Wydawnictwo Rock-Serwis Piotr Kosiński ma niezwykłą przyjemność zaprosić na koncerty AIRBAG
W lutym na dwa koncerty do Polski przyjeżdża popularna w Polsce, norweska grupa Airbag. Bedzie to ich trzecia wizyta w Polsce. W 2010 muzycy zostali owacyjnie przyjęcie na festiwalu Ino-Rock w Inowrocławiu. Później gościli jeszcze u nas w 2014 roku (w Warszawie i Krakowie).
Zespół powstał w 1994 roku, początkowo będąc typowym cover bandem, grającym utwory m.in. Pink Floyd. Na przełomie lat 2004-2005 norwescy muzycy przyjęli nazwę Airbag. Mniej więcej w tym samym czasie grupa, dzięki Internetowi, udostępniła pierwszą EP Come On In, na której znalazły się cztery utwory. Następne EP/demo Sounds That I Hear, ukazało się w 2006 roku, a w 2007 ostatni z mini-albumów Safetree.
Działalność Airbag jest przykładem wykorzystania potęgi Internetu oraz social media. W latach 2006-2008, na profilu MySpace, zarejestrowano ponad 110 tysięcy odsłuchów poszczególnych utworów zespołu. Musiało minąć jeszcze kilka lat, by zespół okrzepł i zaprezentował swoje nagrania w koncertowym anturażu.Koncertowy debiut grupy z własnym materiałem nastąpił w 2007 roku. Muzycy Airbag supportowali takie zespoły jak: Riverside, The Pineapple Thief czy Gazpacho. Rok 2009 z pewnością był dla Norwegów przełomowy. Pierwszy longplay zespołu zatytułowany Identity (2009) spotkał się z pozytywnym odbiorem prasy muzycznej oraz fanów.
Wydany w 2011 roku album All Rights Removed jeszcze bardziej zaskakiwał. Rzadko się zdarza, aby po tak udanym debiucie jaki nam zaprezentował Airbag, zespół mógł zaspokoić bardzo rozbudzone apetyty słuchaczy. Album od początku do końca urzeka, cała koncepcja jest spójna i pozwala na słuchanie płyty z równą przyjemnością od pierwszego do ostatniego dźwięku. Opublikowany w 2013 roku trzeci album Norwegów (The Greatest Show on Earth) był kolejną muzyczną podróżą przez nastrojowe dźwiękowe pejzaże i poważne tematy. Norwegowie uraczyli słuchaczy dźwiękami, do jakich przyzwyczaili nas na poprzednich płytach, dodając bardziej ostre i mocniejsze, wręcz bardziej metalowe brzmienia.
W 2014 siła napędowa formacji - gitarzysta Bjorn Riis, postanowił przedstawić światu swoje solowe dzieło, muzycznie niezbyt odległe od propozycji Airbag. Zresztą do nagrań zaprosił dwóch kolegów z macierzystego zespołu - perkusistę Henrika Fossuma i wokalistę Asle Tostrupa, który tym razem zadbał o loopy i efekty. Jako główny wokalista na płycie zadebiutował sam Bjorn. Album "Lullabies In A Car Crash" to płyta bardzo osobista i poruszająca. W tekstach pojawia się strach przed porzuceniem, samotnością i stratą, a muzyka to hołd złożony wielu muzykom, których doświadczenia i dokonania wywarły na Bjorna największy wpływ.
Po trzyletniej przerwie od znakomicie przyjętego "The Greatest Show on Earth", na rynku pojawiło się czwarte studyjne dzieło formacji. Na albumie "Disconnected" znalazło się sześć kompozycji połączonych wspólnym tematem. Począwszy od pierwszego utworu po trwający trzynaście minut tytułowy słuchacz uczestniczy w niezwykłej muzycznej podróży, pełnej bujnych dźwiękowych krajobrazów i aranżacji, podkreślanych przez szybujące gitary i nastrojowe partie wokalne.
Chociaż zaczynali jako klubowy cover band, Airbag stał się zespołem, który stworzył swój własny niepowtarzalny styl muzyczny. Wszechobecne wpływy muzyki klasycznej, rocka progresywnego, elektroniki oraz ten skandynawski "pierwiastek melancholii" są wyznacznikami stylu zespołu. Muzycy Airbag tworzą filmowe obrazy i nasycają je emocjami, wciągając słuchaczy w swój niepowtarzalny świat. Norwegowie grają pięknie, z wielkim wyczuciem muzycznym i bardzo rozumną interpretacją najlepszych progrockowych wzorców. Twórczość Airbag idealnie trafia w poczucie wrażliwości, estetycznych i muzycznych doznań fanów rocka. Pomimo, że w twórczości norweskiego kwintetu usłyszeć można inspiracje takimi zespołami jak Pink Floyd, Porcupine Tree, Talk Talk, Radiohead, czy norweskiego A-ha, muzyka tworzona przez Airbag odcisnęła silne piętno na muzycznym rynku drugiej dekady 21. wieku.
3.02.2017 WARSZAWA, Progresja Music Zone, godz. 20:00
4.02.2017 WROCŁAW, Klub Firlej, godz. 20:00
Bilety w sprzedaży na http://www.rockserwis.pl/ oraz w punktach i na stronach TICKETPRO.PL i EVENTIM.PL
CENY BILETÓW - 99,00zł (przedsprzedaż) // 110,00zł (w dniu koncertu)
Wybrana dyskografia:
Come On In (EP 2004)
Safetree (EP 2006)
Identity (2009)
All Rights Removed (2011)
The Greatest Show on Earth (2013)
Disconnected (2016)
Album solowy Bjorna Riisa:
Lullabies In A Car Crash (2014)
Zespół pojawi się w Polsce w składzie:
Bjørn Riis - guitar
Asle Tostrup - lead vocal
Anders Hovdan - bass
Henrik Fossum - drums
Ole Michael Bjorndal - guitar
Martin Borge - keyboards
Airbag w Internecie:
http://www.airbagsound.com/
https://www.facebook.com/pages/Airbag/21137836128
oprac. Agnieszka Lenczewska/ Piotr Kosiński
01. [...] - 1:32
02. The Process, Part I - 9:08
03. The Process, Part II - 3:03
04. Crystal - 6:48
05. Terra Mater - 12:24
06. The Shift - 9:51
07. Grim Encounter - 12:29
Czas całkowity - 55:15
- K-vass - wokal
- Łukasz Kursa - gitara
- Kuba Piwowarczyk - gitara
- Damian Olearczyk - gitara basowa
- Marcel Łękawa - perkusja
01. Sunset Growing Old - 7:44
02. Repulsive - 5:49
03. Lit - 8:20
04. Zero - 8:23
05. Lost In The Noise - 9:04
06. Ion... - 2:05
07. ...Mills - 8:08
08. Away - 9:56
Czas całkowity - 59:29
- K-vass - wokal
- Maciej Proficz - wokal
- Łukasz Kursa - gitara
- Michał Pilik - gitara
- Damian Olearczyk - gitara basowa
- Marcel Łękawa - perkusja
Kiedyś była lepsza muzyka - felieton Gabriela Koleńskiego.
