01. The End Of Their World - 4:51
02. Huge, Black Hole (Live session) - 3:12
03. Lunch (Live session) - 7:44
04. WindOpt - 10:08
05. traManOpt - 7:34
Czas całkowity: 33:30
- Jakub Roszak - wokal
- Maciej Klimek - gitara
- Alan Szczepaniak - gitara
- Beata Łagoda - instrumenty klawiszowe
- Łukasz Marszałek - gitara basowa
- Robert Kusik - perkusja
Rok 2016 zostanie przez wszystkich fanów muzyki (i nie tylko) zapamiętany szczególnie. Przede wszystkim na zawsze będzie w naszej świadomości postrzegany jako rok pożegnań z wieloma znakomitymi artystami. Nie sposób nie wymienić tu takich osobistości jak: David Bowie, Black, Glen Frey, Keith Emerson, Prince, Greg Lake, George Michael... ludzie których muzyka była zawsze ze mną, odkąd pamiętam... O ile odejście tych wszystkich artystów mogło być w jakiś sposób prędzej czy później spodziewane, bo przecież nikt wieczny nie jest, o tyle śmierć Piotra Grudzińskiego, współzałożyciela i gitarzysty Riverside była odejściem bardzo bolesnym. Wszak warszawski zespół to od lat motor napędowy polskiej sceny rocka progresywnego, a Piotr oprócz tego że był świetnym i niezwykle charakterystycznym gitarzystą, to zwyczajnie był po prostu fajnym facetem i to w dodatku w sile wieku... Ot ironia losu! Czasem Władca i Stwórca jest bardzo niesprawiedliwy.
Rok 2016 to na szczęście także płyty. I to płyty w kilku przypadkach bardzo dobre, a nawet przełomowe. Do tych ostatnich należą z pewnością albumy związane z osobami muzyków którzy nas opuścili. Poniżej króciutka lista albumów jakie zrobiły na mnie największe wrażenie w minionym, 2016 roku.
1. DAVID BOWIE - "Blackstar"
Płyta cudowna, ale i strasznie zimna i smutna. Nic dziwnego! David Bowie żegna się na niej z nami. Artysta doskonale wiedział, że jego odejście to kwestia najbliższej przyszłości. Do spółki ze znakomitym producentem, Tonym Visconti - można trochę to tak nazwać, wyreżyserował swe odejście. Oliwy do ognia w całej tej niezwykłej sytuacji dodał fakt, że David Bowie zmarł w dwa dni po premierze "BlackStar". Trudno o bardziej wymowny a także i tragiczny finał swej niezwykłej kariery, jaką kreował nieprzerwanie od 50 lat. Kreował także cały świat muzyczny, bowiem był jednym z tych muzyków którzy pociągali za stylistyczne i twórcze sznurki. Muzyka na płycie jest niezwykła. Smutna, pełna strachu i łez. A jednak... pojawia się ukochany przez Bowiego saksofon, po który sięgał on zawsze wtedy kiedy... czuł się dobrze. Pogodzony ze swym odejściem wykorzystał go w swej muzyce raz jeszcze. Płyta ma ogromny rozmach. Nie sposób ją opisać w kilku zdaniach. Nic dziwnego skoro krytycy zawiesili ją pomiędzy art-rockiem, awangardą i jazzem eksperymentalnym... Jedynym słowem jakie ciśnie się na usta to słowo "Geniusz". Bo takim właśnie artystą był David Bowie...
2. SIGNAL TO NOISE RATIO - "Work In Progres"
Wielu krytyków muzycznych mówi że rock progresywny upadł... Że to, co się dzieje na współczesnej scenie to popłuczyna po prawdziwym rozmachu tego nurtu w przeszłości. Nowa płyta Signal To Noise Ratio to prawdziwe zaprzeczenie tej tezy i mały kuksaniec w stronę osób, które postawiły krzyżyk na tej ambitnej muzyce. Wspaniała podróż w stronę klasyki gatunku przez duże K. Jazz-rockowy i psychodeliczny ukłon w stronę King Crimson i Pink Floyd. Elektroniczny sentyment za protoplastami El-rocka. I jeszcze te niezwykłe wprowadzenie do krainy Ludzi-Muchomorów oraz pełna poezji Marka Grechuty wycieczka za widnokres... Dziś tworzy się bardzo mało tak klasycznie brzmiącej muzyki. Kto nie dotarł, ten po prostu powinien bo to jest prawdziwa perełka wydawnicza ostatnich czasów.
3. MARILLION - "F.E.A.R."
Chrzanić wszystko i biec do przodu... Bardzo mądre tytułowe przesłanie. Zwłaszcza w tym dziwnym, nieco chyba już zamęczonym samym sobą świecie. Panowie z Marillion są coraz starsi. Mogliby od dawna zjadać własny ogon, ale póki co są w takiej formie, że odcinanie kuponów nie jest dla nich. Owszem - album "F.E.A.R." od strony muzycznej specjalnie nie zaskakuje. To kolejna piękna płyta utrzymana w konwencji muzycznej znanej od lat (począwszy od albumu "Brave") i rozwijana przez ponad 20 lat na kolejnych albumach zespołu z Aylesbury. Martwi mnie tylko, że wciąż zacietrzewieni zwolennicy uznający wyłącznie erę Marillion z Fishem, wciąż tkwią w swym zaślepieniu i (o zgrozo!) wydają opinie na temat kolejnych płyt tego zespołu nie przyswajając sobie ani jednej nutki. Mają czego żałować! Marillion z Hoggym to muzyka pełna refleksji. Czasem wesoła, czasem smutna. Czasem prosta, a czasem mocno rozbudowana. Czasem mroczna, ale za chwilę wychodzi słońce... To przepiękny materiał który może wlać w serca słuchaczy mnóstwo rozmaitych refleksji. Zwłaszcza tę najważniejszą! Chrzanić wszystko i biec do przodu...
4. RIVERSIDE - "Eye Of The Soundscape"
Żaden zespół nigdy nie chciałby znaleźć się w sytuacji, w jakiej znalazł się w 2016 roku zespół Riverside. Z dnia na dzień świat się zawalił, ale trzej panowie podjęli męską decyzję: gramy dalej... Nie od dziś wiadomo, że podczas prób zespołu Riverside działy się przeróżne rzeczy. Piotr Grudziński i Michał Łapaj bardzo lubili improwizować, snując dłuuuuugie ambientowo - gitarowe odjazdy. Nikt z nas chyba dziś nie zaprzeczy że musiało to być od dawna marzeniem warszawskich muzyków, by nagrać wreszcie coś innego, bardziej zaskakującego, totalnie wywalającego dotychczasowy ich dorobek do góry nogami. Zresztą dziś nie zaprzeczają temu oni sami! Mało tego! Ironia losu spowodowała, że to marzenie stało się niejako obowiązkiem kolegów Gru, którzy postanowili ten nowy i inny materiał zadedykować swemu zmarłemu koledze. Tym bardziej, że przecież gitara Piotra wciąż żyła (i żyje!) w tej muzyce za sprawą licznych nagrań w studiu. Ten materiał porusza bardziej niż wszystkie dotychczasowe płyty, razem wzięte. Nie jest to płyta dla odbiorców, którzy spodziewają się po Riverside stricte rockowych brzmień. To muzyka która gra z głębi serca każdego z nich, także i z głębi duszy Piotra Grudzińskiego który na zawsze zostanie nie do końca spełnionym symbolem tego zespołu...
5. VOTUM - ":ktonik:"
Do Votum przyległa od wielu lat łatka "grają jak Riverside". Owszem, stylistyka tego zespołu oscylowała muzycznie w podobnych rejonach muzycznych, choć trzeba od razu zauważyć, że wiele polskich zespołów z kręgów progrocka oscyluje bliżej lub dalej wokół podobnych klimatów i schematów. Tym razem zespół z Warszawy postanowił totalnie wywalić tę tezę do góry nogami. Dość długo milczeli. Nieco przebudowali skład i nagle w ubiegłym roku ogłosili światu ze tym razem będzie... światowo. Zespół podjął współpracę z kilkoma osobistościami, które miały zdecydowanie dobry wpływ na muzykę Votum. Płytę zmiksował słynny David Castillo a masteringiem zajął się Tony Lindgren. Muzyka została przeciągnięta przez stół mikserski w uznanym Fascination Street Studios. Oczywiście, sami fachowcy od gałek i suwaków płyty nie nagrają. I tu wielkie brawa dla odświeżonego składu Votum. Tym razem muzyka brzmi naprawdę światowo, oscylując wokół fascynacji twórczością takich zespołów jak: Opeth, Katatonia czy Anathema. Świetny materiał, którego słucha się z prawdziwym zachwytem i z dumą że to NASI!
6. ANVISION - "New World"
Tarnowski zespół nie zasypia gruszki w popiół. Grupa od kilku lat działa prężnie i intensywnie, zataczając coraz szersze kręgi ze swą muzyką. Najnowszy album "New World" zabiera nas jednak w... zaświaty, czyli dokładnie tam gdzie niestety bardzo po drodze było kilku wspomnianym artystom w ubiegłym roku. Nie wszystko jednak na tej płycie jest mroczne, smutne czy też pełne tematów dzięki którym będziemy zastanawiać się nad swoją życiową drogą. Obok takich bardziej nostalgicznych klimatów przecież zapolujemy między innymi na czarownice. Płyta bardzo zmyślnie zaaranżowana przynosi kilka przebojowych kompozycji, ale obok nich są także utwory bardziej subtelne oraz dłuższe, bardziej rozbudowane utwory oscylujące wokół rocka i metalu ubrane w progrockowe elementy. Bardzo dobra płyta, która może zespołowi z Tarnowa przynieść w najbliższym czasie dużo rozgłosu choćby za sprawą trasy ze słynną Tarją Turunen!
