - czyli Possessed.

A Nie ma chyba na świecie zespołu, do którego bardziej pasowałaby łatka "death metal". A to dlatego, że za autora tego określenia uznaje się Jeffa Becerra - wokalistę Possessed. Grupa wróciła po ponad 30 latach (!!!) wydawniczej posuchy z nowym, premierowym albumem "Revelations" wydanym w tym roku. Uważana jest za prekursorów gatunku, a ich albumy "Seven Churches" oraz "Beyond The Gates" wymieniane są jako najważniejsze w całym nurcie. Wszystko to brzmi niesamowicie i trochę zdziwił mnie fakt, że Possessed wylądowało na najmniejszej ze scen. Zdziwił mnie też fakt, że nie było tam wcale tłumów na ich koncercie. Spowiedziałem się raczej ogromu słuchaczy, a w znacznej części terenu najmniejszej ze scen można było swobodnie się poruszać między luźno rozrzuconymi widzami. Testament i późniejszy Powerwolf zebrało wszystkich poza gromadką prawdziwych koneserów, zdaje się. Szkoda, bo brzmiało to obiecująco, nawet dla mnie, który za gatunkiem jakoś mega nie przepadam i twórczości Possessed nigdy nie zgłębiałem. Mocne gitary, solidna sekcja i trochę nie pasujący mi wokal, ale dla Jeffa Becerra olbrzymi szacunek za kilkudziesięcioletnią, zaangażowaną działalność w duchu prawdziwego metalowca, pomimo niepełnosprawności.

Mystic 02

Jeszcze przed końcem koncertu Possessed udałem się na Park Stage żeby zobaczyć z czym zjada się ów Powerwolfa. Zespół ten zaimponował mi swego czasu informacją o wyprzedanych koncertach w Polsce. Myślałem sobie wtedy, że co to za kapela metalowa, które nazwa kompletnie mi uciekła potrafi czegoś takiego dokonać? Przekonałem się właśnie na Mystic Festival. Grupa fanów pod sceną, na której grał Powerwolf była bardzo duża, chyba największa tego dnia (może poza późniejszym koncertem na tej scenie). Grupa prezentuje dość przaśny i melodyjny heavy metal. Gdybym ich muzykę miał do czegoś porównać to byłby to pewnie Sabaton, Gloryhammer albo... Lordi. W moim odczuciu to taki metal "do radia", ale słuchało się tego bardzo przyjemnie. Przysiadłem sobie na trawce i obserwowałem jak żywo i oddanie reaguje publiczność oraz jakie widowisko na scenie sprezentowali fanom panowie z Powerwolf. A scena po prostu żyła - muzycy dynamicznie się po niej poruszali, zachęcali słuchaczy do wspólnej zabawy, zmieniał się co kilka utworów banner z grafiką w tle, scenografia też była niczego sobie. Publiczność oddawała tę pozytywną energię z nawiązką przez co mój odbiór koncertu był też pewnie lepszy. Niemniej nie jest to muzyka, której z namaszczeniem słuchałbym w domu, ale na żywo zagrała bardzo na plus! No i frontman w tym Powerwolfie to prawdziwy sceniczny zwierz, mało kto na całym festiwalu potrafił tak pożartować i tak efektywnie zagrzewać publiczność do zabawy.

Zanim Powerwolf skończył swój set byłem już w drodze do Areny, gdzie zagrać miał szwedzki Amon Amarth. Grupę kojarzyłem z kilku utworów oraz stylu jaki prezentują, tj. melodyjnego death metalu. Grupa promuje aktualnie swój najnowszy album "Berserker" i taki napis widniał na scenie przed koncertem. Punktualnie o 20:30 zaczęło się intro i chwilę później kurtyna opadła ukazując scenę i muzyków. Gigantyczny hełm z rogami i perkusja między nimi były głównym elementem scenografii, ale jak się w trakcie koncertu okazało pojawiały się na scenie również inne postaci aniżeli sami muzycy, np. walczący wojownicy. Amon Amarth od samego początku zabrzmieli potężnie, a wokal olbrzymiego lidera przeszywał uszy. Świetnie w każdym utworze pracowała sekcja, a w jej rytm ścigały się gitary, a na riffy, a to na solówki. Muzyka Amon Amarth opowiada o bohaterskich (choć pewnie nie tylko) czynach Wikingów i często tę tematykę słychać także w muzyce. W proponowanym przez Szwedów death metalu jest wyczuwalna nordycka nuta, a charakterystyczne melodie przywołują gdzieś w tyle głowy skandynawski folk. Całość brzmi znakomicie na żywo, a doprawiona przez świetne show jeszcze lepiej się prezentuje. Wspaniały koncert i dla mnie totalne zaskoczenie, bo choć wiedziałem z czym Amonów skojarzyć - to nie spodziewałem się tak fantastycznego koncertu. Brawa dla Amon Amarth, bo z pewnością zagrali jeden z najlepszych koncertów festiwalu!

Po tym koncercie nadszedł ostatni moment, żeby odwiedzić tego dnia pozostałe sceny. Udałem się więc najpierw na Shrine Stage żeby zobaczyć jak prezentuje się nowa/stara Batushka. No i cóż... prezentuje się jak kiedyś. Widziałem grupę już nie wiem ile razy i samo show nie robi na mnie już takiego wrażenia. Ale co mnie negatywnie zaskoczyło to sama muzyka. Brakowało w tym co słyszałem (dwa utwory, zakładam, że z nowego albumu, bo "Liturgii" grupa w obecnej sytuacji chyba nie gra) black metalowego polotu i tego, czym Batushka urzekła na debiucie - mroku, pewnego rodzaju szaleństwa i bluźnierstwa. Brzmiało to dziwnie "grzecznie", wcale drapieżnie, bardziej jak jakiś Therion, czy coś. Następnie obszedłem Arenę by sprawdzić jak tam In Flames występujące na Park Stage. Jak napisałem wcześniej - faktycznie chyba na tym koncercie na parkowej scenie było najwięcej ludzi. Niestety z góry niewiele było widać na scenie, ponieważ In Flames przywieźli ze sobą cały ogrom świateł. Brzmiało to też jako-tako, choć oczywiście w punkcie, z którego oglądałem fragment koncertu nie miało to na pewno brzmieć dobrze. Pod sceną zakładam było całkiem fajnie, narzekań ludzi nie słyszałem, a tłum bawił się fantastycznie. Przesłuchałem końcówkę jednego z utworów, całego "Burn" i udałem się do Areny, żeby zająć dogodne miejsce na koncert gwiazdy tego wieczora - czyli Slipknot.