środa, 28 grudzień 2016 17:02 Dział: Felietony, eseje, referaty,...Ile razy ja słyszałem ten tekst, gdy rozmawiałem z kimś o muzyce. Że kiedyś była lepsza muzyka, lepsze zespoły albo że obecne wydawały kiedyś lepsze płyty. Czy rzeczywiście tak jest? Zastanówmy się nad tym przez chwilę.
Dla każdego dobra muzyka oczywiście oznacza co innego, ja poruszam się głównie w obszarze muzyki rockowej, dlatego też zwykle o tym gatunku rozmawiam z innymi ludźmi. Kiedy powstała jedyna słuszna „lepsza” muzyka? To zazwyczaj zależy od wieku rozmówcy. Dziwnym przypadkiem najczęściej „lepszą” muzykę grano gdy dany delikwent był piękny, młody, prawdopodobnie w liceum lub na studiach. Wówczas nie musiał pracować lub nie robił tego za często, nie miał poważnych zmartwień, często chodził na koncerty, jeździł na festiwale, miał wielu przyjaciół, z którymi często się spotykał, miał też dziewczynę albo kilka (nie ocieniam). Wtedy słuchał mnóstwo muzyki, poznawał kolejne zespoły i gatunki, miał na to czas, cieszył się życiem i muzyką. Obecnie, 15 lat później, ten sam człowiek ma pracę, żonę, czasem już dziecko, a nawet wkurzającego kota. Samochód trzeba zatankować, dziecko odebrać z przedszkola, kota nakarmić, od żony potem wysłuchać, że źle odebrał i źle nakarmił. Znajomych została garstka, bo połowa wyjechała by pracować za granicą, na koncerty nie ma czasu, na festiwal nie pojedzie, bo dziecko za małe, muzyka za głośna dla żony, no i namiot odpada. To nic dziwnego, że i muzyka mu zbrzydła.
Muzyka zwykle jest bardzo silnie związana z emocjami i wspomnieniami. Sam pamiętam czego słuchałem w poszczególnych latach, w kim się wtedy podkochiwałem lub z kim byłem. To oczywiste, że najbardziej podoba nam się to co dobrze się kojarzy.
Bardzo popularne jest też porównywanie ze sobą poszczególnych dekad. To też jest dość zabawne. Czasem słyszę, że najlepsza muzyka była w latach…to zależy od indywidualnych upodobań. Pokolenie obecnych 60-ciolatków (moi rodzice) powie chórem, że w latach 70-tych, pokolenie obecnych 30-tolatków (mój brat) powie, że w 90-tych. Czy ktokolwiek ma rację? Nie sądzę. Nie wyobrażam sobie udowadniania wyższości The Beatles nad Black Sabbath nad Iron Maiden nad Nirvaną nad The White Stripes nad The Black Keys, itd. Te dekady, te zespoły, te style są po prostu inne. Albo się je lubi albo nie, co nie oznacza, że któryś jest lepszy lub że kiedyś był. Podobnie mówi się o muzyce pop, zwykle że w latach 80-tych ten gatunek był fajny i bardziej ambitny niż teraz. Naprawdę Madonna robiła bardziej inteligentną muzykę niż Katy Perry? Inną na pewno (brzmienie, instrumenty, możliwości techniczne, moda) ale czy rzeczywiście lepszą? Nie chcę być niemiły i tendencyjny, ale dla mnie szmira to szmira.
Kiedy słyszę, że Bon Jovi się zepsuło i sprzedało, bo kiedyś grali super muzę, a teraz to chłam, ogarnia mnie pusty śmiech. Oczywiście, że nucę „Living on a prayer” pod prysznicem, nie jestem z kamienia. Ale zmiana stylu nie oznacza spadku formy. Słysząc w radiu najnowszy singiel Bon Jovi (w dniu gdy to piszę jest to „This house is not for sale”, choć chyba jest coś jeszcze nowszego) myślę sobie, że ten kawałek nie mógłby się znaleźć na „Slippery when wet”, bo kompletnie by tam nie pasował stylistycznie, ale sam utwór nie jest zły ani nawet gorszy. To po prostu inna muzyka w innej rzeczywistości, ale tak samo prosta, chwytliwa i zarabiająca kupę forsy.
Ciekawe rzeczy powstały zarówno 20, 30, 40, 50 lat temu, jak i powstają obecnie. Za 20, 30, 40 czy 50 lat też powstaną. Kiedyś trudniej było zaistnieć i rozpowszechnić swoją muzykę. Dziś wystarczy jedno kliknięcie. Dociera do nas ogromna ilość nowych rzeczy, dlatego może w zalewie mniej czy bardziej amatorskich nowinek trudniej wyłowić prawdziwe perełki. Kiedyś jak ktoś się już przebił, to zwykle znaczyło, że coś potrafi i poruszy tłumy. Dziś może zaistnieć ktokolwiek, bo łatwiej to zrobić. Czy to oznacza, że jest lepiej lub gorzej? Moim zdaniem nie, jest po prostu inaczej.
Blindead | Lonker See | Sautrus | Warszawa | Progresja | 11.12.2016
poniedziałek, 26 grudzień 2016 22:39 Dział: Relacje z koncertówPo dość krótkiej przerwie mamy dla Was dalszy ciąg relacji z grudniowych koncertów w Progresja Music Zone w Warszawie (dalej zwanej po prostu Progresją). Tym razem na tapecie Blindead i ich koledzy z Pomorza: SautruS i Lonker See. Połowa grudnia, akurat niedziela, mrozy wtedy trochę odpuściły, idealne warunki by wybrać się na koncert. Choć dla wybitnych malkontentów (wiecie, takich co narzekają nawet częściej niż ja) żadne warunki nie są idealne.
Gdy wszedłem na parkiet, SautruS już grał. Spóźniłem się może 3 minuty, więc zakładam, że był to pierwszy ich utwór. Pierwsze wrażenie bardzo dobre. Ciężko, mocno, głęboko, nisko strojone instrumenty. Gdyby nie to ostatnie, można byłoby pomyśleć, że opisuję moje ulubione porno, ale nie, wciąż mam na myśli koncert. Aczkolwiek, jest w tej muzyce pewna podskórna zmysłowość, choć głęboko skryta pod warstwami mocarnych gitarowych riffów i potężnych, ale bardzo precyzyjnych uderzeń w bębny (głęboki ukłon dla perkusisty!). Wokalista SautruS wygląda jakby żywcem wyciągnięty z lat 70-tych: dzwony, obcisła, czerwona kurtka, lekko prześwitująca, czarna koszula, bródka. Jak wiadomo, nie wygląd się liczy, lecz charakter, a tego Weno Winter (ciekawe czy w dowodzie też ma tak wpisane…) nie brakuje! Bardzo dobry, mocny głos, ale przede wszystkim potrafi stworzyć odpowiedni, trochę nawiedzony klimat, w końcu to o to chodzi w takiej muzyce jak stoner czy inna psychodelia. Nie tylko doły i buczenie, bo wtedy byłby to zwykły doom, ale również specyficzna atmosfera. Wokalista czasem ginął w ścianie dźwięku, ale jak na tego typu brzmienie, uważam, że i tak było całkiem selektywnie. Podobały mi się również wtręty bluesowe, ponieważ Weno okazjonalnie grał na harmonijce ustnej i tamburynie (gdybym był bardzo złośliwy to napisałbym, że brakowało tylko sitaru…), co stanowiło bardzo atrakcyjny smaczek. Dodatkowo, Winter ma specyficzną ekspresję, o lekko teatralnych zapędach, co bardzo dobrze komponowało się z ogólnym klimatem.