7. SHAMAN ELEPHANT - "Crystals"
Uwielbiam skandynawską scenę rocka progresywnego. Uwielbiam też wytwórnię Karisma Records za to, że prze do przodu na przekór jakimkolwiek schematom na współczesnym rynku muzycznym! Moi Drodzy! Ja nawet nie pamiętam czy to wydawnictwo wydało kiedykolwiek jakiegoś totalnego gniota! Nic z tych rzeczy! Na miernotę i dłużyznę nie ma tam miejsca. Za to wydaje się takie płyty jak choćby album kolejnej, kompletnie nie znanej mi dotąd formacji Shaman Elephant! To przedstawiciel nurtu nazwanego dziś jako retro prog ale należy tu wskazywać także szufladkę proto prog, której korzenie miały miejsce w czasach gdy na scenach rządzili The Beatles, King Crimson, The Nice czy Procol Harum. Muzyka Shaman Elephant zdecydowanie schyla się ku klasycznej przeszłości. Nie jest to zresztą novum w ofercie wydawnictwa Karisma Records, bowiem mieliśmy już dzięki tej wytwórni przyjemność zapoznać się z kilkoma podobnymi projektami. To dawka muzyki brzmiącej bardzo pozytywnie, choć także i z dozą zwariowanego szaleństwa. Niezwykła muzyka!
Szczegółowo postanowiłem opisać powyższą szczęśliwą siódemkę, choć na uwagę zasługuje jeszcze kilka tytułów.
W Polsce dobre wrażenie zrobił na mnie album wciąż jeszcze młodej formacji WALFAD. Płyta "Momentum" to wielki krok naprzód zespołu z Wodzisławia, i to pod każdym względem. Jeśli tylko zespół nieco bardziej uporządkuje swe działania to będziemy mieć z niego jeszcze nie jedną pociechę.
Tradycyjnie swą bardzo wysoką pozycję na naszym rynku muzycznym potwierdzili muzycy Tides From Nebula, nagrywając album "Safeheaven". Co prawda wydawnictwem tym specjalnie mnie nie zaskoczyli, ale mimo to z pewnością jest to kolejna udana pozycja w ich dyskografii.
Panowie Meller Gołyżniak i Duda postanowili wprowadzić zupełnie nowy standard na muzyczną scenę dobrego, ambitnego, rockowego grania w naszym kraju. Postanowili polecieć na tzw. spontanie i wymieszać swoje muzyczne fascynacje na albumie "Breaking Habits". Płyta zarejestrowana na tzw. "setkę" brzmi świetnie i posiada mnóstwo pozytywnej energii.
Udany album po raz kolejny nagrał Georgius czyli Jerzy Antczak, kojarzony z formacją Albion. Płyta "String Theory" nie jest z pewnością szczytem ideału od strony produkcyjnej i brzmieniowej, ale Jerzy udowadnia że zmysł kompozytorski wciąż posiada, i to w dodatku ten z najwyższej półki.
Udany album wydali muzycy bydgoskiego FractalMind. Płyta "Stainless" przynosi dużo dobrej, świeżo brzmiącej i dość mocnej muzyki, zawierającej między innymi elementy progrockowe. Bardzo dobrze też zespół prezentuje się na koncertach, czemu dowiódł choćby przy okazji Festiwalu Rocka Progresywnego im. Tomasza Beksińskiego w Toruniu.
Podobnie jest z formacją Love De Vice która nagrała niemal przebojowo brzmiący album "Pills". Warszawiacy jednak nie zapomnieli w wielu momentach także i o art-rockowym duchu jaki zawsze był z nimi kojarzony.
Z płyt zagranicznych wyróżnić chcę zespół Kansas, który wciąż prezentuje równy wysoki poziom ("The Prelude Implict") a także Złodziei Ananasów, czyli The Pineapple Thief którzy uraczyli nas muzyką po prostu w swoim równym i dobrym stylu na albumie "Your Wilderness".
Krzysiek "Jester" Baran
Roczny remanent AD 2016 u Gabriela
piątek, 20 styczeń 2017 23:12 Dział: Felietony, eseje, referaty,...Moje podsumowanie roku 2016 pod względem albumów, które ukazały się w ciągu minionych 12 miesięcy. Podsumowanie subiektywne, osobiste i bezkompromisowe. Po prostu, moje. Trzy pierwsze w zasadzie ex aequo, reszta powiedzmy, że po kolei. Mniej więcej.
Ivar Bjornson & Einar Selvik – Skuggsjá: A Piece for Mind & Mirror
Niepozorny i niesamowity, po prostu. Muzycy Enslaved i Wardruna połączyli swoje siły i stworzyli nietuzinkowy album z okazji 200-nej rocznicy powstania norweskiej konstytucji. Piękny przejaw patriotyzmu. I bardzo dobry, pełny emocji, pasjonujący album. Mieszanka muzyki folkowej i black metalu. Wciąga jak bagno, mimo że nie rozumiem ani słowa, ponieważ wokaliści śpiewają w ojczystym języku. Osobiście nie przeszkodziło mi to w odbiorze albumu z największą przyjemnością.
Crippled Black Phoenix – Bronze
Justin Greaves z ekipą nie zawodzą! Ponownie stworzyli frapujący album. Obecny skład utrzymuje się już od pewnego czasu, co pozwoliło na stworzenie dojrzałego albumu. Jest krócej niż zwykle, ale może dzięki temu powstała płyta spójna, bardziej jednolita pod względem brzmienia. Nie brakuje trąbki, chórów, gości, coveru i specyficznego klimatu. Ten zespół to dobry przykład tego co można zrobić z post rockiem, tak by… nie grać post rocka.
Pineapple Tief – Your Wilderness
Przyciąga już niesamowita okładka, uwielbiam takie obrazki! Zawartość na całe szczęście również nie rozczarowuje. Brytyjska atmosfera (aż czuć unoszącą się mgłę, żeby nie powiedzieć smog…), charakterystyczne melodie, przystępne kompozycje i ciekawe aranżacje. Bruce Soord wciąż ma pomysł na swoją kapelę. A my kolejną, świetną płytę.
Rolling Stones – Blue And Lonesome
Poza podium tylko dlatego, że mimo wszystko jest to album z cudzymi utworami. Jestem zachwycony tą płytą. Świetne kompozycje, zagrane z niesamowitą werwą i zaangażowaniem, co prawdopodobnie tylko potwierdza, że blues powinni grać ludzie z odpowiednim doświadczeniem i bagażem życiowym. Czy ktoś może ich mieć więcej niż zespół, w którym średnia wieku wynosi około 70 lat? Płyta nie tylko dla fanów Rolling Stones, ale przede wszystkim dla fanów bluesa.
Haken – Affinity
Ogromne zaskoczenie. Przede wszystkim dlatego, że na początku ten album mnie odrzucił, ale po kolejnych przesłuchaniach przekonałem się. Nie ukrywam, że pomógł w tym koncert w warszawskiej Progresji. Wracając do albumu – potężne brzmienie, zróżnicowane, bogate kompozycje, w których naprawdę dużo się dzieje. Nawiązania do lat 80. są tylko dodatkową zaletą, bo jak wiadomo, ta dekada chyba nigdy się nie znudzi, przynajmniej mi.
Sunnata – Zorya
Co za strzał! Młoda ekipa, bez dużego doświadczenia, realizuje się w gatunku, który staje się nieco oklepany, po prostu nie ma szans na sukces. A jednak. Bardzo dobry, spójny album, ciężki jak cholera. Miażdżące, masakrujące mózg brzmienie, ale na szczęście muzyka nie pozbawiona pomysłów. Na żywo również materiał wypada wybornie. Nawet bez używek, co jak powszechnie wiadomo, nie jest w tym gatunku oczywiste.
Gojira – Magma
Kolejny strzał. Podobnie jak Opeth, Francuzi zaczynają grać trochę lżej. Jednak, po pierwsze, zmiany nie są aż tak drastyczne i radykalne, po drugie „Magma” jest albumem po prostu ciekawym. Trzyma w napięciu do końca, zapewnia mnóstwo doznań i często zmienia nastrój. Jak dobry film psychologiczny, bo dopiero w tej warstwie ta płyta jest naprawdę ciężka. Same mocne riffy to nie sztuka, mimo że ten zespół opanował ją do perfekcji. Na szczęście, Gojira na swoim najnowszym albumie oferuje o wiele więcej.
Airbag – Disconnected
Chciałoby się powiedzieć, że jaki koń jest każdy widzi. Nie mniej, coś jest w tym albumie. Melodie, przestrzeń, emocje, teksty, o solówkach nawet nie wspominam, bo to co wyprawia Bjorn Riis to odrębna kategoria. I ta specyficzna, skandynawska wrażliwość. Wciąga i każe wracać do siebie. To chyba nowa miłość…
Katatonia – The Fall Of Hearts
To był dopiero dylemat! Pierwsze co stwierdziłem po osłuchaniu się z najnowszym dziełem Szwedów to „poprzedni album był lepszy”, choć chyba tylko ja tak uważam (mając na myśli „Dead End Kings”). I choć w dalszym ciągu nie jestem pewien, którą płytę wolę, uważam, że Katatonii udało się stworzyć całkiem pasjonujący i bardzo ciężki album, również pod względem klimatu. Oby nie ostatni.
Neurosis – Fires Within Fires
Z wrażenia o mało nie spadłem z krzesła! Bardzo duże zaskoczenie w warstwie brzmieniowej i aranżacyjnej. Bardzo krótka płyta, ledwo ponad 40 minut muzyki, surowe brzmienie. Utwory są dość proste i bezpośrednie, ale trafiają w sedno. Ten album to powrót do klimatu z połowy lat 90-tych. Nie spodziewałem się takiej płyty Neurosis, zwłaszcza po rozbudowanej „Honor Found In Decay”, która swoją drogą bardzo przypadła mi do gustu. Być może muzycy zapragnęli odmiany i jednoczesnego powrotu do korzeni.