Amerykanie - jak na gwiazdę przystało - lekko się spóźnili. Gdybym wiedział to pewnie posłuchałbym dłużej In Flames. Koncert rozpoczął utwór... AC/DC, puszczony z taśmy. A potem było już tylko zwariowane show spod szyldu Slipknot. Niestety pierwsze co rzuciło mi się w oczy to słabe nagłośnienie. Całość zlewała się w jedną dźwiękową papkę, a wokalu Coreya nie było momentami słychać. Podobnie obie boczne perkusje, które poza stanowieniem elementu wystroju sceny i terenu dla szaleństw perkusistów mogłyby w ogóle nie istnieć, bo nie było ich słychać. Nie żeby były to najważniejsze w Slipknot instrumenty, ale dodają fajnego smaczku, którego tutaj niestety zabrakło. Ponadto dość ubogo wyglądała sama scena, bo w porównaniu z tym co grupa przywiozła ze sobą choćby w 2015 roku do Łodzi to tutaj wyglądało to jakby zapomnieli połowy gratów (scena w górnej części była puściutka, choć wystrzeliła tam co jakiś czas pirotechnika). Slipknot zaczął niemal tradycyjnie od intra w postaci "(515)", a potem poleciała pierwsza z petard, czyli "People = Shit". Co było dalej? Dalej w setliście było tylko lepiej! Hity taki jak "Psychosocial", "Before I Forget", "Duality", "Vermilion" czy "The Devil In I" przeplatały się z zaskoczeniami jak "Custer", "Disasterpiece" czy znakomicie wykonanym, psychodelicznym "Prosthetics". Znalazło się też miejsce na nowe kawałki, jak "Unsainted" albo "All Out Life". A na bis kolejna porcja hitów, czyli niemal niezbędny w setliście duet "Spit It Out" oraz "Surfacing". Grupa zeszła ze sceny przy akompaniamencie puszczonego z taśmy "'Til We Die". Był to dopiero mój drugi koncert Slipknot jaki widziałem i czy pobił ten z wspomnianego łódzkiego? Z pewnością nie. Tym razem grupa przyjechała do nas w ramach festiwalowego tournee i nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że taką trasę traktują trochę jako konieczność. Corey to znakomity frontman i świetny wokalista, pozostali muzycy w niczym mu nie ustępują, ale cały zespół wydawał się być już dziwnie zmęczony. Wiem, dziwnie to brzmi, ale w porównaniu z tą energią jaką zbombardowali mnie w Łodzi to tutaj czegoś takiego mi brakowało. Trudno to też wyłapać, ponieważ formacja serwuje show wyreżyserowane od początku do końca i muzycy niemal mechanicznie wykonują niektóre gesty czy ruchy na scenie. Na wielki plus jak zwykle zaliczyć mogę gitarzystów, którzy świetnie razem wyglądają na scenie (Mick postawny jak monument i kontrastujący z nim Jim Root, który jest z kolei bardzo ruchliwy i ekspresyjny). Uwielbiam też patrzeć na to, co na scenie robi zwariowany Sid Wilson. Tak czy inaczej, pomimo, że był to bardzo dobry koncert, to przez zepsute nagłośnienie i wyczuwalny brak werwy nie mogę uznać tego koncertu za nalepszy występ Slipknot jaki widziałem.

I tak zakończył się dzień pierwszy...

Mystic 03

--- DZIEŃ DRUGI ---

...i po kilku godzinach snu rozpoczął się dzień drugi. Na teren festiwalu udało mi się dotrzeć z opóźnieniem i załapać tylka końcowe takty koncertu Lost Society na Park Stage. Nie załapałem się również na Grand Magus, którzy grali na Arenie, a to dlatego, że miałem niecałe 20 minut do koncertu Entropii na Shrine Stage, a tego przegapić nie chciałem. Było to moje już n-te spotkanie z tym zespołem, ale każdy z tych koncertów jest niesamowitym przeżyciem, już w szczególności od czasu wydania przez chłopaków genialnego "Vacuum". Łatwo było więc zgadnąć, że cały 30-minutowy set składał się będzie z utworów z tego albumu i tak też się stało. Entropia zaserwowała nam dwa kwadranse psychodelicznej, metalowo-krautrockowej jazdy. Czasu starczyło na trzy utwory, z czego jeden pochłonął połowę koncertu. Brzmiało to jak zwykle rewelacyjnie, choć w znikomych partiach wokalu trochę słabo było go słychać. Szkoda tylko, że z uwagi na wczesną porę i wysoką temperaturę (był to bardzo gorący dzień) przyjrzeć się muzyce Entropii mogła tylko garstwa ludzi. Do tego i tak w większości zorientowana w temacie. A szkoda dlatego, że był to jeden z większych festiwali na jakich grupa zagrała - ale mam nadzieję, że to dopiero początki. Dzięki U, L, T, R i A za kolejne udane spotkanie i... mam nadzieję spotkać się z Wami na Brutal Assault!