To co działo się podczas kolejnego występu, wykracza poza wszelkie normy i standardy. Jeśli przez połowę koncertu danego zespołu zastanawiasz się o co tu właściwie chodzi, to wiedz, że coś się dzieje (tak, uwielbiam cytować ks. Natanka o każdej porze dnia i zwłaszcza nocy). Skład, który wyszedł na scenę był przedziwny, nikt nie pasował do siebie: urodziwa pani z równie urodziwą gitarą basową, olbrzym z saksofonem, rozczochrany facet w piżamie z gitarą oraz dość zwyczajnie wyglądający perkusista (dałbym go do jakiegoś zespołu thrash metalowego). Każdy z innej bajki, razem na scenie wyglądali raczej komicznie, ale jak zaczęli grać to żarty się skończyły. Strzał prosto między oczy! Nieprawdopodobne wrażenie, niesamowita moc, energia, spontaniczność. Coś na pograniczu magii i mistyki. Nie wiem co oni biorą, ale ja też chcę trochę tego przed kolejnym zamknięciem miesiąca w pracy. Muzyka Lonker See to taki uporządkowany hałas, zresztą bardzo eklektyczny, połączenie partii bardzo dynamicznych i takich bardziej kontemplacyjnych. Trochę jazz rocka, trochę space, trochę psychodelia, ale wszystko bardzo wyważone. Wspaniała muzyka, taka oszałamiająca, wprawiająca w osłupienie. Z jednej strony chcesz się temu bezgranicznie oddać, z drugiej zbierasz szczękę z podłogi. Zespół doskonale zgrany, właściwie nie patrzyli na siebie i nie porozumiewali się ze sobą, ale każdy wiedział co i kiedy ma zrobić. Do tego mordercza technika, saksofonista momentami zażynał swój instrument, aż chciało się krzyknąć „zniszcz go!”. Na wszelki wypadek, jednak nie krzyczałem. Mieliśmy do czynienia głównie z muzyką instrumentalną, ale urodziwa basistka również miała swoje 5 minut, kiedy w czasie jednego z utworów zaśpiewała kilka razy swoją partię. Przyznaję, że śpiewała bardzo ładnie, zmysłowo, delikatnie, ale za pierwszym razem słabo ją było słychać. Na szczęście szybka korekta i ta dam, już było lepiej. Występ Lonker See miał specyficzną atmosferę, muzycy w ogóle nie odzywali się do publiczności, podtrzymując aurę tajemniczości. Wyszli na scenę, zagrali, zmietli wszystko i wszystkich i zeszli. Na koniec tylko gitarzysta podziękował za uwagę głosem człowieka palącego przez całe życie papierosy (albo chorego na anginę) oraz zachęcił do kupienia płyt, choć nie był pewien czy są jeszcze dostępne.
Na finałowy koncert Blindead czekało się naprawdę długo, około pół godziny, co pozwalało sądzić, że będziemy mieć do czynienia z prawdziwą petardą. No cóż, pierwsze dźwięki rzeczywiście powalały albo właściwie ogłuszały. Pierwszą część koncertu stanowiła najnowsza płyta grupy, „Ascension”, zagrana od początku do końca, z wyjątkiem ostatniego utworu. Pierwsze trzy kawałki to było takie macanie się akustyka z brzmieniem albo właściwie walka, którą dźwiękowcy zazwyczaj niestety przegrywali. Raz gitara za głośno, to wokal za cicho, to perkusja za głośno, to znowu perkusja za cicho, to dźwięk buczy, to wokalisty nie słychać, to ogólnie za głośno, itd. Tak długo czekaliśmy i co się nagle stało? Dopiero znakomite skądinąd „Wastelands” zabrzmiało jak należy od początku do końca. O to Polacy walczyli! Później sytuacja ustabilizowała się i można było spokojnie słuchać kolejnych utworów, między innymi perfekcyjnego wykonania „Gone”, wspaniała głębia i przestrzeń. Standardowo występowi Blindead towarzyszyły klimatyczne wizualizacje wyświetlane na ekranie za zespołem. Muzycy przez większość czasu głównie stali w skupieniu i koncentrowali się na swoich partiach. Wyjątkiem był oczywiście nowy wokalista, Piotr Pieza, którego miałem okazję pierwszy raz zobaczyć na żywo. Piotr prezentuje się bardzo dobrze, ma nieco obłąkane spojrzenie oraz ma w sobie coś z Jima Morrisona (może właśnie to spojrzenie), czyli ogólnie jest dobrze. Lubię jego głos, uważam, że bardzo dobrze pasuje do Blindead, godnie zastępuje swojego poprzednika. Na żywo również ma w sobie coś magnetycznego, przyciąga wzrok i skupia na sobie uwagę, jak na frontmana przystało. Wokalnie było dobrze, jak tylko było go słychać, a jak już napisałem wcześniej, było z tym różnie, choć oczywiście nie była to wina Piotra. Bardzo podobało mi się jego zaangażowanie i drzemiąca w nim energia, nosiło go po scenie, dobrze odnalazł się w repertuarze i klimacie. Dalej było już tylko lepiej. Po zakończeniu pierwszej części koncertu, czyli prawie całego „Ascension”, nadszedł czas na część drugą czyli bisy. Zespół cofnął się do poprzednich płyt i zaserwował nam GE-NIAL-NE wykonania „s1” z „Absence” oraz „It feels like misunderstanding” z „Affliction”. Powalająca moc, ciężar, energia, niesamowity, prawdziwy kop w czoło. Właśnie na takie emocje wszyscy czekali! Muzycy jakby wybudzili się z zimowego letargu i uderzyli wreszcie pełną parą. W pierwszej połowie „It feels like misunderstanding” chyba wszyscy w klubie kiwali się do rytmu utworu. Rewelacyjne wrażenie. Najgorsze było to, że po tych dwóch utworach zespół zszedł ze sceny i bardzo szybko ekipa zaczęła zwijać kable, żeby nikt nawet nie miał wątpliwości, że to już koniec. Panowie, tak się nie robi. To jakby kobieta rozgrzała łóżko i powiedziała, że jednak boli ją głowa i ona idzie spać. W momencie gdy zespół się rozkręcił, a publiczność była gotowa robić co tylko muzycy chcieli, koncert niespodziewanie dobiegł końca. Nawet nie było szansy na skandowanie nazwy kapeli, tupanie i inne rzeczy, które zwykle robi się w takich momentach. Bardzo duże rozczarowanie, występ Blindead był po prostu za krótki.