Blindead – Ascension
Zmiana wokalisty to zawsze trudny moment dla zespołu. Nie mniej, Blindead zdaje się wychodzić z sytuacji obronną ręką. Ta płyta jest w pewnym sensie logicznym rozwinięciem ścieżki jaką zespół obrał już kilka lat temu. Album nie jest idealny, jest trochę nierówny, ale jak na tak poważną zmianę w składzie, panowie utrzymali poziom i klimat. Jest ciężko, mrocznie i nastrojowo, ale też bardzo przestrzennie. Profesjonalne brzmienie dopełnia całości.
Riverside – Eye Of The Soundscape
Zastanawiałem się czy w ogóle umieszczać tą płytę w zestawieniu. Zupełnie inna, z wielu powodów, nie chcę wdawać się w szczegóły, każdy wie o co chodzi. Dobrze, że ta płyta powstała, myślę, że była bardzo potrzebna i ukazałaby się tak czy inaczej (materiał został prawie ukończony przed śmiercią Piotra). Przyznam szczerze, że nie jest to moje Riverside, nie do końca jest to moja muzyka, ale po dłuższym zapoznaniu, byłem w stanie przekonać się, a nawet wciągnąć. Nie do końca rozumiem dobór utworów (albo umieśćcie wszystkie utwory instrumentalne, albo pomińcie to co już się ukazało na innych płytach), ale nie chcę tego oceniać w tym miejscu. Dobrze, że zespół w ogóle zdecydował się na ten krok.
Metallica - Hardwired... To Self-Destruct
Możecie się śmiać, możecie mnie opluć, doprawdy, nie dbam o to. Ten album nie jest idealny, niepozbawiony dłużyzn, niepotrzebnie podwójny, ale w dalszym ciągu uważam, że jest to najlepszy album zespołu od czasu tzw. „Czarnego albumu”. Nawiązania do pierwszych płyt zespołu powodują, że można śmiało powiedzieć, że Metallica ponownie się skończyła (bo jak wiadomo, pierwszy raz miał miejsce na „Kill ’Em All”). Fajnie, że panowie nagrali album dla metalowców, a nie jakieś nie wiadomo co.
Tides From Nebula – Safehaven
Częsty w tym zestawieniu przypadek – początkowo nie mogłem się przekonać, narzekałem, odkładałem, potem wracałem i kajałem się (nie, wbrew pozorom nie jest to opis jednego z moich związków). Myślę, że w instrumentalnym post-rocku już niczego nowego nie da się wymyśleć, ale można go przynajmniej grać stylowo albo nawet bardzo stylowo, tak jak robią to nasi rodacy z Tides From Nebula. A że do tego brzmi to wszystko profesjonalnie, żeby nie powiedzieć światowo, to i odbiór przyjemniejszy.
Ro(c)k 2016 w odtwarzaczu Pana Dino
niedziela, 15 styczeń 2017 20:13 Dział: Felietony, eseje, referaty,...Jak co roku przedstawiam Wam moje podsumowanie roku w muzyce, tym razem dość późno, ale wreszcie jest. Życzę oczywiście wszystkiego dobrego czytelnikom ProgRock.org.pl i wszystkim pozostałym w Nowym Roku 2017.
Na wstępie jednak muszę jeszcze coś zaznaczyć, bo był to chyba pierwszy rok jaki pamiętam, w którym pożegnaliśmy tak wielu wspaniałych artystów (nie tylko muzyków). Będziemy ich jeszcze długo wspominać, ale obawiam się, że takich roczników może być coraz więcej - w końcu czas płynie nieubłaganie i nikogo nie oszczędza (poza The Rolling Stones może ;)). No ale jak to było? Szybkie wspomnienie na początku: kiedy jeszcze wielu z nas nie ochłonęło po śmierci Lemmiego w końcu grudnia 2015 oto jak grom z jasnego nieba uderzyła wiadomość o odejściu Davida Bowiego. A potem cios, dla nas w Polsce szczególnie bolesny - nagła śmierć Piotra Grudzińskiego z Riverside. Muzyka, który dla wszystkich miłośników progresywnego grania znad Wisły był niemal ikoną. Potem się posypało (kolejność już przypadkowa): Glenn Frey (The Eagles), Keith Emerson i Greg Lake (ELO, a ten drugi przecież i King Crimson), Prince, Paul Kantner (Jefferson Airplane) czy nawet George Michael, który jako jeden z niewielu potrafił zaśpiewać utwory Queen wręcz wybitnie. I wielu więcej, niestety... Oby ten rok nam dał trochę wytchnienia, zaserwował mnóstwo dobrej muzyki i pozwolił się nią cieszyć codziennie.
A teraz przechodzimy do mojego podsumowania, które w tym roku jest wyjątkowo brudne, smrodliwe i pachnące siarką. Zawsze starałem się przemycić trochę metalowych brzmień do moich rankingów, ale tym razem wyszło tego strasznie dużo. Ten rok był po prostu świetny pod względem wydawnictw cięższego kalibru. No to jedziemy!
15. Moanaa "Passage"
Zestawienie otwiera moje tegoroczne post-metalowe odkrycie i zauroczenie. Co więcej - nasze, polskie! Moanaa to kapela z Bielska-Białej, która już kilka ładnych lat działa na scenie (od 2008 roku). "Passage" to jednak dopiero drugi pełnowymiarowy krążek zespołu. Do pierwszego jeszcze się nie przekonałem, ten za to porywa mnie w całości. Kompozycje na nim często są długaśne i powolnie się rozwijają, ale taka jest w końcu idea post-metalu. Przeszło 12-minutowy "Terra Mater" wybija się na czoło jako najlepsza kompozycja, która swoją drogą strasznie kojarzy mi się pod kątem klimatu z albumem "Wavering Radiant" Isis. A to nie byle jaki komplement, wspomniany album to dla mnie wzór tego, jak post-metalowy album brzmieć powinien. Ponuro, powolnie, klimatycznie, wciągająco niczym ruchome piaski, a przy tym wszystkim bardzo szczerze i autentycznie. Tak brzmi "Passage" od Moanaa. Panowie - czapki z głów i oby więcej tak klimatycznych wydawnictw.
14. Katatonia "The Fall Of Hearts"
Od kilku krążków szwedzcy pionierzy doom metalu nie potrafili mnie przekonać do swoich muzycznych poszukiwań. Katatonia była jakby zagubiona. Nie trafił do mnie kompletnie "Dead End Kings" z 2012 roku, ani jego akustyczna wariacja wydana rok później. Totalnie nie przekonał mnie "Night Is The New Day", a ostatnim albumem jakiego z przyjemnością słuchałem był "The Great Cold Distance". Nic jednak w moim osobistym rankingu nie dorównywało "Viva Emptiness"... do czasu. Bo oto "The Fall Of Heroes" dotyka często i gęsto geniuszu tego właśnie albumu. W końcu ekipa Renksego i Nyströma poza mrocznym zawodzeniem potrafi dać czadu. Niektóre melodie z tegorocznego krążka wręcz porywają i tak jest choćby z przebojowym "Serein" czy otwierającym "Takeover". Co mnie jeszcze bardzo urzekło na "The Fall Of Heroes" to mocno Toolowe zagrywki, jakich dotychczas w Katatonii nie słyszałem. Ale to nic złego, w końcu Soen może, to dlaczego nie oni? A jeśli chcecie ten album w pigułce to polecam spróbować utworu "Serac" - wielowątkowa, rozbudowana i żonglująca klimatem kompozycja. Genialna i dla mnie najlepsza na tym bardzo dobrym wydawnictwie. Od dawna Katatonia tak często nie pojawiała się w moim odtwarzaczu.
13. Opeth "Sorceress"
Miałem i nadal mam mieszane odczucia odnośnie tego albumu. Z jednej strony Opeth to Opeth, marka sama w sobie i poniżej pewnego poziomu nie schodzą. Z drugiej strony zapowiedzi przed wydaniem "czarodziejki" nakręciły mnie na coś wyjątkowego, miało być tak ciężko jak od dawna nie było. I ciężko jest, ale chyba nie tak jak niektórzy oczekiwali (w tym i ja). Mimo wszystko "Sorceress" potrafi zaczarować. Pominę ksero-utwory typu "Will O The Wisp", czy nic nie wnoszące miniatury w stylu "Persephone" i "Persephone (Slight Return)". Polecę za to prog-metalowe petardy jak na przykład "Chrysalis" albo "The Wilde Flowers". Może nie są to jakieś kamienie milowe w historii Opeth czy generalnie muzyki progresywnej, ale słucha się tego wybornie. Dodatkowo fajnego charakteru nadaje brzmienie, które ponownie stylizowane jest na albumy z lat 70. Tęsknię za głębokim i potężnym growlem Mikaela, ale wiem, że to już nigdy nie wróci. Mimo wszystko bardzo lubię nowy Opeth, a dla każdego ich kolejnego krążka znajdę miejsce w moich rocznych podsumowaniach. Niestety z "nowych" albumów Opeth "Sorceress" wypada najsłabiej.