Po kosmicznych doznaniach na Shrine Stage udałem się rzucić okiem na Park Stage, gdzie swój koncert grał Hatebreed. Grupa uchodzi za gwiazdę w nurtach takich jak hardcore czy metalcore. Mi natomiast jej twórczość jest raczej obca, ale kojarząc grupę z tymi gatunkami wiedziałem mniej/więcej czego się spodziewać - solidnego młynu pod sceną. Nie zawiodłem się! Patrząc z góry na publiczność wyraźnie było widać kocioł pod sceną i unoszący się kurz. Oj nie chciałbym się tam znaleźć, to już chyba nie mój klimat. Skierowałem się więc do Areny na koncert Frog Leap. I tutaj już wiedziałem o co kaman - oto znany z metalowych coverów YouTuber zebrał zespół i postanowił poza Internetem pośmieszkować także na żywo. Jak to się udaje? Rewelacyjnie! Miałem już okazję widzieć podobny twór w postaci Steve'N'Seagulls, ale to co prezentuje ekipa Leo Moracchiolego jest nieporównywalnie lepsze. Usłyszeliśmy metalowe wersje takich utworów jak "Africa" (Toto), "Eye Of The Tiger" (Survivor), "Party Rock Anthem" (LMFAO) czy "Zombie" (The Cranberries). Do tego kilka bardziej zabawowych utworów jak choćby "Ghostbusters" albo utwór z bajki o Pokemonach (wykonany po zamienieniu się gitarzysty i perkusisty instrumentami). Całość brzmiała rewelacyjnie, a po dodaniu ogromu radości i faktu, że wszystkie utwory niemal każdy słuchacz znał, to otrzymaliśmy świetny i przebojowy koncert. Zresztą, zobaczcie sami relację Leo z tego wydarzenia:

-

-

Po szaleństwach z Frog Leap przyszedł moment na posiłek, dlatego kiedy na Park Stage produkował się Carcass, a na Shrine Stage Municipal Waste - ja zajadałem się obok kiełbachą z grilla i popijałem piwem. Na festiwalach czasami trzeba z czegoś zrezygnować żeby mieć energię na pozostałe koncerty, a mnie akurat interesowała później cała seria występów. Pierwszym z nich był Trivium, którzy wystąpili w Arenie. Trudno określić precyzyjnie jaki gatunek wykonuje ta amerykańska formacja, ale z pewnością jest to nowoczesna odmiana metalu. Dowodzona przez M.K.Heafiego ekipa to doświadczona, koncertowa machina co było widać w trakcie ich koncertu na Mystic Festival. Trivium zabrzmieli bardzo selektywnie, trochę ciszej niż reszta zespołów na hali dotychczas i przez to prawdopodobnie dużo lepiej. Set grupy skupił się w większości na utworach z wydanego przed dwoma laty albumu "The Sin and the Sentence", przeplatanych starszymi kompozycjami. Usłyszeliśmy zatem m.in. rozpędzone "Beyond Oblivion", melodyjne "Until the World Goes Cold" oraz bodaj największy hit grupy, czyli nieodłączny koncertowy klasyk "In Waves". Trivium zabrzmiało nowocześnie i zaprezentowali się z bardzo dobrej strony. W dodatku napełnieni pozytywną energią zarazili nią widownię, a sam lider nieraz udał się do fosy żeby zagrać fanom niemal na wyciągnięcie ręki.

Kiedy jeszcze nie wybrzmiały ostatnie dźwięki "In Waves" od Trivium ja byłem już w drodze na koncert Emperor na Park Stage. Grupa dowodzona przez Ihsahna była jedną z prawdziwych legend, które znalazły się w line-upie festiwalu. Emperor rzeczywiście należy do najważniejszych zespołów sceny black metalowej, choć dla mnie osobiście jest najważniejszym przedstawicielem norweskiej sceny lat 90-tych. Dane mi było już trzeci raz zobaczyć ich koncert i prawdę mówiąc nie spodziewałem się niczego nowego, ale i tak bardzo byłem tym występem podescytowany. Zespół tradycyjnie pojawił się na scenie po krótkim intro w postaci "Alsvartr (The Oath)", którego końcową część sam zagrał i płynnie przeszedł w klasyk w postaci "Ye Entrancemperium". Kolejne kawałki nie mogły zaskoczyć - były to kolejne utwory z legendarnego albumu "Anthems To The Welkin At Dusk". Grupa od jakiegoś czasu opiera swoje koncerty właśnie na tym materiale i nie kryje się z faktem, że chce w ten sposób uczcić jego wydanie. Tworzące zespół trio Ihsahn, Samoth i Trym uwijali się jak w ukropie, a towarzyszący im Secthdamon (bas) oraz Jorgen Munkeby (klawisze, muzyk znany m.in. z Shining czy solowych albumów Ihsahna) nie ustępowali na krok. Emperor zabrzmiał złowieszczo, przekonywująco i energetycznie, a Ihsahn i Samoth po raz kolejny dowiedli dlaczego wśród fanów black metalu cieszą się wielką sympatią i uznaniem. Ich kontakt z publicznością jest znakomity. Show grupy nie było ozdobione żadną scenografią - ot ściana z piecy gitarowych, logo zawieszone w tle sceny i tyle. A mimo wszystko grupa potrafiła porwać zgromadzoną publiczność i zaspokoić jej oczekiwania. Emperor to legendarna kapela i dobrze, że nie szarga swojej renomy słabymi koncertami. Nic tylko oddać cesarzowi co cesarskie...

Mystic 04

Po black metalowych doświadczeniach przyszedł czas na z goła inne muzyczne wrażenia. Na scenie w Arenie zameldował się już bowiem zespół Within Temptation. Grupa cieszy się niemalejącą popularnością w Polsce, a mi dane było już ją zobaczyć po raz drugi. Tym razem scena wyglądała jeszcze bardziej imponująco, a wizualne show dopełniało doskonałe brzmienie. Z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że holenderska kapela zabrzmiała najlepiej z całej grupy zespołów występujących wewnątrz Tauron Areny. Dowodzona przez przesympatyczną i obdarzoną olbrzymią sceniczną charyzmą Sharon den Adel grupa skupiła się na promocji nowego, wydanego na początku roku albumu. Usłyszeliśmy więc pochodzące z tego wydawnictwa "Raise Your Banner", "The Reckoning" czy przebojowo wykonane "In Vain" oraz "Supernova". Zaskoczeniem mógł być utwór "Mad World", który był wykonany dopiero po raz trzeci na żywo! Poza tym cała seria hitów z "Faster", "Angels" czy wykonanym akustycznie "Ice Queen" na czele. Do tego kilka duetów - niestety bez gości "na żywo", czyli "What Have You Done" (oryginalnie z Keithem Caputo z Life of Agony) albo "Paradise (What About Us?)" (w oryginale z Tarją Turunen znaną m.in. jako pierwsza wokalistka Nightwish). Koncert Within Temptation wzbogacony był wizualnymi fajerwerkami. Olbrzymi ekran w tle, mnóstwo świateł, klimatyczna scenografia i ogrom pirotechniki sprawiły, że show oglądało się z zapartym tchem. Grupa zakończyła ten świetny koncert epickim wykonaniem "Mother Earth", a ja ponownie przekonałem się, że Within Temptation to zespół, który niespecjalnie jestem chętny słuchać z nagrań, ale na żywo robią robotę i są prawdziwą, dobrze naoliwioną, koncertową maszyną!