Wyszedłem z klubu przed 23, niestety lekko zniesmaczony i z dużym niedosytem. Nie tak sobie to wyobrażałem, ale niestety nie zawsze można mieć co by się chciało. Ja na przykład chciałbym dwugodzinny koncert Blindead. Może innym razem. Mimo to, narzekać nie zamierzam, ponieważ cały koncert był ogólnie dobry, nie zawsze idealny, czasem zaskakujący, nie do końca satysfakcjonujący, ale mimo wszystko pełen pozytywnych emocji i wart zobaczenia. Do następnego razu, tylko tym razem dłużej poproszę!
Przybył, zobaczył, wysłuchał, wrócił i spisał.
Gabriel „Gonzo” Koleński
Crippled Black Phoenix | Progresja | 19.12.2016
czwartek, 22 grudzień 2016 19:03 Dział: Relacje z koncertówPoniedziałek to mój ulubiony dzień na chodzenie na koncerty, aczkolwiek są tacy ludzie, dla których każdy dzień jest dobry (podobnie bywa u niektórych z alkoholem, te dwie rzeczy da się nawet połączyć). Jednak sierpniowy koncert Mastodon również odbywał się w poniedziałek i był całkiem zacny, więc może to powinno stać się nową świecką tradycją. Czy koncert Crippled Black Phoenix również był zacny? Przecież nie będę zdradzał przedwcześnie.
Muszę przyznać, że Brytyjczycy przywieźli ze sobą nietuzinkowe i bardzo ciekawe towarzystwo. The Devil’s Trade to solowy projekt Dávida Makó, wokalisty węgierskich zespołów stoner-doomowych Stereochrist i HAW. Solowo Dávid prezentuje jednak zgoła inny repertuar. The Devil’s Trade to muzyka folkowa grana prosto z ogromnego serca. Facet siedzi na krześle, gra na gitarze i banjo i śpiewa spod marynarskiego wąsa (czasem nawet śpiewa przez banjo, co daje ciekawy efekt przytłumienia). Ale jak śpiewa! Dávid operuje bardzo niskim, głębokim i lekko zachrypniętym głosem. Ciekawe czy potrafi robić głosem to co podobno potrafił Barry White, jeśli znacie tą plotkę… Węgier śpiewał tak, że aż ściany się trzęsły, z ogromną dawką emocji, szczerze, bez udawania. Wywoływał ciarki na plecach. Przypominało to minimalnie solowe występy Scotta Kelly’ego z Neurosis, ale Dávid śpiewa z większym żarem, wręcz agresją. Aż wychodziły mu wszystkie żyły na ogromnej szyi. Makó ma dość przerażający wygląd, jest łysy, napakowany, z wąsem. Bałbym się spotkać go w ciemnej uliczce. Jednak jak już się odzywa, to okazuje się ciepły i sympatyczny. Muzyk opowiadał między innymi o zawiłych losach Węgrów i Rumunów, przywołując historię zatopionych wiosek (wydaje mi się, że chodziło o rumuńską Geamănę, ale niestety nie usłyszałem dokładnie, a moja znajomość historii jest delikatnie mówiąc, bardzo umiarkowana). To był bardzo przejmujący i emocjonalny występ. Dodatkowym smaczkiem było zaśpiewanie jednego z utworów po węgiersku, co nadało całości specyficznego, regionalnego klimatu.
Kolejnym zespołem, który zaprezentował się tego wieczoru był Publicist UK, wbrew nazwie, pochodzący ze Stanów Zjednoczonych. Uderzyli od razu pełną parą i już było wiadomo, że jeńców brać nie będą. W zeszłym roku ukazała się ich debiutancka płyta „Forgive yourself”, którą grupa wciąż, z powodzeniem, promuje. Ciężko jest określić gatunek, w którym porusza się Publicist UK, w kontekście ich muzyki padają takie hasła jak: post-punk, gotyk, indie, czy nawet shoegaze. Jest to bardzo dynamiczna, intensywna muzyka rockowa z górującym nad wszystkim, niskim, nieco grobowym głosem Zacharego Lipeza, który przypomina mi Iana Curtisa. Jednak w ich twórczości i występie nie było śladu zadęcia charakterystycznego dla tych wszystkich brytyjskich zespołów, które kilka lat temu przypomniały sobie o Joy Division i postanowiły zaczerpnąć z ich spuścizny. Panowie są bardzo skromni, wyszło 4 facetów, wokalista kilka razy powtórzył nazwę zespołu, a tak to cały czas grali. Usłyszeliśmy między innymi „Away”, „Telegraphing”, „Levitate the Pentagon” (chór na początku sprawił, że ciarki wróciły), „Cowards”, czy „Canary”, który zaczyna wyrastać na największy, obok „Away” hit, choć nie jestem pewien czy muzycy nie obraziliby się za takie określenie. Co tu dużo mówić, to był kolejny wspaniały występ, porywający, energiczny, z charakterystycznym nerwem i zaangażowaniem.