12. Blindead "Ascension"
Kolejna polska propozycja i kolejny ciężki orzech do zgryzienia dla mnie. Długo nie mogłem się do tego albumu przyzwyczaić, bo i sporo zmian w muzyce Blindead na tym krążku nastąpiło. Patryka Zwolińskiego na wokalu zastąpił Piotr Pieza i do tej zmiany najdłużej nie mogłem się przekonać. Ale w końcu również to zatrybiło w moich uszach. Kolejną zmianą jest sam ciężar gatunkowy muzyki - choć wiele wskazywało na to, że Blindead będzie "spuszczać z tonu" to nie myślałem, że aż tak. O metalowym łojeniu w stylu tego z "Affliction XXIX II MXMVI" nie ma tutaj mowy, jest za to nieco spokojniejsza kontynuacja klimatu z "Absence". Czyli taki metal bardzo mocno przytulający się z post rockiem. Generalnie "Ascension" w całości chłonie się bardzo przyjemnie, a jeśli jakieś utwory miałbym wyróżnić to na pewno piękny "Wastelands". Podkreślić muszę też, że to już kolejny album Blindead, który urzeka mnie oprawą graficzną - digipack prezentuje się cudownie i radość sprawia mi samo jego oglądanie. Warto więc zaopatrzyć się w "Ascension" nie tylko (choć głównie) z uwagi na muzykę.
11. Rotting Christ "Rituals"
Na wstępie napisałem, że w tegorocznym zestawieniu dużo jest brudu, smrodu i piekielnej siarki. Ale tak mocnego grania się chyba nie spodziewaliście (choć to jeszcze nie koniec). Rotting Christ po prostu przejechał się po wszystkich, nie biorąc jeńców. Potężna dawka brutalnego i klimatycznego grania, nasyconego okultyzmem, klimatem oraz jakimś dziwnie uzależniającym jadem. Grecka ekipa, choć waląca po garach niemal 30 lat (!!!), pierwszy raz tak mnie urzekła. A to już dwunasty w ich dyskografii album! "Rituals" nie wypadał z mojego odtwarzacza wiele dni i nocy, a szarżujące riffy i blasty w takich choćby "In Nomine Dei Nostri" czy "Tou Thanatou" zachwycają mnie wciąż niezmiennie. Ten album to piekielnie dobra dawka przebojowego black metalu z industrializującym, etnicznym i nawet nieco progresywnym zacięciem.
10. Thy Worshiper "Klechdy"
Znowu mrocznie, piekielnie i śmierdzi siarą. Ale tym razem (ponownie) z naszego podwórka. Thy Worshiper po bardzo udanym "Czarna Dzika Czerwień" i nieco mniej udanym "Ozimina" powraca z podwójnym krążkiem "Klechdy". Co tu dużo mówić - takiego psychotycznego klimatu w muzyce dawno nie słyszeliście, wierzcie mi! Wrocławska ekipa z powodzeniem łączy black metal z folkiem, damskie wokale z wściekłym growlem, poetyckie teksty z wypluwanymi przez zęby przekleństwami. Całość spina pogańska i mroczna aura. Ta na pozór szalona mieszanka stylów doskonale się sprawdza i daje wiele możliwości, czego rezultatem są bardzo zróżnicowane kompozycje. Kontrast między instrumentalną miniaturką w postaci „Post coitum”, wściekle pędzącą „Marzanną, a rozbudowaną do monumentalnych rozmiarów suitą „Wschody” jest spory. Ale opus magnum albumu to dwie kompozycje z drugiego krążka - „Dziady” oraz „Anielski Orszak”. Duszna atmosfera i szaleństwo tego krążka potrafią zahipnotyzować, więc uważajcie. Ale dajcie temu szansę!
9. Schammasch "Triangle"
To jest naprawdę długi i naprawdę dobry album. Wpadłem na niego przypadkowo, podróżując sobie po YouTube natrafiłem na intrygującą i bardzo ładną okładkę. Jak się okazało, ów "trójkąt" nie jest ani trochę przypadkowy, choć trochę trywialny jak na tytuł płyty. Po pierwsze w dyskografii szwajcarskiej grupy Schammasch jest to trzeci album. Po drugie "Triangle" to wydawnictwo 3-płytowe, a na każdej płycie mamy około 30 minut muzyki. Po trzecie wreszcie - każdy z krążków ukazuje zupełnie inne oblicze zespołu. Pierwszy to ukłon w stronę fanów klasycznego black metalu, który jednak potrafi bardzo zaskoczyć świeżością. Drugi, chyba najbardziej ciekawy dla progresywnego słuchacza to nowe spojrzenie na muzykę black metalową. Przełamanie standardów następuje przez wprowadzenie przestrzennych shoegaze'owych riffów, chóralnych śpiewów i psychodelicznego, trochę apokaliptycznego klimatu. Trzeci krążek to mroczne, instrumentalne ambienty, utrzymane w ciemnym nastroju dwóch pozostałych części. "Triangle" to zdecydowanie nie album dla każdego, ale jeśli się już przełamiecie i dacie mu szansę - gwarantuję wyborną muzyczną przygodę.
8. Iamthemorning "Lighthouse"
W końcu chwila wytchnienia po tych metalowych petardach, co nie? Myślę, że zespołu nie trzeba przedstawiać, bo każdy kto śledzi współczesną scenę progresywną z pewnością już na Iamthemorning natrafił. Zresztą jestem i będę wielkim orędownikiem twórczości tego rosyjskiego duetu, bo ich muzyka jest niesamowicie oryginalna i wciągająca. Minimalizm jaki w niej dominuje wcale nie przekłada się na brak atrakcyjności, wręcz przeciwnie - jeszcze bardziej dodaje całości uroku. "Lighthouse" to trzeci w dorobku tej młodej formacji album, pierwszy wydany pod szyldem znaczącej wiele w progresywnym świecie wytwórni Kscope. I śmiem twierdzić, że jeszcze lepszy niż "Belighted". Zresztą - został nagrodzony tytułem progresywnego albumu roku magazynu TeamRock (czyli Progressive Music Awards, chyba najbardziej znaczące dla wyłącznie muzyki progresywnej wyróżnienia). Czy potrzeba jakiejś lepszej rekomendacji? Chyba nie. Pozycja obowiązkowa.
7. Obscure Sphinx "Epitaphs"
Wracamy do ciężkich brzmień, chociaż ciężkich to w tym wypadku nawet delikatne słowo. Oto Sfinks przybywa po raz trzeci. Zasiada mu na grzbiecie Wielebna i swoim głosem potrafi rozpruć najtwardsze umysły. Akompaniują jej ciężkie jak koparka Bagger 293 riffy, a rytmu całości nadaje transowa, hipnotyzująca sekcja. To co wyprawia się na najnowszym krążku Obscure Sphinx przechodzi wszelkie pojęcie. Świetna produkcja, rozbudowane kompozycje, porywające riffy i niesamowity wokal Wielebnej. Bardzo wszedł mi poprzedni album Warszawiaków "Void Mother", ale przyznaję, że "Epitaphs" zakatowałem jeszcze bardziej. To znaczy zakatowałem tymi dźwiękami moje głośniki. Bo tego trzeba słuchać głośno! Obskurny Sfinks jest jeszcze bardziej obskurny, jeszcze cięższy, przytłaczający, hipnotyzujący i jeszcze bardziej czarujący niż kiedykolwiek. Dla mnie – najlepszy album Warszawiaków dotychczas.
6. Haken "Affinity"
Czyżby najbardziej progresywny z albumów w moim zestawiniu? W klasycznym rozumieniu rocka progresywnego pewnie tak. Natomiast Haken nie przestaje mnie zaskakiwać, szkoda tylko, że czasami negatywnie, a czasami bardzo pozytywnie. Na szczęście "Affinity" to ten drugi rodzaj zaskoczenia, powiedziałbym nawet, że wyjątkowo pozytywnego. Nie dość, że niektóre utwory po prostu urywają... no wiecie co, to jeszcze cały album utrzymany jest w świetnej (i modnej ostatnio) konwencji retro, 80s. Nie byłoby w tym nic szczególnego gdyby nie doskonale korespondujące ze sobą: muzyka, oprawa graficzna, a nawet teksty i wygląd muzyków na scenie. Owszem - wysoką pozycję tego albumu w moim rankingu można też tłumaczyć genialnym czerwcowym koncertem Haken w Warszawie. Ale na takie kompozycje jak "1985", "The Architect" czy "The Endless Knot" nie warto kręcić nosem, bo są po prostu genialne. Zauważyłem też pewną tendencję: kiedy Dream Theater wydaje album przeraźliwie słaby (jak "Dream Theater") wtedy Haken wydaje album doskonały ("The Mountain"). Kiedy Dream Theater wydaje album, o którym lepiej w ogóle się nie wypowiadać ("The Astonishing") - Haken wydaje album bardzo dobry ("Affinity"). Strach pomyśleć co wyda Dream Theater kiedy Haken nagra album genialny - chyba krążek z szantami.
5. Ihsahn "Arktis."
Czy kogoś w ogóle dziwi obecność tego pana w moim rankingu? Jego album "Das Seelenbrechen" umiejscowiłem w 2013 roku bardzo wysoko, tym razem Ihsahn powtarza ten wynik. Ciekawe kiedy dopcha się na podium. Tak czy inaczej jestem wielkim fanem jego twórczości i chłonę jak gąbka cokolwiek wyjdzie spod jego rąk. Najnowszy "Arktis." to zdecydowanie najbardziej przystępny z krążków Ihsahna jakie kiedykolwiek wydał. W dodaktu album jest wyjątkowo różnorodny, od heavy metalowego "Until I Too Dissolve", przez pełne wdzięku "lt In the Vaults", jazzujące "Crooked Red Line" aż do... elektro-industrialnego "South Winds". Jest też ogromny ukłon w stronę starszych fanów - bombardowanie black metalowymi blastami w "Pressure" to miód na uszy dla fanów Emperor. "Arktis." to album w stylu "dla każdego coś dobrego", bo faktycznie chyba każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. Mimo wszystko całość wciąż trzyma się w ryzach charakterystycznego dla Ihsahna stylu. Dla mnie to wizjoner muzyki progresywnej, jeden z garstki, którzy w tak otwarty sposób mieszają black metal z rockiem progresywnym. Jednak w przypadku Ihsahna jest to nie tylko odważne artystycznie, ale też piekielnie dobre.