W rozpisce festiwalowej pozostały jeszcze dwie nazwy. Pierwszą z nich była prawdziwa legenda i dla wielu największa atrakcja całego Mystic'a, czyli Król we własnej osobie - King Diamond. Wokalista ten uchodzi za jednego z najważniejszych metalowych wokalistów wszechczasów, natomiast jego wielooktawowy głos i charakterystyczne falsetto są znakami rozpoznawczymi nie do podrobienia. I choć nie jestem jakimś wielkim fanem jego nagrań to czekałem na ten występ z niecierpliwością, a ona została w zupełności tym koncertem zaspokojona. Zespół, który też nazywa się King Diamond zabrzmiał przekonywująco i z pełną energią. Prezentowany przez nich heavy metal o mrocznym, osadzonym gdzieś w klimacie horrorów zabarwieniu zagrał wzorowo. Do tego ciekawa scenografia i tradycyjne "wizyty" różnych postaci na scenie (m.in. lalki Abigail czy Babci) sprawiły, że poczułem się jak w jakimś zwariowanym, muzycznym teatrze. Poza genialnie brzmiącym Diamondem świetnie wypadli także instrumentaliści, z Andy LeRocque'm na czele. Niemal każdy z nich (poza perkusistą, a szkoda) doczekał się swojej solówki w trakcie koncertu. Usłyszeliśmy m.in. "The Candle", "Arrival", "A Mansion in Darkness" oraz "Welcome Home" (tutaj zawitała na scenę ów Babcia). Ale najlepszymi fragmentami koncertu dla mnie były brawurowo wykonane "Voodoo" oraz "Sleepless Nights", w których błyskawiczną zmianą gitary akustycznej na elektryczną i odwrotnie popisywał się Mikael „Mike Wead” Wikström. Koncert zakończyły bisy w postaci "Burn" oraz "Black Horsemen", a ja mogę powiedzieć, że był to bardzo udany występ. I choć nie do końca jest to moja muzyczna bajka to podobało mi się. Kinga Diamonda z racji muzycznych osiągnięć i dokonań mocno szanuję, a pewnie jeśli będę miał okazję ponownie zobaczyć grupę na żywo to znów z tej okazji skorzystam.

Mystic 04

Do końca festiwalu został jeden występ, czyli najbardziej kontrowersyjny headliner jaki mógł być - Sabaton. Czy grupa zasługuje na miano headlinera kiedy w składzie festiwalu są takie marki jak Emperor, King Diamond, Within Temptation czy In Flames? W Polsce widocznie tak i Organizatorzy mieli nosa - w Arenie zgromadził się niezły tłum. Fanów tej grupy widać było na terenie festiwalu już od południa, a nietrudno ich rozpoznać. Prawdopodobnie było to jedyne miejsce w Polsce, w którym tyle osób miało na sobie bojówki w białe "moro" w jednym czasie. I pewnie zawsze tak jest przy okazji koncertu Sabaton. Ja jakoś specjalnie nie napalałem się na ten występ, co więcej - grupa ta jest jedną z niewielu, której muzyka mnie... denerwuje. Sam nie wiem dlaczego, ale mam wrażenie, że utwory Sabaton kompletnie się od siebie niczym nie różnią. Niemniej z poczucia dziennikarskiego obowiązku udałem się do Areny, by zobaczyć choć kilka utworów. Grupa wyjechała na scenę czołgiem i umieściła na niej perkusję, a wokoło zasieki z wielkim napisem "The Great War". To oczywiście tytuł płyty, która ukarze się w tym roku. Brzmienie Szwedzi mieli gorsze niż poprzedzający ich Within Temptation czy występujący dzień wcześniej Amon Amarth, ale wciąż lepsze niż choćby Slipknot (więc nie wiem gdzie tam był problem...?). Utworów nie znam więc ich nie wymienię, ale miałem to samo wrażenie co zawsze kiedy słucham kawałków Sabaton - powtarzalność. Czasami nie wystarczy na scenę wstawić czołg i masę pirotechniki (to akurat robiło wrażenie), żeby zagrać dobry koncert. Mnie Sabaton znudził i po jakichś pięciu kawałkach poszedłem zaliczyć ostatni punkt mojej wizyty na Mystic Festivalu. A mianowicie wystawę prac Zbigniewa Bielaka. Artysta ten tworzy okładki m.in. dla Ghost, Mayhem, Paradise Lost czy obecnych na festiwalu Possessed albo Vltimas. Wystawa była już trochę przebrana, ponieważ z tego co zauważyłem niektóre prace można było u samego autora nabyć. Kilka bardzo ciekawych prac jest naprawdę wartych zobaczenia, mniej niezmiennie i najbardziej podoba się grafika użyta jako okładka debiutanckiego albumu islandzkiego Zhrine. Cieszę się więc, że na sam koniec festiwalu udało mi się dotrzeć na tę wystawę.

Cały festiwal oceniam bardzo pozytywnie! Ogromna różnorodność artystów sprawiła, że praktycznie każdy fan mocniejszych brzmień znalazł coś dla siebie. Tak jak wspomniałem na początku całość była bardzo dobrze zorganizowana i zaplanowana, jedynie akustyka samej Tauron Areny na niektórych koncertach pozostawiała wiele do życzenia. Cieszy jednak fakt, że mamy taki Festiwal - Festiwal na poziomie europejskim. Festiwal, którego nie mamy się co wstydzić i powinniśmy wręcz być z niego dumni oraz zapraszać nań ludzi. Polecajmy więc Mystic Festival, który już ogłosił termin przyszłorocznej edycji, dopingujmy imprezę i wspierajmy Organizatorów, bo robią straszliwie dużą i genialną robotę. Brawo Mystic Festival! I mam nadzieję, że do zobaczenia za rok!