Przyznaję, że na występ Crippled Black Phoenix oczekiwałem nieco nerwowo, w lekkim napięciu. Może przez to, że przez cały wieczór oglądałem flagi (banery? Plakaty? Nie jestem pewien) CBP powieszone za sceną, zwiastujące to co ma nadejść. Nagle niektóre światła zgasły, inne się zapaliły i zaczęło się od instrumentalnego „Dead Imperial Bastard”. Nie ukrywam, że miałem nadzieję, że ten koncert właśnie tak zostanie rozpoczęty i nie zawiodłem się. Pojedyncze, długie dźwięki klawiszy i elektronika stworzyły odpowiedni klimat. Zespół (specjalnie nie używam określenia „kolektyw”, bo podobno muzycy go nie lubią) wyszedł na scenę i zaczął grać. Brzmieli jak dobrze naoliwiona maszyna, świetnie zgrani, z impetem. Trzy gitary w składzie robią swoje. Brzmienie bardzo mocne, trochę wyrywało z butów, ale nie ogłuszało. Szybko usłyszeliśmy „No fun” z najnowszej, wydanej w tym roku płyty „Bronze”, która, jak łatwo się domyśleć, miała tego wieczoru dość liczną reprezentację na liście zagranych utworów. Myśleliście, że trąbkę puszczą z taśmy? Ja też tak myślałem. A tu Daisy Chapman wyciąga instrument spod klawiszy i gra! Brawo dla akustyków, bo wszystko było słychać. Naprawdę byłem pod wrażeniem. Cieszy również, że Justin Greaves dba o to, by wszyscy członkowie jego zespołu mogli się godnie zaprezentować. Drugą panią, która już od jakiegoś czasu współpracuje z CBP jest zjawiskowa Belinda Kordic. Wprawdzie nie była obecna na scenie przez cały czas, właściwie wychodziła tylko wtedy gdy była potrzebna, ale pięknie zaprezentowała się w „Scared and alone”. Do tego znowu ta trąbka. Coś pięknego. Z nowej płyty zespół zagrał również między innymi „Rotten memories” (fantastyczne wykonanie, niesamowita forma zespołu, zwłaszcza perkusisty), czy „We are the darkeners”. Na koncercie Crippled Black Phoenix oczywiście nie mogło zabraknąć coveru z ostatniego albumu (kiedyś robili tak też z „Of a lifetime” Journey, które nagrali na „I, vigilante”). Tym razem padło na „Turn to stone” Joe Walscha, które zostało wykonane wspólnie z Dávidem Makó z The Devil’s Trade. Absolutny strzał w dziesiątkę, zresztą Dávid nie takie rzeczy śpiewał chociażby z Stereochrist. Osobiście zwróciłem jeszcze szczególną uwagę na wykonanie „No” z „White light generator”. Szkoda, że był to jedyny utwór z tego doskonałego albumu, który zagrali tego wieczoru, szkoda też, że solówki prawie nie było słychać. Bardzo miłym akcentem było za to zadedykowanie jednego z utworów ofiarom współczesnych konfliktów, przede wszystkim w Allepo oraz w Berlinie (koncert miał miejsce w poniedziałek, tego samego dnia co zamach na świątecznym jarmarku). Jednak prawdziwa bomba miała wybuchnąć dopiero na bis (tak wiem, niezbyt fortunne sformułowanie). O ile „We forgotten who we are” z „I, vigilante” jest hitem raczej umiarkowanym, myślę, że CBP ma na swoim koncie większe przeboje (nie mniej, wykonanie bardzo przyzwoite, a utwór dość trudny, śpiewany szybko, napakowany tekstem po brzegi), o tyle „Burnt Reynolds” jest hitem pełną gębą ze wszystkimi przywilejami. Utwór został wykonany wspólnie, nie tylko z publicznością, ale również muzykami wszystkich zespołów, które towarzyszyły tego wieczoru CBP. Na scenie zebrała się potężna ekipa, razem z Markiem „Prezesem” Laskowskim (szefem Progresji), technikami i chyba każdym, kto tylko znajdował się wówczas na zapleczu. Niesamowita, wręcz rodzinna atmosfera. Wszyscy śpiewali, krzyczeli, skakali, po prostu dziki szał.
Byłem zaskoczony, ponieważ koncert trwał praktycznie tyle ile zapowiadano, całość skończyła się grubo po 23, sam Crippled Black Phoenix grał około 2 godziny, co jest naprawdę imponujące. To był długi, wspaniały koncert pełen bardzo pozytywnych emocji. Dla mnie było to cudowne zakończenie koncertowego sezonu 2016. Dziękuję pięknie wszystkim, którzy to wszystko umożliwili i do zobaczenia w przyszłym roku!
Przybył, zobaczył, wysłuchał, wrócił i spisał.
Gabriel „Gonzo” Koleński
Najlepsze albumy roku 2016 - Krzysztof Pabis
sobota, 17 grudzień 2016 14:50 Dział: Felietony, eseje, referaty,...
Jak co roku, przyszedł czas na muzyczne podsumowanie ostatnich dwunastu miesięcy. Najbardziej ogólnym wnioskiem nasuwającym się po przejrzeniu tegorocznych nowości jest niewątpliwa dominacja klasycznych dźwięków. Może nie pod względem liczby płyt, ale z pewnością pod względem ich jakości. Na pierwszym miejscu, ostatni w karierze, album prawdziwego giganta muzyki rockowej. Na kolejnych pozycjach wiele płyt nawiązujących do brzmienia sprzed lat. Są jednak także przykłady bardziej nowoczesnego podejścia do rocka progresywnego, dzięki którym określenie to przestaje być jedynie wyświechtanym frazesem. Aby się o tym przekonać sięgnijcie po najnowszą propozycję grupy Kayo Dot oraz jedyny album krajowej formacji Lotto. Mam wrażenie, że to był dobry rok dla muzyki rockowej. Pojawiło się wiele ciekawych albumów świadczących o tym, że formuły zaproponowane 40 lat temu nadal mogą przynieść wiele nieszablonowych pomysłów, nie powodując wrażenia kompletnej wtórności. Jednocześnie obok propozycji premierowych dostaliśmy do rąk wiele ciekawych reedycji, oraz ponownie odkrytych nagrań archiwalnych.
1. David Bowie - Blackstar
Król może być tylko jeden. Po raz pierwszy od wielu lat nie miałem wątpliwości jaki album jest najlepszą propozycją roku. Blackstar ukazał się na początku stycznia i przez kolejnych jedenaście miesięcy nie pojawiła się żadna płyta, która choćby zbliżyła się do poziomu tego krążka. Wiem, że zaraz zostanę zjedzony przez fanów Bowiego, ale jest to w mojej opinii najlepszy album tego artysty. Płyta mroczna, smutna, ale także po prostu piękna, wysmakowana i bardzo przemyślana.
2. Kayo Dot - Plastic House On Base Of Sky
Kolejna odsłona twórczości Kayo Dot, jednego z ostatnich zespołów, do których pasuje określenie rock progresywny. Każdy album jest inny, każdy przynosi nowe inspiracje. Na przestrzeni tych 13 lat od debiutanckiego Choirs Of The Eye zmieniał się skład zespołu, ale modyfikacji ulegała także stylistyka. Pomysły pozostawały jednak niezmiennie świeże i interesujące. Tak jest i tym razem. Płyta pozornie zwyczajna jednak po kilku przesłuchaniach odnajdujemy bogactwo instrumentów i kunszt wykonawców. Oprócz podstawowej trójki, pozostającej pod wodzą Toby'ego Drivera, znajdziemy tutaj osiemnastu instrumentalistów oraz chór. Muzyka wymykająca się jednoznacznym klasyfikacjom. Posłuchajcie sami.
3. The Winstons - The Winstons
Płyta na której nikt nie odkrywa Ameryki. Inspiracje klasycznymi płytami Sceny z Canterbury są jasne i czytelne. Miłośnicy Roberta Wyatta będą zachwyceni wokalem. W muzyce jest wszystko co charakteryzuje kanterberyjskie brzmienie: humor, jazz, awangarda. Najlepszy od lat nowy zespół nawiązujący do klasyki spod znaku Soft Machine, Gong czy National Health. Włoska grupa, tylko trzech muzyków, bogactwo pomysłów i świetna ich realizacja.