4. Furia "Księżyc Milczy Luty"
Kolejna polska i kolejna mroczna propozycja. Chociaż Furia to już nie zespół black metalowy, a może nigdy takim nie był, to wciąż jest to muzyka dość ciężkiego kalibru. Grupa dowodzona przez Nihila sieje spustoszenie muzyką jedyną w swoim rodzaju, otwartą na eksperymenta, stąpającą gdzieś na granicy zdrowego rozsądku i szaleństwa. W przeciwieństwie do wściekle rozpędzonego "Nocela" sprzed 2 lat, album "Księżyc Milczy Luty" jest straszliwie pokręcony. Ale najpewniej dzięki temu potrafi w mig zahipnotyzować. Grafomańsko-poetyckie popisy Nihila zostały ograniczone, bo tekstów jest mniej i w ogóle mniej tutaj wokalu. Dominuje psychodeliczny, mroczny klimat, brzmienie też jest dość surowe. Album jednak nie pozwala się nudzić, a obecność tak znakomitych utworów jak "Ciało" czy rozpędzony "Zabieraj Łapska" sprawia, że umieściłem "Księżyc Milczy Luty" tak wysoko. I trochę też jako rekompensata - bo w 2014 zabrakło mi miejsca na "Nocel" w zestawieniu, nie znałem wtedy nawet Furii. A więc miejsce czwarte za doskonały album oraz całoksztatł twórczości. Oby Nihil i spółka utrzymali wysoki poziom, a teraz pozostaje tylko wypatrywać gdzieś koncertów!
3. Gojira "Magma"
Po doskonałym "L'Enfant Sauvage" i genialnym "The Way Of All Flesh", które wyznaczyły nowe trendy w muzyce metalowej, francuscy wirtuozi serwują album... progresywny na wskroś. "Magma" jest zdecydowanie najlżejszym albumem jaki dotychczas bracia Duplantier i spółka spłodzili, ale zarazem najbardziej emocjonalnym. Gojira swoją muzyką jeszcze mnie tak nie wzruszyła, autentycznie! Paradoksalnie zespół znany z mocnego grania ukazuje swoje najprawdziwsze "ja" na albumie o stosunkowo niskiej zawartości mocnego grania. Ale posłuchajcie sobie chociażby genialnych riffów w "Silvera", miażdżącego "The Cell", epickiego "Pray" czy psychodelicznego utworu tytułowego. Gojira zaserwowała niedługi, ale kompletny i treściwy, pełen wyrazu i emocji album. "Magma" to nowe otwarcie w historii zespołu, pewnego rodzaju rewolucja i zasłużenie jeden z najlepszych albumów tego roku.
2. Alcest "Kodama"
Kolejni Francuzi na podium! Nie znacie jeszcze Alcest? Żałujcie. Jeśli uważacie, że nie ma na świecie już zespołów, które tworzą swój własny, odrębny i bardzo oryginalny gatunek muzyki - to jesteście w błędzie. Alcest właśnie takim zespołem jest. Jego przestrzenne kompozycje łączą: post-rock, black metal, shoegaze, pop, awangardę, muzykę klasyczną - całość składa się na przejmującą, rozmarzoną, romantyczną i chwytającą za serducho muzykę. Takiego klimatu jaki potrafi stworzyć Alcest ze świecą szukać. Zresztą doczekali się łatki "blackgaze", czyli nowo-nazwanego gatunku, który zdefiniowano właśnie poprzez ich muzykę. Przyznam szczerze, że ostatnie trzy albumy francuskiego duetu (bo oficjalnie to duet, choć po prawdzie można by rzec, że projekt solowy) mnie porwały. Zresztą "Kodama" doskonale podsumowuje "Les Voyages de l'Âme" oraz "Shelter" łącząc klimat obu tych albumów. Mamy więc szybkie kompozycje jak "Oiseaux de Proie", enigmatyczne jak "Eclosion" czy porywające jak tytułowy "Kodama". Mamy po prostu genialny album!
1. David Bowie "Blackstar"
Wszystko jasne. David Bowie - ikona, legenda, kosmita, wizjoner, wzór. I "Blackstar" - album, który jest jego ostanim słowem, pożegnaniem. Bo w jaki sposób interpretować wymowny tekst i teledysk do utworu "Lazarus" wiedząc, że w kilka dni po premierze Bowie opuścił nas na zawsze? Do dziś wzrusza mnie ta myśl dogłębnie. Tak samo jak ekscytuje mnie każdy pojedynczy dźwięk genialnego tytułowego "Blackstar". Tak samo jak wywołuje uśmiech na mojej twarzy zawiadiackie "Tis a Pity She Was a Whore". Tak samo jak każdorazowo nakręca mnie psychodeliczny klimat "Sue (Or in a Season of Crime)". I tak dalej, bo na "Blackstar" nie ma słabych momentów. To jest album, który podsumowuje i w pigułce zawiera cały ten ogromny potencjał jaki posiadał w sobie David Bowie. Bezdyskusyjnie najlepszy album zeszłego roku. A pierwsze miejsce na mojej liście to przy okazji mój hołd dla genialnego i jednego z największych muzyków w historii. Dziękuje Ci Davidzie, że dzięki Tobie wielu z moich ulubionych zespołów czy artystów w ogóle zaczęło tworzyć. Za to, że byłeś dla nich inspiracją i wzorem. Niech Ci będzie dobrze tam gdzieś w kosmosie, z którego do nas przybyłeś.
01. On a Tuesday - 10:22
02. Tongue of God - 4:53
03. Meaningless - 4:47
04. Silent Gold - 3:23
05. Full Throttle Tribe - 9:05
06. Reasons - 4:45)
07. Angels of Broken Things - 6:24
08. The Taming of a Beast - 6:33
09. If This Is the End - 6:03
10. The Passing Light of Day - 15:31
- Daniel Gildenlöw - wokal, gitara
- Ragnar Zolberg - gitara, dodatkowy wokal
- Daniel Karlsson - instrumenty klawiszowe, dodatkowy wokal
- Gustaf Hielm - gitara basowa, dodatkowy wokal
- Léo Margarit - perkusja, dodatkowy wokal
Wydawca - InsideOut
01. Remedy Lane - 2:16
02. Of Two Beginnings - 2:36
03. Ending Theme - 5:33
04. Fandango - 6:18
05. A Trace of Blood - 8:39
06. This Heart of Mine (I Pledge) - 4:27
07. Undertow - 4:46
08. Rope Ends - 7:12
09. Chain Sling - 4:36
10. Dryad of the Woods - 6:54
11. Waking Every God - 5:40
12. Second Love - 4:52
13. Beyond the Pale - 10:31
Czas całkowity - 1:14:20
- Daniel Gildenlöw - wokal, gitara
- Ragnar Zolberg - gitara, dodatkowy wokal
- Daniel Karlsson - instrumenty klawiszowe
- Gustaf Hielm - gitara basowa, dodatkowy wokal
- Léo Margarit - perkusja, dodatkowy wokal
CD 1 - Remedy Lane Re:Mixed
01. Of Two Beginnings - 2:24
02. Ending Theme - 4:59
03. Fandango - 5:51
04. A Trace Of Blood - 8:17
05. This Heart Of Mine (I Pledge) - 4:00
06. Undertow - 4:47
07. Rope Ends - 7:02
08. Chain Sling - 3:58
09. Dryad Of The Woods - 4:55
10. Remedy Lane - 2:16
11. Waking Every God - 5:19
12. Second Love - 4:21
13. Beyond The Pale - 10:01
Czas całkowity - 1:08:10
CD 2 - Remedy Lane Re:Lived
01. Remedy Lane - 2:16
02. Of Two Beginnings - 2:36
03. Ending Theme - 5:33
04. Fandango - 6:18
05. A Trace Of Blood - 8:39
06. This Heart Of Mine (I Pledge) - 4:27
07. Undertow - 4:46
08. Rope Ends - 7:12
09. Chain Sling - 4:36
10. Dryad Of The Woods - 6:54
11. Waking Every God - 5:40
12. Second Love - 4:52
13. Beyond The Pale - 10:31
Czas całowity - 1:14:20
- Daniel Gildenlöw - wokal, gitara
- Johan Hallgren - gitara, dodatkowy wokal
- Ragnar Zolberg - gitara, dodatkowy wokal (CD 2)
- Fredrik Hermansson - instrumenty klawiszowe
- Daniel Karlsson - instrumenty klawiszowe (CD 2)
- Kristoffer Gildenlöw - gitara basowa, dodatkowy wokal
- Gustaf Hielm - gitara basowa, dodatkowy wokal (CD 2)
- Johan Langell - perkusja, dodatkowy wokal
- Léo Margarit - perkusja, dodatkowy wokal (CD 2)
Muzyczna warownia Geralta AD 2016
wtorek, 10 styczeń 2017 16:00 Dział: Felietony, eseje, referaty,...
Już dawno nie było tak udanego roku dla muzyki progresywnej. I choć starałem się słuchać – dosłownie – wszystkiego, co mi wpadło do odtwarzacza, to i tak mój ranking zamknęły głównie wydawnictwa z tej sfery muzycznej. W mojej warowni przewinęło się wiele nowych grup, które debiutowały nie tylko na moich playlistach, ale też na rynku muzycznym. Powrócił do mnie okres odkrywania, co przypomniało mi o czasach mojego muzycznego rozkwitu. Nie ukrywam, że miło było od czasu do czasu poczuć się jak zajarany nastolatek. Poza tym w podsumowaniu znalazło się zatrzęsienie cięższych brzmień, odrobina klasycznego prog rocka, a do pierwszej trójki trafiły – i mówię to z pełnym przekonaniem – jedne z najważniejszych wydawnictw ostatnich lat. Nie zabrakło też zarówno polskich, jak i egzotycznych akcentów – generalnie w tym roku skaczę po różnych „terenach”, choć wyraźnie zdominowanych przez amerykańskie grupy. Zaczynamy zatem iście po teksańsku… z domieszką metalowej „zagłady”.