___
Tekst: Bartłomiej Musielak
Foto: Bartłomiej Musielak, Karolina Waligóra

Wywiad z: Cezary Mielko (BRIGHT OPHIDIA)

wtorek, 02 lipiec 2019 18:13 Dział: Wywiady

Skład tegorocznej edycji festiwalu Prog In Park jest z górnej półki, z czym trudno dyskutować. Niemniej, organizatorzy wyszli z fajną inicjatywą zaproszenia jednego polskiego zespołu, który nie jest może szeroko znany, ale zasługuje na to, by ta sytuacja jak najszybciej się zmieniła. Miałem przyjemność porozmawiać z Cezarym Mielko, perkusistą zespołu Bright Ophidia.


Gabriel Koleński: Niedługo Wasz zespół wystąpi na festiwalu Prog In Park. Jak się z tym czujesz? Czy stresuje Cię ta myśl, biorąc pod uwagę towarzystwo, w jakim się znajdziecie?

Cezary Mielko: Przede wszystkim jesteśmy bardzo podekscytowani tym, że możemy zagrać na tak znaczącej imprezie. Rzeczywiście Prog In Park jest chyba największą imprezą, na której grają zespoły wykonujące muzykę progresywną w Polsce, a myślę, że też i jedną z przodujących w Europie. Tym bardziej, że w tym roku faktycznie mamy niesamowitych artystów, praktycznie pierwsza liga, Dream Theater, Opeth, Haken, Richie Kotzen czy Fish to naprawdę znakomite zespoły. Dla nas jest to bez wątpienia znaczący krok do przodu. Tym bardziej, że jesteśmy jedyną polską kapelą, która będzie miała przyjemność zagrać na Prog In Park.

GK: Stresujecie się tym, czy raczej wychodzicie, robicie swoje i nie przejmujecie się takimi rzeczami?

CM: Nie tyle, że się stresujemy, co raczej jesteśmy podekscytowani. Mamy 35 minut i będziemy starali się przez ten czas wypaść jak najlepiej. Przygotowujemy też specjalny set na tę okoliczność. Tutaj trzeba w przeciągu tych 35 minut pokazać esencję zespołu Bright Ophidia. Jedziemy dzień wcześniej, w piątek, by obejrzeć też pozostałe zespoły, które będą na festiwalu. To co najważniejsze, oprócz koncertu, to też spotkanie z ludźmi, tym światem muzyki progresywnej i nawiązanie szerszej współpracy. Z jednej strony mamy muzykę, granie i to co jest bardzo ważne, czyli przekazywanie energii ze sceny, ale z drugiej strony jest jeszcze ta sfera organizacyjna. Mamy nadzieję, że uda się dzięki temu postawić kolejny krok do przodu, nawiązać jakąś współpracę, czego efektem mogą być następne koncerty.

GK: Czy przygotowujecie się do tego występu w jakiś specjalny sposób czy to są standardowe próby, mając tylko na uwadze okrojony czas?

CM: Aktualnie staramy się zwiększyć ilość prób. Jedna próba jest poświęcona całemu setowi koncertowemu, który trwa ponad 50 minut, a druga przeznaczona tylko i wyłącznie na set pod kątem Prog In Park, tak żeby być stuprocentowo przygotowanym do tak znaczącej imprezy.

Bright Ophidia 1

GK: Powiedz jak w ogóle doszło do tego, że pojawicie się na Prog In Park.

CM: Zespół wypracował to sobie (śmiech). Bright Ophidia, szczególnie w ostatnim czasie, zintensyfikowała swoją działalność. Wróciliśmy na scenę, zaczęliśmy więcej grać, wydaliśmy płytę „Fighting The Gravity”. Myślę, że w efekcie tego wszystkiego Tomek z KnockOut Productions postanowił zaprosić nas, potem była jedna rozmowa, druga… Oczywiście, czuliśmy się zaszczyceni, że jako jedyny zespół z Polski będziemy mogli zagrać na Prog In Park, tym bardziej, że to jest dla nas niesamowite wyróżnienie. Swego czasu udało nam się zagrać przed Adrenaline Mob, to też był wspaniały koncert. Tam z kolei zaprosił nas Piotr Kosiński, za akceptacją managementu zespołu. Wtedy zagraliśmy koncert przed Mikiem Portnoyem, teraz zagramy przed Dream Theater, co jest w pewnym sensie dopełnieniem składu (śmiech). W ten sposób historia się zamyka. To wszystko jest kwestią działalności naszego zespołu i rozmów, które też są ważne przy każdej imprezie, każdym koncercie. Jesteśmy tu gdzie jesteśmy, jest to krok do przodu i niezmiernie cieszymy się z tego.

GK: Wydanie płyty „Fighting The Gravity” z pewnością było dla Was przełomowe, bo od tamtej pory można Was coraz częściej zobaczyć i usłyszeć, ale pomiędzy „Fighting The Gravity” a Waszym poprzednim albumem „Set Your Madness Free” mięło sporo czasu. Przybliż mniej więcej co działo się wtedy z Waszym zespołem.

CM: Ta przerwa była spowodowana moim zaangażowaniem w zespół Cochise, z którym grałem przez dziewięć lat. Z tego względu, że z Cochise graliśmy bardzo dużo koncertów, jak na zespół rockowy, nie miałem zbytnio czasu na Bright Ophidia i to jeśli chodzi o granie, jak również sprawy organizacyjne. Wówczas nie było tego motoru napędowego, zespół nie miał perspektyw koncertowych, nie działo się nic bardziej intensywnego. Oczywiście, próby się odbywały, kompozycje też były przygotowywane w kontekście nowego albumu. Grając w Cochise, w którymś momencie doszło do pewnego przesilenia. Naszła mnie refleksja, żeby wybrać to co dla mnie będzie najlepsze. Wtedy zrezygnowałem z Cochise i mogłem w stu procentach zająć się zespołem Bright Ophidia. Zaczęliśmy więcej koncertować, wyszliśmy z uśpienia. Powodem było też to, że nagraliśmy płytę „Fighting The Gravity”, siedzieliśmy w studiu w Orli (Orla to wieś w województwie podlaskim – przyp. red.), pracowaliśmy bardzo intensywnie. Wiedziałem, że to jest ta muzyka, dla której chcę się poświęcić. To jest zespół składający się z przyjaciół i przede wszystkim ludzi, którzy są szczerzy aż do bólu i chcą przekazać swoją energię. Może nie jest to tak popularna i przyjemna muzyka jak inna, ale to jest właśnie to co mnie kręci. Doszedłem do wniosku, że trzeba w tym kierunku iść. Stopniowo zaczęło pojawiać się coraz więcej koncertów, m.in. obowiązkowym miejscem na mapie jest dla nas Wielka Brytania. W tym roku również udało nam się zagrać podczas finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy w Brukseli. Są pewne perspektywy.