4. Yugen - Death By Water
Album słabszy od sześć lat starszego Iridule. Kolejna włoska formacja pokazującą, że można w XXI wieku z powodzeniem powracać do formuły Rock in Opposition. Niebanalna muzyka, która cięgla zaskakuje i nie pozwala na pojawienie się momentu znudzenia. Kolejny powód do lepszego przyjrzenia się katalogowi wytwórni Altrock.
5. Utopianisti - The Third Frontier
Markus Pajakkala powraca z kolejnym świetnym projektem. Niepowtarzalny styl Utopianisti został zachowany. The Third Frontier jest godnym następcą fantastycznego drugiego albumu. Nadal pobrzmiewają na nim zagrywki bigbandowe, nadal obecna jest ognista dynamika. Pojawiły się jednak momenty wyciszenia. Czy tak wygląda jazzrock XXI wieku? Odpowiedzcie na to pytanie sami. Tego albumu fani jazzrocka nie powinni przegapić.
6. Seven Impale - Contrapasso
Po debiutanckim City of The Sun kolejny fajny album formacji Seven Impale. Gęste brzmienie, fajne utwory. W Norwegii potrafią stworzyć prawdziwie wybuchową mieszankę jazzrocka i psychodelii. Świetny gitary, potężne riffy, muzyczne pejzaże i jazzrockowa moc. Kontynuacja stylistyki pierwszego albumu.
7. Lotto - Elite Feline
Pisałem już o tej płycie na łamach progrock.org.pl. Nie mogę jednak pominąć tego tytułu w tym zestawieniu. Jeszcze niedawno, gdyby mi ktoś powiedział, że możliwe jest przeniesienie minimalizmu Steve'a Reicha i Philipa Glassa na grunt rockowy, pewnie bym nie uwierzył. Polski zespół udowadnia, że za pomocą minimalistycznych środków wyrazu można stworzyć emocjonującą muzykę rockową.
8. Signal To Noise Ratio - Work in Progress
Psychodelia z innego świata. Trochę jak rekonstrukcja historyczna. Takiej muzyki przecież nikt już nie gra. Cofamy się do przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Ponownie odwiedzamy Marka Grechutę. Dla wielbicieli rockowej klasyki pozycja obowiązkowa.
9. Pink Freud - Pink Freud Play Autechre
Jak z awangardowej elektroniki zrobić jazzrock? Na to pytanie odpowiada zespół Wojciecha Mazolewskiego. Kompozycje Autechre w nowej odsłonie. Wbrew niektórym krytycznym opiniom te pomysły naprawdę się sprawdzają. Bardzo dobra płyta z krajowego podwórka.
10. Radiohead - A Moon Shaped Pool
Nie nazwałbym tego albumu wydarzeniem. Radiohead pokazują jednak, że nadal mają potencjał. Nie jest to płyta na miarę genialnego Kid A, ale nadal muzyka budząca emocje. Spokój i opanowanie, oszczędność i klasa. Od niemal ambientowego Daydreaming, aż po emocjonalny Tinker Tailor Soldier Sailor Rich Man Poor Man Beggar Man Thief. Radiohead w dobrej formie.
Do zaproponowanej powyżej dziesiątki można dodać jeszcze kilka propozycji nieco słabszych, ale nadal wartych zauważenia, takich jak chociażby nowy album Light Coorporation, czy trzecia odsłona Innercity Ensemble. Wiele przyjemności sprawił mi także nowy bluesowy krążek Beath Hart, zatytułowany Fire on the Floor, z przebojowym Love is a Lie. Wśród reedycji warto sięgnąć po dwupłytową wersję klasycznego albumu Jazz Q zatytułowanego Elegie, oraz kolejny materiał archiwalny grupy Klan (Live Finland). Obydwie pozycje wydane przez GAD Records. Nie powinniśmy także przejść obojętnie obok wznowionej przez Esoteric, dwupłytowej, znacznie rozszerzonej wersji klasycznego albumu Live grupy Colosseum. Fani zmarłego klika lat temu Lou Reeda powinni także docenić siedemnastopłytowy zestaw The RCA/Arista Albums Collection. Jeśli ktoś ma za dużo pieniędzy może zainteresować się także zestawem wczesnych nagrań Pink Floyd (The Early Years 1965-1972), który na szczęście pojawił się także w wersji dla mniej zamożnych.
Krzysztof Pabis
Rafał Stefanowski
czwartek, 15 grudzień 2016 17:11 Dział: Struny głosowe i pudło rezonansowe - ankieta dla wokalistów01. Imię i Nazwisko.
Rafał Stefanowski
02. Grupa, lub projekt muzyczny w którym obecnie występujesz?
Mechanism
03. Ile miałeś lat kiedy stwierdziłeś, że chcesz zostać wokalistą rockowym? Czy był to świadomy wybór, czy raczej przypadek?
Około siedmiu... Stwierdziłem wtedy, że chcę mieć czerwoną gitarę elektryczną i grać rockową muzykę. Niestety zostałem wokalistą, bo kiepski ze mnie gitarzysta. :)
04. Czy jest jakiś zespół, a może konkretny wokalista, który miał bezpośredni wpływ na Twoją decyzję?
Farrokh Bulsara, czyli Freddie Mercury i ogólnie zespół Queen, który za sprawą mojego ojca rozbrzmiewał w domu rodzinnym dość często.
05. Śpiewasz po polsku czy w innym języku? Czym jest spowodowany ten wybór?
99% śpiewanej przeze mnie muzyki jest anglojęzyczna. Wychowałem się na starych, zagranicznych, rockowych kapelach i taka forma chyba po prostu najbardziej mi odpowiada. Poza tym z językiem polskim jest podobnie jak z niemieckim - brzmi dobrze jedynie w utworach Rammsteina, z tą różnicą, że jeszcze nie znalazłem polskiego odpowiednika Rammsteina.
06. Czy uważasz , że tekst w utworze rockowym jest jego ważną częścią, czy pełni on tylko rolę drugoplanową?
Tekst jest bardzo ważny w każdym utworze muzycznym, nie tylko rockowym.
07. Czy sam piszesz teksty do wykonywanych utworów? Jakie tematy interesują Cię najbardziej?. Skąd czerpiesz natchnienie ?
Staram się sam pisać teksty, które śpiewam, choć zdarza mi się śpiewać również pisane przez kogoś innego, jeśli uważam, że są dobre. W innych projektach gram też covery, z tekstami które oczywiście moimi nie są. Zazwyczaj jednak próbuję własnych sił z różnym skutkiem. Nie ma chyba tematów na teksty, które jakoś szczególnie by mnie interesowały lub z których czerpałbym natchnienie.
Myślę, że to kwestia chwili i pewnie nastroju. Zdecydowanie jednak unikam tematów miłosnych.
08. Praca w studio i sesja nagraniowa to …?
To możliwość sprawdzenia, czy wszystko co się wypracowało, faktycznie się do czegoś nadaje... a tak poważnie praca w studio często weryfikuje wiele rzeczy, których nie sposób wychwycić podczas grania koncertów, czy nawet próby. Kiedy się siebie nagra i posłucha, to niekiedy można się mocno zdziwić, a nawet rozczarować.