Możecie też zapoznać się z moimi wcześniejszymi podsumowaniami:
15. Oceans of Slumber – Winter
Moje pierwsze zeszłoroczne odkrycie to grupa z Houston, którą niezwykle trudno jest zaszufladkować. Ich drugi długograj – Winter – rozpoczyna się nieco ospale. Czyściutka gitara, wspaniały głos Cammie Gilbert i nagłe uderzenie – ciężki riff, growl – poczułem się, jakbym słuchał nowej płyty Candlemass czy Paradise Lost. I taki też jest cały krążek – oscyluje wokół kanonu rocka progresywnego (floydowskich zagrywek tu nie brakuje) i klasycznego death/doomu spod znaku wyżej wspomnianych grup. Na ich wydawnictwie nie brakuje też przebojowych form, czego doskonałym przykładem są takie utwory jak Suffer The Last Bridge czy Turpentine. Warto ich mieć na oku – obecnie nie ma drugiego takiego zespołu na rynku.
14. Omnia – Prayer
W minionym roku Omnia, podobnie jak Faun na swojej Lunie sprzed trzech lat, postawił na eklektyczne formy. Na płycie znalazły się więc oryginalne folkowe „romanse”, m.in. z country (One Way Living), popem (Freedom Song), tangiem (Alan Lee Tango), bluesem (Green Man Blues) czy dźwiękami ze Wschodu (Mongol). Do tego Sic i Jenny – wokaliści i liderzy grupy – umiejętnie operują wieloma językami, a sama płyta to afirmacja wielokulturowości nie tylko w odniesieniu do muzyki. Zachwycony jestem też produkcją – przestrzenną i niezwykle „żywą” – która doskonale kontrastuje ze współczesnymi formami. Po dobrym kierunku obranym na Earth Warrior, Omnia nagrała najlepszy album w swojej historii – spójny i do końca wierny pierwotnej idei.
13. Mechina – Progenitor
Gdybym pisał ten ranking dwa tygodnie temu, Mechina nie pojawiłaby w tym gronie. Zespół z Chicago, założony przez Joe’go Tiberi’ego oraz Davida Holcha, łączy w sobie elementy metalu industrialnego z muzyką symfoniczną, zahaczając po drodze o prog/deathowe inspiracje. Jeśli dodamy do tego monumentalną opowieść science-fiction rozłożoną na 6 (!) albumów, to utrzymamy jeden z najciekawszych projektów ostatnich lat. Progenitor brzmi rewelacyjnie – miłośnicy ciężkich gitar oraz elektronicznych odniesień w klimacie Fear Factory poczują się tu jak w domu. Nie brakuje też stonowanych fragmentów, zaśpiewanych przez Mel Rose, co świetnie słychać w takich utworach jak Cryoshock czy The Horizon Effect. Czemu zatem wylądował tylko na miejscu 13.? Bowiem poprzedni album – Acheron – okazał się nieznacznie lepszy.
Na początku tego roku ukazał się najnowszy album z cyklu, zatytułowany As Embers Turn To Dust, który trzyma poziom pozostałych wydawnictw.
12. Gojira – Magma
Szósty album Francuzów zapuszcza się na mniej techniczne rewiry – panowie częściej sięgają po chwytliwe riffy, stosują więcej czystych wokali – i generalnie Magma może się spodobać nie tylko zagorzałym fanom Gojiry. Nie brakuje oczywiście charakterystycznych dla Christiana Andreu popisówek (szalony The Cell), ale miło, że grupa otwiera się na bardziej przestrzenne nastroje (Magma, Pray). Imponująca jest również strona realizacyjna nowego dzieła Gojiry, za którą odpowiada Ted Jensen – producent współpracujący m.in. z Megadeth, Alice in Chains, Metalliką czy Trivium, jak również Frankiem Sinatrą, Erikiem Claptonemoraz George’em Michaelem. Koniec końców album nie dorównał genialnemu The Way of All Flesh, ale jest na tyle intensywny i przemyślany, że za każdym razem z radością witam go w moim odtwarzaczu.
11. Meller Gołyźniak Duda – Breaking Habits
W skrócie: rock w najczystszej, skondensowanej formie od trójki niezwykle uzdolnionych panów. Mariusz Duda (Riverside), Maciej Meller (Quidam) i Maciej Gołyźniak (Sorry Boys) na swoim Breaking Habits przechadzają się po klasyczno-rockowych nastrojach, bawią się formą, improwizują – od całego krążka bije naturalność i bezkompromisowość, a na dodatek został on nagrany na przysłowiową „setkę”. Ten pięknie „zabrudzony” materiał składa się z samych rarytasów, ale mi w szczególności przypadły do gustu: pędzący na złamanie karku Birds of Prey, bluesowy Feet on the Desk, jak również dwie przystępniejsze kompozycje w postaci Tatoo oraz Floating Over. W stworzenie Breaking Habits panowie włożyli dużo rockowego serducha i mam cichą nadzieję, że ich wspólny projekt nie okaże się jednorazowym wystrzałem. Oby więcej takich wydawnictw w naszym kraju.
10. Myrath – Legacy
Po drobnej zmianie za bębnami – Saifa Ouhibi zastąpił Morgan Bethet – Myrath powrócił po pięciu latach hibernacji. I to w jakim stylu! Legacy to najbardziej przebojowy album w ich dyskografii, wstrzemięźliwy pod kątem orientalnych odniesień i instrumentalnych popisów (szczególnie względem Tales of the Sands), ale za to pełen metalowych szlagierów. Believer, Get Your Freedom Back, The Unburnt, Storm of Lies – niemal każdy utwór na płycie opiera się na soczystym riffie oraz chwytliwym refrenie, ale na szczęście materiał jest na tyle różnorodny, że nie popada w schematyczność. Po raz kolejny świetną formę pokazał wokalista, Zaher Zorgati, którego śmiało można nazwać wschodnią odsłoną Russella Allena. Warto też wspomnieć, że Tunezyjczycy ruszyli wraz z Legacy w świat i wylądowali na jednej scenie z Symphony X w warszawskiej Progresji. Dali krótki, acz niezwykle intensywny występ, który pokazał, że w przyszłości mogą jeszcze namieszać. Czego im z całego serca życzę.
09. Meshiaak – Alliance of Thieves
Mój poprzedni ranking zdominowały australijskie grupy progmetalowe, ten natomiast jest pod tym względem nieco mniej obfity. Dean Wells – gitarzysta Teramaze – wraz z Dannym Tombem z 4ARM założyli projekt Meshiaak, który z zadowoli fanów technicznego thrash metalu w klimacie Annihilatora czy pierwszych płyt Coronera. Choć materiał – strukturalnie – trzyma się wyżej wspomnianego kanonu, to pod kątem brzmienia i produkcji bliżej mu metalcore’owych grup pokroju Trivium. Poza tym formacja nie boi się melodyjnych form, co najlepiej słychać w Drowning, Fading, Falling oraz At The Edge Of The World. Nie brakuje też popisów, a tutaj zdecydowany prym wiedzie Dean Wells, który w takim It Burn At Ends czy Maniacal potrafi zaskoczyć imponującym solem na gitarze. Meshiaak swoim debiutanckim albumem postawił sobie wysoką poprzeczkę – miejmy nadzieję, że wciąż do przeskoczenia. Kiedy wszyscy zasłuchiwali się w nowej płycie Metalliki, ja dalej wałkowałem Allance of Thieves – z takimi warsztatem grupa kreuje świetlaną przyszłość dla thrash metalu.
08. Devin Townsend Project – Transcendence
Zwykle szalony i rozbrykany Devin Townsend tym razem w nieco poważniejszej odsłonie. Już na poprzednim Sky Blue (wydanym razem z drugą częścią przygód Ziltoida) muzyk chciał odpocząć od komedii, z którą niemal od zawsze był kojarzony. Na Transcendence prezentuje rozbudowane i dojrzalsze formy, które nie stronią od stonowanych melodii (Secret Sciences, Transdermal Celebration), a energię rozładowuje na Stormbending (uraczony najlepszym teledyskiem minionego roku) oraz energiczny Offer Your Light. Na albumie nie mogło też zabraknąć anielskiego głosu Anneke Van Giersbergen oraz imponującej sekcji chóralnej. Orkiestracje przygotował Niels Bye Nielsen, autor muzyki do najnowszej części gry Hitman. Po życiowych przejściach Devina** i ukrywaniu swojej wrażliwości za zasłoną humoru, muzyk w końcu pokazał prawdziwą osobowość. Transcendence to zbiór przemyśleń będący autorefleksją nad własnym życiem – szczerą i wspaniale skomponowaną.
07. Iamthemorning – Lighthouse
Trzecie wydawnictwo Iamthemorning to najbardziej melancholijny album tego roku – oparty na akustycznych melodiach i symfonicznych harmoniach, angażujący emocje już po pierwszych przesłuchanych minutach. Rosyjski duet, w postaci Marjany Samkiny oraz Gleba Kolyadina, ponownie nawiązał współpracę z perkusistą Porcupine Tree, Gavinem Harrisonem i gitarzystą Vladem Avym (wcześniej zagrali na Belighted), a wśród gości natomiast znaleźli się m.in. Colin Edwin (kolejny muzyk z Drzewa Jeżozwierza) oraz Mariusz Duda* (a tego pana już przedstawiłem w moim rankingu). Lighthouse to krążek mocno zakorzeniony w klasyce, który subtelnie przechadza się po progrockowych inspiracjach. Wszystko znakomicie współgra ze sobą zarówno w krótszych kompozycjach (przewrotny Libretto Horror), jak i tych rozbudowanych (Lighthouse, Harmony,), gdzie niejednokrotne gitarowe popisy wchodzą w dynamiczny dialog z instrumentarium (świetna sekcja dęta w Chalk and Coal). Iamthemorning wydał piękny, niezwykle inspirujący album, który z klasą dopina ich dotychczasową działalność.