GK: Losy Bright Ophidii wydają się być nieco burzliwe, z jednej strony wiele sukcesów, spektakularne koncerty, z drugiej strony roszady personalne i przerwy w działalności. Mimo wszystko, udało Wam się to przewalczyć i wrócić z nową energią.

CM: Bright Ophidia to zespół pięciu przyjaciół, którzy się doskonale rozumieją i wspierają. Rzeczywiście były roszady personalne, ale wynikało to z kwestii przyziemnych. Nie jesteśmy zespołem profesjonalnym, granie nie zapewnia nam bytu. Każdy z nas pracuje, ma rodzinę, dużo różnych zajęć, a zespół jest dla nas pewnym azylem, terapią, żeby ochłonąć od życia codziennego, spotkać się i tworzyć dobrą muzykę. Muzykę wymagającą, w tym wymagającą przygotowania technicznego, ale myślę, że to jest w tym wszystkim wspaniałe, dlatego to jest muzyka progresywna, różnorodna, która nas wciąga. Roszady personalne wynikały z tego, że nie każdy był w stanie wygospodarować czas dla  Bright Ophidia. Od kilku ładnych lat skład zespołu nie zmienia się. Cały czas jest Maniek na basie (Mariusz Rusiłowicz – przyp. red.), Marek na gitarze (Walczuk – przyp. red.), Przemek na drugiej gitarze (Figiel – przyp. red.), Adam na wokalu (Bogusłowicz – przyp. red.) i ja na perkusji. Z Adamem jesteśmy od samego początku, około 21 lat, był jeszcze w międzyczasie zespół Dominium (death metalowa kapela założona w latach 90-tych, w której grały 4/5 obecnego składu BO – przyp. red.). Myślę, że plusem jest, że to jest zespół ludzi szczerych, którzy spotykają się dla przyjemności i tworzą muzykę taką, która im pasuje. Nie musimy niczego nikomu udowadniać. Po prostu robimy swoje. A jak ludzie chcą jej słuchać, to jest ok. Bardzo dobrze, że z płyty na płytę dojrzewamy. Myślę, że wyznaczyliśmy pewien kierunek, którym podążamy. Ten kierunek został zapoczątkowany już na albumie „Red Riot”, później na „Set Your Madness Free”, a teraz na „Fighting The Gravity”, który w naszej ocenie jest najlepszym albumem, chociaż to może zabrzmieć bardzo sztampowo, bo przeważnie artyści mówią, że ich ostatnia płyta jest najlepsza (śmiech). Generalnie, jesteśmy zadowoleni z tego co się dzieje wokół zespołu, również przez to, że jest stabilny skład. Oczywiście, nie zawsze jest różowo, tak jak i w małżeństwie, czasami są sprzeczki, różnica zdań, ale co najważniejsze, konstruktywna.

GK: Jeśli chodzi o Wasz kierunek muzyczny, to rzeczywiście słychać, że z płyty na płytę on się trochę zmienia i pomiędzy płytami „Set Your Madness Free” oraz  „Fighting the Gravity” słychać pewną różnicę, dlatego że ta druga wydaje się być bardzo konsekwentna, jednolita, mniej rozstrzelona stylistycznie niż poprzednia. Czy taki był plan czy tak po prostu wyszło?

CM: Przede wszystkim chcieliśmy zachować spójność w dość skomplikowanych, muzycznie i rytmicznie, utworach, zachowując przy tym swoją różnorodność. Pojawia się melodia, która spaja wszystkie nieoczekiwane rozwiązania muzyczne. Na pewno dojrzeliśmy do pewnych rzeczy. Jeśli chodzi o sekcję rytmiczną, zrezygnowałem z mało słyszalnych smaczków na rzecz konkretnych rozwiązań rytmicznych. Starałem się aranżować bębny w taki sposób, żeby zagrać to co jest najwłaściwsze dla poszczególnej kompozycji, bez niepotrzebnego napinania się. Mówię tu o kwestii aranżacji bębnów, ponieważ  nagrywanie samych ścieżek perkusji było dla mnie bardzo wymagające. Wynikało to z bardzo profesjonalnego podejścia naszego realizatora, Krzyśka „Murka” Murawskiego, który wycisnął z nas ostatnie soki. Nawet pojawiły się takie chwile zwątpienia, czy przypadkiem nie zostawić tej perkusji (śmiech). Zdarzały się sytuacje ekstremalne, ale jakoś to przetrzymaliśmy. Płyta została bardzo dobrze nagrana na etapie wyjściowym, czyli każdy z muzyków wycisnął z siebie wszystko co mógł, ze swojej techniki, też ze sposobu nagrywania. Później już miks, mastering. Cała płyta wyszła bardzo spójnie oraz co najważniejsze, bardzo organicznie. Zależało nam na tym, żeby płyta była bardzo naturalna, żeby nie przesadzać z różnymi efektami, triggerami, itd. Wcześniej nagrywaliśmy „Set Your Madness Free” i „Red Riot” w studiu Hertz, które ma swoje specyficzne brzmienie. My jednak tym razem doszliśmy do wniosku, że pojedziemy do miejscowości Orla, zaszyjemy się w niedużym pomieszczeniu gospodarczym przerobionym na studio (LaGrunge Studio – przyp. red.) i będziemy nagrywać całą płytę. Trochę to trwało, może z tego względu, że nagrywaliśmy z przerwami, ponieważ tak jak wspomniałem, każdy z nas pracuje, ale też chcieliśmy się osłuchać z poszczególnymi elementami płyty. Efekt jest według mnie bardzo dobry. Jest to też duży progres jeśli chodzi o zespół Bright Ophidia.