09. Koncert i gra dla publiczności to…?
Koncerty z kolei to bardziej gra emocji. Mimo, że sam nie jestem raczej wulkanem energii na scenie, to tutaj ważniejsze są emocje, niż technika i dopracowywanie szczegółów.
10. Dbasz o głos? Szkolisz głos?
Nigdy o głos nie dbałem i nie szkoliłem go poza tym, że śpiewam bardzo często od wielu lat. Praktyka jest najlepszym nauczycielem. A może po prostu jestem zbyt leniwy...
11. Czy jest jakiś artysta z którym chciałbyś wystąpić w duecie?
Hmm... to może ze wspomnianym już Freddiem. Tylko, że z tym może być mały problem. Poza tym nie wiem, szczerze mówiąc nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
12. Czy jest jakiś utwór w którym zaśpiewałeś z którego jesteś szczególnie dumny?
Są czasem takie dni, kiedy forma wokalna dopisuje i wtedy wszystko wychodzi tak, że jest się z tego dumnym. Czasami jest z kolei zupełnie na odwrót. Także pytanie powinno brzmieć raczej nie z czego jestem dumny, a kiedy. :)
13. Czy zajmujesz się komponowaniem muzyki, aranżujesz utwory, tworzysz linie wokalne?
Zajmuję się przede wszystkim swoimi partiami wokalu - wymyślaniem linii, pisaniem tekstów itp. Trochę też bawię się w komponowanie, ale raczej nieśmiało w domu i do szuflady. Może z lenistwa, nie twierdzę że nie...
14. Czy masz jakieś hobby nie związane z muzyką?
W zasadzie to całkiem sporo. Jest tego tyle, że sam już się w tym gubię i niestety z wielu rzeczy musiałem zrezygnować, bo zwyczajnie nie starcza mi na wszystko czasu. Z wykształcenia i pasji jestem fizykiem i informatykiem. Uprawiam dużo sportów jak np. cross / enduro, kitesurfing, snowboard. W wolnych chwilach bawię się w składanie i naprawianie motocykli. Gdyby starczyło mi w życiu czasu, to na pewno spróbowałbym wszystkiego czego tylko się da.
15. Czy niekomercyjne, tematyczne strony poświęcone muzyce mogą pomóc w promocji zespołu? Czy odwiedzasz ProgRock.org.pl ?
To wszystko zależy od tego, czy takie strony są odwiedzane przez fanów takiej muzyki, a to z kolei pewnie zależy od tego, czy są tam różne ciekawe informacje i czy sami zainteresowani wiedzą o istnieniu takowej strony. W każdym razie na pewno warto próbować dotrzeć do swoich potencjalnych fanów wszelkimi dostępnymi kanałami, bo nawet jeśli tematyczne portale nie pomogą, to z pewnością nie zaszkodzą. Tym bardziej, że wymagający słuchacze zostali już dawno wykluczeni ze wszelkich mediów masowych, więc jakichkolwiek informacji muszą szukać na takich właśnie niezależnych stronach.
01. Dawn - 2:35
02. Confess Your Crime - 8:26
03. Eternal Step - 6:31
04. Any Colour You Need - 8:19
05. Daylight After the Rain - 3:32
06. Fields of Consciousness - 6:35
07. Hearts on Sale - 5:4
08. Eternity - 2:00
09. All of This - 5:43
10. Sky Without Stars - 5:21
11. The Day That Doesn't End - 4:15
Czas całkowity - 59:02
- Jenz Uwe Strutz - wokal, gitara basowa
- Nils Conrada - gitara
- Frank Köhler - instrumenty klawiszowe
- Tom Ronney - perkusja
Wydawca - Gentle Art of Music
Tides From Nebula | Tranquilizer | Moose The Tramp | Progresja | 03.12.2016
piątek, 09 grudzień 2016 17:05 Dział: Relacje z koncertówMiło jest czasem zostać pozytywnie zaskoczonym. Kiedy wydaje się, że nic dobrego się nie wydarzy albo że co najwyżej będzie umiarkowanie dobrze. Nie umiem tego logicznie wytłumaczyć, ale takie miałem przeczucie odnośnie tego koncertu. Wydawało mi się, że będzie tak sobie. Nie wiem dlaczego tak myślałem. I wtedy nastąpiło to pozytywne zaskoczenie.
Nie było ono tak silne od początku, ale tzw. „zespoły rozgrzewające” nie miały się czego wstydzić. Pierwszy z nich, Moose The Tramp to młoda kapela z Gdańska, która gra mieszankę post rocka, neoproga i bardziej chwytliwych i skocznych klimatów. Czyli po trochu dla każdego. To oczywiście nie jest recenzja płyty, ale miałem wrażenie, że zespół stoi trochę w rozkroku i nie może się zdecydować czy mocniej przyłożyć ścianą dźwięku czy zagrać bardziej coś do skakania. Może dlatego grali i jedno i drugie. Do tańca i do różańca, jakby to powiedziała moja babcia. To co podoba mi się na koncertach w Progresji, to że dźwięk od początku jest ustawiany profesjonalnie, nie ma faworyzowania głównych gwiazd, co jest jednym z głównych grzechów komercyjnych festiwali muzycznych. Moose The Tramp od razu otrzymał szansę by zaprezentować jak najlepsze brzmienie i uważam, że zespół wykorzystał ją w pełni. Przede wszystkim potężne gitary i bębny, ale i duża selektywność. To nie jest szczególnie ciężka muzyka, choć ma swoje momenty. Jednak to na co od razu zwróciłem uwagę to ogromny ładunek emocjonalny, co widać oczywiście głównie u wokalisty, którego mocno nosiło po scenie. Reszta zespołu raczej stała w skupieniu, ale śpiewali (przynajmniej okazjonalnie w chórach) wszyscy poza perkusistą. Panowie śpiewają nie tylko po angielsku, ale i po polsku, co paradoksalnie zaczyna być rarytasem u polskich zespołów. Poza swoimi utworami w ojczystym języku, zagrali również przeróbkę „My, lunatycy” Republiki, co było bardzo odważne, ale uważam, że zespół doskonale sobie poradził. W utworach śpiewanych po polsku w drugiej części koncertu bardziej uwypukliła się skłonność grupy ku melodiom, co trochę kontrastowało z post rockowym początkiem, ale to w pewnym sensie decyduje o jej oryginalności.