06. Neal Morse Band – The Similitude of a Dream
Choć Neal Morse niemal co roku wydaje jakiś album – czy to z Transatlantic, czy pod swoim autorskim szyldem – to dopiero teraz udało mu się wbić do czołówki mojego rankingu. The Similitude of a Dream to dwupłytowy moloch oparty o Wędrówkę Pielgrzyma Johna Bunyana. Historia, nasilona chrześcijańską symboliką, ukazuje pielgrzymkę bohaterów z Miasta Zagłady na Górę Syjon. Morse do interpretacji dzieła zaangażował sprawdzony skład z The Grand Experiment – oczywiście z Mike’em Portnoy’em oraz Billem Hubauerem na czele – i stworzył jeden z najlepszych albumów koncepcyjnych trwającej dekady. Pod kątem poetyki wydawnictwo jest sprawnie napisane, wiernie trzyma się pierwowzoru, a muzycznie panowie przeszli najśmielsze oczekiwania. Od podniosłych kompozycji (Makes No Sense, Slave To Your Mind) , aż po hardrockowe perełki (City of Destruction, Draw The Line, I’m Running) – każdy znajdzie tam coś dla siebie. Pomimo przeszło 100 (!) minut muzyki, album jest dobrze wyważony – ma przemyślane tempo i nawet w finałowych fragmentach nie wywołuje znużenia. Wzór dla potomnych oraz grup, które chcą za wszelką cenę zabłysnąć*** i nie do końca im to wychodzi.
05. Garmarna – 6
Folkrockowa Garmarna po wydaniu znakomitego debiutu w 1993 roku zaczęła nieco eksperymentować ze swoim brzmieniem – dodawała elementy elektroniki, które z czasem zaczęły przeważać w ich muzyce. Po ukazaniu się Hidegard Von Bingen – ich piątego, niezbyt ciepło przyjętego, albumu – grupa zawiesiła swoją działalność na 15 lat. Przerwa wyszła im na dobre, bowiem zespół na szóstce w końcu znalazł kontrapunkt. Nowe wydawnictwo Garmarny to doskonale zsyntetyzowany folk elektroniczny z elementami rocka progresywnego. Dubowy Över Gränsen (z gościnnym udziałem Maxidy Märak, szwedzkiej raperki) doskonale wprowadza nas do klimatu albumu. Nie brakuje też rockowych uderzeń (Ingen, Ett Dolt Begär) czy silniejszych folkowych akcentów (Fönsterspöken). Warto także zwrócić uwagę na Labyrint – uraczony zmyślną sekcją rytmiczną – oraz Nåden, który świetnie reprezentuje cały krążek. Szóstka to obecnie jedno z największych dzieł nowoczesnego folku, które – prócz atrakcyjnej formy – niesie za sobą społeczny przekaz. Teksty poruszają problem dyskryminacji, religii oraz ludzkiej egzystencji. I formalnie, i merytorycznie – najwyższa półka.
04. Epica – The Holographic Principle
Mało kto ma świadomość tego, że Epica powstała dzięki albumowi Kamelot o tej samej nazwie. Polubiłem tę grupę z miejsca (bodaj po usłyszeniu Consign to Oblivion), choć od dłuższego czasu brakowało jej własnej tożsamości. Ogromny skok jakości można było zauważyć na The Quantum Enigma sprzed trzech lat, ale to dopiero The Holographic Principle zunifikował ostateczne brzmienie Holendrów. Z jednej strony na płycie nie brakuje przebojowych kawałków (Edge of the Blade, Universal Death Squad), wspieranych przez rozbudowane orkiestracje, a z drugiej zaskakuje atrakcyjną prezencją. Taki Divide and Conqueror ma imponujące sekcje chóralne i smyczkowe, a Dancing in a Hurricane, popisowo zaśpiewany przez Simone Simons, sięga po orientalizmy – generalnie każdy utwór posiada element, który – choć jest niespodziewany – nie psuje płynności krążka. Od czasu Imaginaerum Nightwish nie słyszałem tak udanego albumu symfoniczno-progmetalowego – jest perfekcyjnie wyprodukowany, drapieżny, cholernie sycący, a przy tym artystycznie kompletny. Bravissiomo!
03. Virgil Donati – The Dawn of Time
Finałową trójkę zamykają albumy, które otrzymały maksymalne noty w moich recenzjach. Koniec końców nawet w tym przypadku dyszka dyszce nierówna, a zwycięzca – niestety – może być tylko jeden. O nowym dzieleVirgila Donatiego mogę powiedzieć tylko jedno – takiego albumu potrzebował jazz. Resztę przeczytacie w RECENZJI.
(…) Na „The Dawn of Time” można rozpoznać echa poprzednich osiągnięć perkusisty, choć przełożonych na język muzyki poważnej. Elementy fusion i prog metalu przeplatają się tu z rozbudowanymi orkiestracjami oraz muzyką filmową – to perfekcyjna symbioza, która odświeża, wydawałoby się, wymierający nurt jazzu orkiestrowego. (…) Donati z jeszcze większym natężeniem odkrywa swoją artystyczną duszę, lawiruje na granicy wirtuozerii i ekspresywności. „The Dawn of Time” niespodziewanie okazało się dziełem odkrywczym, syntetycznym pod kątem formy, a przy tym pieczołowicie skomponowanym. Choć Virgil wznosi całą sekcję na techniczne wyżyny, to nie uznaje tego za punkt wyjściowy – równie istotna okazuje się być melodyka oraz atmosfera albumu. Taki przejaw dyscypliny cechuje tylko najlepszych dyrygentów.
02. Votum - :KTONIK:
Najlepszy album w historii polskiego prog metalu wylądował na zasłużonym miejscu drugim. Podobnie jak w przypadku The Dawn of Time, więcej informacji na jego temat znajdziecie w mojej RECENZJI.
(…) „:KTONIK:” jest dziełem epokowym w polskim prog metalu. Votum, nieco na przekór panującemu trendowi, nie odnosi się do kanonu, a tworzy zupełnie nowe koncepcje – oparte na eklektyzmie, eksperymentowaniu i nowoczesnej prezencji. Materiał jest stricte metalowy, ale nie brakuje mu nastrojowych fragmentów, wynikających ze sprawnie wykorzystanych inspiracji z innych płaszczyzn muzycznych. Istotną rolę odgrywa tu elektronika (ukierunkowana na ambient, trip hop), efekty wykorzystane w poszczególnych partiach (głównie wokalnych i basowych) oraz profesjonalna produkcja – dzięki tym zabiegom płyta brzmi świeżo i nowocześnie. Całość dopełnia spójny koncept – konsekwentny w budowaniu nastroju i lirycznie angażujący. (…)
01. Fates Warning – Theories of Flight
O tym albumie z mojej strony zostało już powiedziane dosłownie wszystko – zarówno w RECENZJI, jak i TŁUMACZENIU przygotowanym dla serwisu Music in the Lenses. Dla mnie to nie tylko wydawnictwo roku, ale też jedno z największych dzieł muzyki progresywnej.
(…) „Theories Of Flight”to nie tylko esencja twórczości Fates Warning, ale też metalu progresywnego. Panowie zawarli na płycie najlepsze cechy tego nurtu – bogate harmonie, melodyjność, imponujące partie instrumentalne – a całość uzupełnili dojrzałą warstwą liryczną. Każdy element krążka, łącznie z obrazem widniejącym na okładce, tworzy jednolity koncept, wykraczający poza odbiór stricte muzyczny. Odkrywanie „Teorii lotu”okaże się dla wielu słuchaczy angażującym doświadczeniem – prócz refleksyjnego tonu, wprowadza też ducha nostalgii. (…) Atmosfera znana z dawniejszych albumów Amerykanów okazuje się zabiegiem spontanicznym, który podkreśla nie tylko wartość wydawnictwa, ale też kanoniczność grupy. (…) „Theories of Flight” ma w sobie niebanalną treść, która nie potrzebuje monumentalnej prezencji – wystarczą sprawdzone formy przekazu. Muzyką uskrzydla słuchaczy, słowem zachęca do działania, a obrazem zmusza do refleksji – teoria geniuszy z Fates Warning zostaje oficjalnie potwierdzona.
(nie)pominięci
Tradycyjnie przechodzimy teraz do grona przeze mnie pokrzywdzonych, czyli grup, które nie załapały się do głównego rankingu. 2016 rok wyjątkowo obfitował w bardzo udane wydawnictwa progmetalowe, a wśród nich warto wymienić m.in. drugi album Headspace – All That You Fear Is Gone – oraz The Art of Loss od Redemption. Ten pierwszy nie przebił świetnego debiutu (choć dalej wspaniale słucha się tych „metalowych” Yesów), za to Sztuka tracenia to solidny powrót grupy Nicka van Dyka, która pomimo braku Berniego Versaillesa**** doskonale sobie radzi (gośćmi na płycie byli m.in. Marty Friedman, Chris Poland, Simone Mularoni oraz John Bush). Wielkim przegranym okazał się The Storm Within Evergrey’a, który nie dorównał znakomitemu Hymns For The Broken. Tak czy siak, to dalej porządne wydawnictwo, o którym możecie więcej przeczytać w mojej RECENZJI. Dobry trzeci album zaliczyła też australijska Hemina – ich Venus to prog metal w klasycznym wydaniu. Poza skalą znalazły się też The Fall of Hearts Katatonii oraz Affinity Haken – ci drudzy może nie zaliczyli wtopy, ale ich zeszłoroczne wydawnictwo nie spełniło moich oczekiwań. Warto też wspomnieć o debiutantach. Meksykanie z Anima Tempo bardzo długo pracowali nad Caged in Memories, ale cierpliwość im zdecydowaniepopłaciła.