GK: Czy myślicie już o kolejnej płycie? Ostatnia zebrała pochlebne recenzje, fajnie byłoby iść za ciosem, a od wydania „Fighting The Gravity” minęło już półtora roku.

CM: Tak, już przygotowujemy nowe rzeczy. W lipcu mamy zamiar ponownie odwiedzić La Grunge Studio w Orli. Chcemy nagrać epkę lub ewentualnie singiel. Pracujemy nad nowymi kompozycjami. Jedna już jest, być może będzie do niej teledysk. Podobnie jak przy „Fighting The Gravity”, kiedy to rok wcześniej wydaliśmy epkę „Against The Light” z czteroma utworami i tym razem chcemy nagrać „zwiastun” nowego albumu. Nową płytę będziemy przygotowywać raczej już na przyszły rok, żeby do końca roku 2019 promować „Fighting The Gravity”. Mamy zaplanowane koncerty, więc idziemy w tym kierunku, bo choć minęło już półtora roku od premiery ostatniej płyty, to nadal jest ona świeża i nieodkryta przez większość fanów muzyki progresywnej.

GK: Czy już wiecie jaki kierunek muzyczny będziecie chcieli obrać na nowym krążku czy jeszcze jest za wcześnie na takie dywagacje?

CM: Tu bardzo dużą rolę odgrywa nasz gitarzysta Przemek, który komponuje kręgosłupy utworów, a często też pełne aranżacje. Myślę, że nowa płyta będzie kontynuacją kierunku, który obraliśmy na „Fighting The Gravity”, czyli nie będą to utwory „na cztery” (śmiech), raczej „na pięć” lub „na siedem” (chodzi o rytmikę – przyp. red.). Myślę, że na kolejnej płycie pójdziemy w bardziej rozbudowaną partię wokali. Będzie bardziej melodyjnie i harmonicznie. Rozwiązania rytmiczne też są bardzo ciekawe. Pewne partie będą się powtarzać w obrębie poszczególnych kompozycji, ale wszystko będzie spajał wokal w harmonii, stawiamy raczej na czyste wokale. Może troszeczkę będą elementy nawiązujące do amerykańskiego grania, zobaczymy... Jedna kompozycja, tak jak wspomniałem, jest już gotowa i myślę, że będzie to spore zaskoczenie na polskiej scenie prog rockowej i prog metalowej.

Bright Ophidia 1

GK: Ostatnio sporo koncertujecie. Jak oceniasz klimat i frekwencję na koncertach w Polsce i za granicą? Wiem, że macie porównanie.

CM: Zdecydowanie lepiej jest za granicą. Jest zdecydowanie większa frekwencja. Ludzie bardziej angażują się w koncerty, tak samo w zakup merchu – płyt, koszulek. Pewnie jest to też wynik sytuacji finansowej, kwestia zasobności portfela wśród zachodnich fanów. Choć jak gramy na Wyspach to przychodzi też dużo Polaków, myślę, że jest to taka tęsknota za swoim krajem. W Polsce jest różnie. Wszystko zależy od organizacji koncertu, patrząc przez pryzmat Bright Ophidia, też tego z kim zagramy. My jako zespół, pomimo tego, że mamy dwudziestojednoletni staż, nie jesteśmy w stanie zapełnić klubu w ilości dwustu czy trzystu osób, więc staramy się tak dopasowywać, żeby grać koncert u boku znanych zespołów. To jest też kwestia podejścia. Z Bright Ophidią raczej staramy się grać koncerty, które coś znaczą, festiwale, czy koncerty u boku dobrego, znanego artysty, żeby ten krok do przodu był postawiony. Graliśmy w klubach, ale aktualnie raczej nie jeździmy na drugi koniec Polski, żeby zagrać koncert dla 40 osób. Może jesteśmy już za starzy na takie podejście (śmiech). Jeżeli jedziemy, to nawet jeśli mamy dołożyć, to chcemy zagrać na dobrej sztuce, gdzie zobaczy nas większa ilość osób, żeby można było później porozmawiać na temat naszej muzyki i dotrzeć z nią do szerszego grona odbiorców. W ostatni weekend czerwca mamy właśnie dwa festiwale. Jeden to zlot motocyklowy w Siedlcach, gdzie zagrają bardzo dobre zespoły. Jest to impreza międzynarodowa, będą m.in. kapele z Białorusi, ale też z innych Państw. Kolejny festiwal to Gardłoryki w Nowym Mieście nad Wartą. Celujemy tak, żeby grać mniej, ale konkretnie. Oczywiście, jeśli pojawi się możliwość zagrania trasy z dobrym zespołem, z przyjemnością weźmiemy w niej udział.

GK: Jak oceniasz współczesny rynek muzyczny z perspektywy zespołu niszowego, ale na wysokim poziomie? Rozgoryczenie czy raczej znacie swoje miejsce?