Całkiem pozytywnie zbudowany czekałem na kolejny występ. Tranquilizer również pochodzi z Trójmiasta, a w jego skład wchodzą: utalentowana wokalistka Luna Bystrzanowska, perkusista Blindead i Octopussy - Konrad Ciesielski oraz śpiewający basista Michał Banasik. Zmiana stylistyki i klimatu o 180o. Gdy na scenę wychodzi bardzo urodziwa pani, kuso ubrana w jakieś koronki (czy inne falbanki, ja się na tym nie znam), to głupie komentarze i pomruki wśród publiczności, a zwłaszcza jej męskiej części, są raczej nieuniknione. Ale jak zespół zaczął grać to wszyscy zaniemówili z wrażenia. Bo to ostatnie Tranquilizer robi niesamowite! Muzyka, która wciąga jak bagno, zasysa głęboko i nie wypuszcza dopóki sama tego nie zapragnie. Bystrzanowska czaruje swoim głosem, ma szeroką skalę i umiejętnie z niej korzysta. Wokalistka przykuwająca wzrok to jedno, ale ogólna atmosfera, którą zespół wytwarza jest oszałamiająca. Transowa, gęsta sekcja rytmiczna, elektroniczne ozdobniki i ten głos, czasem anielski, czasem bardziej złowieszczy (cały czas mówimy o czystym śpiewie, żadnym ryku z trzewi). Już dawno nie przeżyłem czegoś takiego, chyba za rzadko wychodzę z domu. Niesamowita moc i siła, która nie pozwala się oderwać. Styl, w jakim porusza się Tranquilizer to w dużym skrócie mieszanka trip hopu i alternatywnej elektroniki. Grupa promuje obecnie swój ostatni album „Take a pill” (weź pigułkę i odjazd…). Usłyszeliśmy największe „przeboje”, takie jak „Mantra”,” Mask off”,” 1”, czy „Sugar tale”. Przekaz wzmacniały wizualizacje wyświetlane na ekranie za zespołem. Myślałem, że takie efekty już dawno znudziły się, przede wszystkim samym muzykom, ale w połączeniu z takimi dźwiękami wrażenie było piorunujące. Tym bardziej, że zespół pokazywał swoje autorskie teledyski. Zdarzyła się wprawdzie mała wpadka techniczna, przez co jeden z utworów muzycy musieli zacząć jeszcze raz, ale zachowali się bardzo profesjonalnie i wyszli z tego z twarzą. Około godzinny występ skończył się zdecydowanie za szybko.
Chciałoby się powiedzieć, że najlepsze przypada zawsze na koniec. Nie chciałbym w ten sposób generalizować, ani absolutnie umniejszać zespołom rozgrzewającym, ponieważ poziom był przez cały czas bardzo wysoki, ale nawet po frekwencji widać było dla kogo przyszli fani. Na początku występu Moose The Tramp byłem trochę przerażony widząc garstkę ludzi (dla porównania, koncert we Wrocławiu został wyprzedany), z czasem klub zaczął się wypełniać, aczkolwiek wielkiego tłumu też nie było. Na szczęście nie przeszkodziło to Tides From Nebula by zaprezentować piękny i bogaty występ z dużym rozmachem. Rozpoczęli tak jak na najnowszej płycie od tytułowego „Safehaven” i „Knees to the Earth”. Magia świateł (na scenie zamontowano dodatkowe świecidełka), dźwięk – żyleta i wysoka forma zespołu. Sporym zaskoczeniem mógł być fakt, że panowie wyszli na scenę we trzech, bez Adama Waleszyńskiego, ale tajemnica została rozwiązana dopiero na bis. Funkcję konferansjera przejął drugi gitarzysta, Maciej Karbowski. Mówił bardzo oszczędnie, sprawiał wrażenie nieco speszonego. Pewnie nie pomogły chwilowe problemy techniczne. Karbowski dość zabawnie to skomentował: „Musieliśmy zagrać 60 koncertów, żeby wrócić i zagrać w swoim rodzinnym mieście. Byliśmy pewni, że gdzieś na trasie pojawią się problemy techniczne. To było do przewidzenia, że zdarzy się to właśnie w Warszawie. Dajcie nam jakieś 60-80 sekund.” Rzeczywiście tyle chyba wystarczyło, bo panowie szybko wrócili do grania. Ciekawe co się działo, że tego wieczoru dwa z trzech koncertów trzeba było na chwilę przerwać by usunąć usterki techniczne. Oczywiście nie psuło to ogólnego wrażenia. Tides From Nebula widziałem pierwszy raz na żywo gdy grali jako suport przed warszawskim występem Deftones w Parku Sowińskiego w 2011 roku. Wtedy ich brzmienie było jeszcze takie surowe, nieokiełznane, spontaniczne. Obecnie zespół jest w pełni profesjonalny, przez co mniej szalony, ale w dalszym ciągu nie brakuje im zapału. Mimo to, koncert był trochę statyczny. Muzycy głównie stali w skupieniu i wykonywali kolejne utwory. Zestaw przekrojowy, głównie mieszanka dwóch ostatnich płyt, choć zdarzały się pojedyncze wycieczki do „Earthshine”, przyjmowane gromkimi owacjami. Obecnie TFN to machina koncertowa z pięknymi efektami wizualnymi i piękną muzyką, aczkolwiek trochę brakowało mi rzucania się po scenie i zamiatania podłogi włosami. Być może motorem napędowych tych i innych zachowań jest Adam. Nie zrozumcie mnie źle, nie brakowało emocji ani cudownych dźwięków. Ciarki przechodziły po plecach stadami, a głowa sama chyliła się ku podłodze, ale jednak było trochę inaczej. Może teraz przyszła pora na wyjaśnienie zagadki. Właściwie było to wiadome od dawna, ale nie wszyscy musieli o tym słyszeć. Z uwagi na problemy zdrowotne, Adam Waleszyński nie wziął udziału w ostatniej trasie koncertowej, którą kapela odbyła jako trio. Mimo to, w ramach niespodzianki dla rodzimej Warszawy, specjalnie na bis, na zakończenie koncertu, w ostatnim utworze jako gość specjalny pojawił się… Adam. Wywołał tym oczywiście wielką radość u zebranej publiczności i otrzymał ogromny aplauz. I wtedy to dopiero zaczęło się dziać! Waleszyński wybudził trochę swoich kolegów z zimowego snu, chodził po scenie, miotał się na wszystkie strony, nawet zszedł na parkiet i grał wśród publiczności. I tego właśnie brakowało. Wspaniale było znowu zobaczyć Adama na żywo, pozostaje tylko życzyć mu dużo zdrowia, kolejnych płyt i długich tras z Tides From Nebula w komplecie.
Wyszedłem z Progresji zdecydowanie zadowolony, choć nie ukrywam, że szedłem tam z lekkim niepokojem. Trzy bardzo dobre koncerty, dużo nadziei na przyszłość (życzę wszystkiego dobrego Moose The Tramp, będę śledził poczynania Tranquilizer, jestem spokojny o dalsze losy TFN). Będę czekał niecierpliwie na kolejny koncert Tides From Nebula, w pełnym składzie i z kolejnymi ciekawymi zespołami towarzyszącymi.
Przybył, zobaczył, wysłuchał, wrócił i spisał.
Gabriel „Gonzo” Koleński
Zdjęcia - Rafał Klęk