Przechodzimy teraz do klasyczno-rockowych form. Świetnie wypadł wielki powrót Kansas w postaci The Prelude Implict oraz Hollow Bones, piaty długograj Rival Sonsów. Obydwa albumy były przez pewien czas w pierwszej piętnastce, ale niestety ostatni kwartał zrobił swoje i zdeklasował je do wyróżnień. Pomimo ohydnej okładki polecam też nowy krążek Eden’s Curse zatytułowany – jakże kontrowersyjnie – Cardinal, a fani softrockowych melodii pobujają się przy Trójeczce Mekki. Miłośnicy Wielkiej Czwórki zostali obdarowani w ubiegłym roku aż trzema płytami, w tym dwa z nich można uznać za naprawdę udane – Dystopia Megadeth (Rudego wspomogli m.in. Kiko Loureiro z Angry i Chris Adler z Lamb of God) oraz For All Kings Anthrax.
W jazzie troszkę pusto, choć z radością przyjąłem Spark Hiromi Uehary oraz Unstatic Manu Katche’ego – to dobre wydawnictwa. Z ambitniejszych inicjatyw warto wspomnieć o koncercie w d-moll Daniele’a Liveraniego, którego miałem przyjemność ZRECENZOWAĆ na Blisko Kultury, a wspaniale słuchało się też wspólnego projektu Anneke Van Giersbergen oraz islandzkiego Árstíðir w postaci Verloren Verleden. Trobar de Morte ze swoim Ouroborosem przez chwilę konkurował z nowym wydawnictwem Omnii, z czego – jak już zauważyliście – ten drugi wyszedł z konfrontacji obronną ręką. Na koniec polecam zapoznać się z dwoma polskimi akcentami – Ascension Blindead oraz wcale-nie-takim Wstydem Kultu.
Kolejny przegląd mojej muzycznej warowni uważam za zamknięty! Zapytacie, gdzie nowa Metallica, Opeth, Marillion, czy Dream Theater? Nie ma. Na tę imprezę wpuściłem tylko VIP’ów! Żartuję, oczywiście. Każdy z nas ma artystów, z którymi jest blisko i nawet – pomimo wiadra słownych pomyj, krążących po Internecie – będziemy ich cenić. I to jest naprawdę super, że każda z wyżej wspomnianych grup ma ogromną bazę wiernych fanów. Jednak w tym wszystkim ważna jest jedna rzecz – szanujmy siebie, swoje upodobania, ale uczmy się też konstruktywnej dyskusji. Sądzę, że o gustach powinno się – a niekiedy nawet trzeba – rozmawiać, ale nie wszyscy potrafią otworzyć się na alternatywny punkt widzenia. Dzięki takim konfrontacjom polubiłem wielu artystów, do których jeszcze dziesięć lat temu nawet bym nie podszedł. Rozmawiajmy – nie kłóćmy się, krytykujmy – nie obrażajmy siebie nawzajem, ale przede wszystkim nie poróżniajmy się. Tego właśnie, nie tylko na płaszczyźnie muzycznej, życzę Wam w Nowym Ro(c)ku.
Zawsze Blisko Kultury, Łukasz „Geralt” Jakubiak
*Mariusz zaśpiewał kilka partii w utworze tytułowym.
**muzyk przed założeniem Devin Townsend Project zmagał się z uzależnieniem od narkotyków i alkoholu.
***uwaga rzecz jasna skierowana w stronę The Astonishing Dream Theater – zdrowej uszczypliwości nigdy za wiele.
****Od dwóch lat muzyk walczy z tętniakiem.
01. Birds Of Prey - 5:20
02. Feet On The Desk - 5:46
03. Shapeshifter - 3:30
04. Breaking Habits - 5:42
05. Against The Tide - 4:25
06. Tattoo - 4:16
07. Floating Over - 9:52
08. Into The Wild - 4:44
- Mariusz Duda - wokal, gitara basowa
- Maciej Meller - gitara
- Maciej Gołyźniak - perkusja
01.Imię i Nazwisko?
Łukasz Kursa
02.Grupa, lub projekt muzyczny w którym obecnie występujesz?
Moanaa
03.Ile miałeś lat kiedy stwierdziłeś, że chcesz zostać gitarzystą?
Gitara była w moim życiu od zawsze - tata grał, nawet pamiętam, na jakim instrumencie - miał Hohnera Telecastera, vintage sunburst. Od najmłodszych lat w moim domu pełno było muzyki, głównie gitarowej - Radiohead (wtedy jeszcze nie flirtowali z elektroniką), The Cure, całe tony brytyjskiego punka itd. Jednak za instrument chwyciłem dość późno bo miałem 14-15 lat. Jakoś dwa lata później trafiłem na właściwych ludzi we właściwym czasie, zaczęliśmy grać próby no i tak zostało do dziś ;)
04.Czy jest jakiś zespół, a może konkretny utwór, który miał bezpośredni wpływ na Twoją decyzję?
Myślę, że zespoły które wywróciły mi trochę do góry nogami postrzeganie gitary, jej brzmienia i samej kompozycji to Tool i Opeth - miałem ze dwa lata w życiu (15-16 lat) kiedy nie słuchałem praktycznie niczego innego...
05.Czy pamiętasz swoje pierwsze gitary?
Akustyczny Swedtone był pierwszy, baaaardzo wymagający instrument (akcja strun w okolicach 1cm), nieco później miałem klasyczną Admirę Rosario ale to nie była moja bajka. Elektryk, kupiony za swoje ciężko zarobione przez wakacje pieniądze, to Cort M200 - udało mi się go wyrwać w fajnej cenie z wymienionymi pickupami na Seymour Duncany. Bardzo dobrze go wspominam, nawet trochę żałuję, że poszedł pod młotek. Dopiero długie lata później, po miesiącach poszukiwań kupiłem gitarę, która toważyszy mi do teraz i obstawiam, że tak już zostanie - Fender Jaguar Special HH, wyprodukowany w Japonii. Absolutnie kocham ten instrument.
06.Jakich gitar używasz teraz?
Przede wszystkim Jaguara - jedynie wymieniłem mostkowy przetwornik na Bare Knuckla. Do bardzo niedawna miałem jeszcze Telecastera Deluxe, ale poszedł pod młotek, żeby wyskrobać kasę na Yamahę Revstar 502. Genialny instrument, zupełnie inny niż Jag ale o to chodziło ;) Mam jeszcze akustyczną Jasmine i elektroakustycznego Martina.
07.Czy masz jakiś wymarzony model na którym chciałbyś zagrać?
Tylko zagrać? Zupełnie bez sensu :D Mogę wymienić dwa instrumenty, które absolutnie chcę posiadać. Do pierwszego już się, że tak powiem, zbieram i jest to wyższy model Martina - jeszcze się wacham między dwoma seriami. Elektryk wchodzi w grę tylko jeden - Electric Guitar Company, customowo poskładany ze wszystkimi moimi widzimisię. Niestety to raczej odległa przyszłość - cena zabija...
08.Wolisz pracować w studio czy występować na scenie?
Zdecydowanie wolę scenę. W stuidio muszę być w 100% skupiony, zawsze czuję presję, metronom i zegar tykający za uchem. Na scenie, nawet jak złapie lekką tremę, to w połowie pierwszego numeru zupełnie odlatuje i zapominam o całym świecie. Jestem tylko ja i muzyka.
09.Czy jest jakiś artysta z którym chciałbyś odbyć mały "jam session"?
Nigdy nie byłem i dalej nie jestem fanem jam session - lubię improwizować sam, albo z muzykami, których już dobrze znam i wiem czego się po nich spodziewać. Totalnie bym wolał za to, żeby paru gitarzystów zabrało mnie na "wyprawę" po ich sprzęcie i pokazali mi jak kreują swoje brzmienie.
10.Czy jest jakiś utwór w którym zagrałeś z którego jesteś szczególnie dumny?
Od 4-5 lat siedzę głęboko po uszy w akustycznym fingerstyle, i jeśli chodzi o samotne zmagania się z instrumentem, to ten styl daje mi najwięcej satysfakcji. Jeśli chodzi o nagrane rzeczy, to nie jestem w stanie podać konkretnego utworu - płyty Moanaa stanowią dla mnie nierozłączną całość i w takich kategoriach też je rozpatruje.
11. Czy zajmujesz się komponowaniem muzyki, piszesz teksty, aranżujesz utwory?
W Moanaa komponuję całą muzykę, później utwory aranżujemy razem na próbach, ale nie będę ukrywał, że komponując, powstaje mi już w głowie +/- finalna wersja kawałka. Tekstów nie piszę i na całe szczęście również ich nie śpiewam :D
12.Czy umiesz grać na innych instrumentach?
Podstawy instrumentów klawiszowych znam, ale nie ćwiczę, więc technika zupełnie leży. Raczej jestem takim gościem, który robi coś na 100% albo nie robi w ogóle dlatego skupiam się na gitarze - gram zarówno elektrycznie jak i fingerstylem, a to pochłania większość mojego "muzycznego" czasu.
13.Czy masz jakieś hobby nie związane z muzyką?
Zdecydowanie kino. Oglądam tony filmów - tych złych i tych dobrych, ale to niestety wiem dopiero po seansie...
14. Czy niekomercyjne, tematyczne strony poświęcone muzyce mogą pomóc w promocji zespołu? Czy zaglądasz na ProgRock.org.pl ?
Oczywiście, że mogą pomóc - ale wydaje mi się, że tutaj większość zależy od działań samego zespołu. Na ProgRock zaglądam średnio parę razy w miesiącu - zależy w sumie od ilości wolnego czasu jaki posiadam ;)