CM: My na pewno nigdy nie będziemy w mainstreamie, chociaż kiedyś ktoś powiedział „nigdy nie mów nigdy”. Jeśli wziąć pod uwagę muzykę progresywną w naszym wydaniu, skomplikowaną, wymagająca też od słuchaczy pewnego zaangażowania oraz jakości przygotowania tej muzyki, nie będziemy wchodzić na rynek komercyjny. Tak jak wspomniałeś, jesteśmy w pewnej niszy, może nie w tak zwanej „elicie”, ale w pewnej niszy undergroundowej. Ta przestrzeń nam pasuje, ponieważ  grając taką muzykę przez 21 lat, pomimo jej ewolucji, nie napinamy się i nie oczekujemy nie wiadomo czego. Po prostu gramy, robimy swoje i tyle. Tu gdzie jesteśmy, na chwilę obecną nam to odpowiada. Zawsze jakiś kroczek jest do przodu przy okazji zagrania jakichś dobrych koncertów czy wydania płyty. Motywują nas pochlebne recenzje, ale przede wszystkim to, że cały czas jesteśmy razem, spotykamy się na próbach, komponujemy i gramy w miarę naszych możliwości. Tym bardziej że, tak jak wspomniałem, każdy z nas prowadzi normalne życie. To jest też wymagające, żeby ciągnąć taki zespół, wykonujący muzykę, do której też trzeba się przygotować. Z drugiej strony, muzyka progresywna, tak jak możemy analizować rynek europejski czy nawet amerykański, ma się nieźle. Jeśli chodzi o zaistnienie na rynkach zachodnich, to oczywiście myślę o zespole Riverside, który też początkowo grając w Polsce, np. w Białymstoku (rodzinne miasto BO – przyp. red.), miał bardzo niską frekwencję, a potem pojechał w dobrą trasę z zespołem Dream Theater, wziął udział w dobrych festiwalach i wrócił tutaj z naprawdę olbrzymim bonusem. Myślę, że sukces Riverside na Zachodzie otworzył oczy fanów też w Polsce. Jest to kwestia pewnego dotarcia i wypracowania sobie publiczności wymagającej, która musi być odpowiednio przygotowana. Nie każdy będzie słuchał Riverside, tak samo jak nie każdy może słuchać Bright Ophidii. Tak to wygląda, ale faktycznie Riverside jest dowodem na to, że grając muzykę progresywną, można zapełniać duże sale koncertowe.

GK: Jestem pewien, że na zakończenie chętnie zaprosisz czytelników www.ProgRock.org.pl na festiwal Prog In Park.

CM: Oczywiście zapraszam bardzo serdecznie 12. i 13. lipca na Prog In Park w Warszawie. Zespół Bright Ophidia będzie miał okazję otwierać drugi dzień festiwalu o godzinie 16.00. Myślę, że już wtedy będzie doskonała publika i atmosfera. Z kolei o  17:45 zapraszamy na spotkanie z nami (w ramach tzw. signing sessions – przyp. red.). Będziemy mogli usiąść i porozmawiać, też podpisać nasze płyty i koszulki. Myślę, że będzie okazja do rozmów na temat sceny muzycznej, w tym progresywnej w Polsce i na Świecie. Zapraszam bardzo serdecznie. Myślę, że nie zawiedziemy fanów muzyki progresywnej. Będziemy starali się przekazać to co najlepsze w zespole Bright Ophidia.


Rozmawiał:
Gabriel „Gonzo” Koleński

Fotografie:
Krzysztof "Jester" Baran


-

Prog In Park FB Banner

Allow Yourself

niedziela, 30 czerwiec 2019 20:11 Dział: Nosound

01. Ego Drip - 2:32
02. Shelter - 3:53
03. Don't You Dare - 4:00
04. My Drug - 3:22
05. Miracle - 3:54
06. This Night - 4:30
07. At Peace - 3:12
08. Growing In Me - 3:23
09. Saviour - 2:45
10. Weights - 5:04
11. Defy - 2:06

 

Czas całkowity - 38:41

 

- Giancarlo Erra - wokal, gitara, instrumenty klawiszowe, programowanie
- Paolo Vigliarolo - gitara
- Marco Berni - instrumenty klawiszowe
- Alessandro Luci - gitara basowa
- Ciro Iavarone - perkusja
oraz:
- Marianne De Chastelaine - wiolonczela
- Pete Morgan - gitara basowa
- Elis Martensson String Quartet

 

Under Stars

niedziela, 16 czerwiec 2019 16:12 Dział: Lonely Robot

01. Terminal Earth - 1:56
02. Ancient Ascendant - 5:47
03. Icarus - 5:21
04. Under Stars - 5:16
05. Authorship Of Our Lives - 5:39
06. The Signal - 3:20
07. The Only Time I Don’t Belong Is Now - 5:16
08. When Gravity Fails - 5:03
09. How Bright Is The Sun? - 6:03
10. Inside This Machine - 3:28
11. An Ending - 2:40


Czas całkowity - 49:49



- John Mitchell – wokal, gitara, instrumenty klawiszowe, gitara basowa
- Craig Blundell – perkusja
- Steve Vantsis – gitara basowa (2,4,7-9)




The Big Dream

niedziela, 16 czerwiec 2019 16:02 Dział: Lonely Robot


01. Prologue - Deep Sleep - 2:12
02. Awakenings - 5:10
03. Sigma - 5:06
04. In Floral Green - 5:08
05. Everglow - 4:58
06. False Light - 5:33
07. Symbolic - 5:06
08. The Divine Art Of Being - 5:38
09. The Big Dream - 8:02
10. Hello World, Goodbye - 3:52)
11. Epilogue - Sea Beams - 2:48


Czas całkowity - 53:33



- John Mitchell - wokal, gitara, gitara basowa, wiolonczela, Celtic harp, Irish whistle
- Craig Blundell - perkusja
oraz:
- Bonita McKinney - wokal
- Lee Ingleby - narracja




The Bell

sobota, 15 czerwiec 2019 17:28 Dział: Iamthemorning

01. Freak Show - 7:09
02. Sleeping Beauty - 3:42
03. Blue Sea - 3:08
04. Black and Blue - 3:58
05. Six Feet - 3:56
06. Ghost of a Story - 3:58
07. Song of Psyche - 3:20
08. Lilies - 4:28
09. Salute - 7:27
10. The Bell - 5:04


 Czas całkowity - 46:10



- Marjana Semkina - wokal, gitara akustyczna (3)
- Gleb Kolyadin - instrumenty klawiszowe
oraz:
- Vlad Avy - gitara, gitara akustyczna
- Zoltan Renaldi - gitara basowa double bass (1,2,6,9)
- Evan Carson - perkusja
- Svetlana Shumkova - perkusja (1,5,9)
- Andres Izmaylov - harfa (1,6,9)
- Grigory Osipov - marimba (2,9)
- Dmitry Tsepilov - saksofon (1,2)
- Ilya Leontyev - trąbka (9)
- Mr. Konin - akordeon, dzwonki
- Strings Ensemble St.Petersburg Orchestra "1703"



 

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.