Dziś nie będzie o prog- post- ani jazz-rocku. Ani nawet nie o folku. Będzie o folklorze, a to różnica. Adam Strug od dwóch dekad praktykuje tradycyjne ludowe pieśni w formie niezmienionej. Ale że jest również poetą i muzykiem - tworzy sporo własnych utworów. Niewielka ich część znalazła się na pierwszej jego autorskiej płycie „Adieu” – znakomitym połączeniu różnych tradycji muzycznych i literackich
Adam Strug: Czym mogę służyć?
Progrock.org.pl: Odpowiedziami na kilka pytań dla niszowego muzycznego portalu.
Domyślam się, że portal jest niszowy. Dobrze to o nim świadczy. Ale ten wasz rockowy repertuar… Ale my chyba o muzyce rokowej rozmawiać dzięki Bogu nie będziemy?
Nie, porozmawiamy o twojej. Od ponad dwudziestu lat zajmujesz się rekonstrukcją pieśni kurpiowskich.
Pierwsze sprostowanie: niczego nie rekonstruuję. Śpiewam to, co w moich stronach śpiewane było zawsze. Miałem to szczęście, że kiedy dorastałem w latach 70tych te pieśni były w moich stronach, w Łomżyńskiem, wykonywane. Głównie był to śpiew nabożny. Śpiew świecki miał się zdecydowanie gorzej wskutek inwazji nowoczesnych nośników elektronicznych.
Jeśli chodzi o śpiewy kurpiowskie jesteś purystą, protestujesz przeciw ich przerabianiu i unowocześnianiu, bo uważasz je za najpiękniejsze. Dlaczego? Dlatego że piękne po prostu czy dlatego że twoje ojczyste?
Uważam, że nie należy czegoś przerabiać zanim się tego nie pozna. A zazwyczaj u wszystkich przerabiających kolejność jest odwrotna. Jegomość coś tam usłyszy i ma o danej muzyce pewne wyobrażenie nie mając o niej naprawdę pojęcia. Natomiast jeśli o mnie chodzi same kwestie pamięciowe, opanowanie tego repertuaru, zajęły mi trzy lata. Następne trzy poświęciłem na zrozumienie wewnętrznego rytmu tej muzyki i mniej więcej wtedy też zacząłem stroić – pojawiły się w moim głosie te wysokości, częstotliwości, o które chodzi. Mimo, że zajmuję się tym zawodowo dwadzieścia lat z górką, nadal nie jestem do końca zadowolony z efektów swojej pracy i to jest jeden z powodów dla których nie nagrywam. A wracając do przeróbek, do tego dorabiania nosa, to uważam że bierze się ono po prostu z niezrozumienia. Mamy zastany geniusz muzyczny. Możemy do niego podejść użytkowo i wprząc go we własną twórczość albo też pochylić się nad nim, dokładniej przyjrzeć, żeby zrozumieć czym on w istocie jest. Twierdzę, że ta druga postawa skutkuje poszerzeniem horyzontów muzycznych. A od strony czysto utylitarnej – jeśli równolegle uprawiamy twórczość autorską, to może ona dzięki takiemu analitycznemu podejściu do tradycji otrzymać zastrzyk muzyki żywej. Takiej, która nie beirze się z mód obecnych, tylko ma połączenie z muzyką wykonywaną od zawsze.
To, co nazywasz muzyka żywą – tradycyjne pieśni przekazywane ustnie z pokolenia na pokolenie, też chyba ewoluowało z biegiem lat i wieków?
Ależ oczywiście, tego wcale bym się nie bał. Tylko dajmy jej szansę rozwijać się w sposób naturalny. A tu przychodzi jakiś muzyczny orangutan i traktuje cepem te szacowne partytury, do których geniusze podchodzili ze czcią. Owszem, zdarzają się wspaniałe adaptacje muzyki ludowej, ale one właśnie wymagają prawdziwego geniuszu. Ja aż tak wysokiego mniemania o sobie nie mam, dlatego marzę tylko, żeby zaśpiewać to po Bożemu. Cechą tej muzyki jest niekładzenie akcentu na własną ekspresję. Ona jest kreacyjna jedynie mimochodem. Śpiewam używając swojego głosu. O tym, co mnie boli. Poza tym jestem tylko instrumentem i to nie solowym, bo to nie jest materiał na solowe występy. Podłączam się do orkiestry, która wykonywała ten utwór od setek lat. I wykonuje nadal, tyle że w niebiosach. Śpiewam z tymi którzy byli, którzy są i daj Boże z tymi, którzy będą jeśli matka telewizja pozwoli.
Ze swoich wykonań nie jesteś do końca zadowolony, więc ich nie wydajesz. Ale dla pieśni żałobnych w wykonaniu zespołu Monodia Polska zrobiłeś wyjątek.
To nie ja zrobiłem ten wyjątek, tylko Janusz Prusinowski, jeden ze śpiewaków Monodii. Janusz ma motorek w dupie i jeśli raz na jakiś czas nie nagra płyty, to jest chory. A że akurat niedługo była pierwsza rocznica tragedii smoleńskiej, coś trzeba było zrobić – no to zrobiliśmy. Gdyby zależało to ode mnie, to nie wiem czy „Requiem polskie” by się ukazało. Ale odniosło ono pewien skutek. Po pierwsze – pierwsze koty za płoty. Po drugie – okazało się, że nie ma się czego bać. Przypomnę, że zespół funkcjonował w tym składzie od trzech miesięcy, a taki staż przy nagrywaniu płyty jest kpiną. To raczej praktyka zespołów rockowych. Chłopaki szarpią w garażu druty, lecą nagrywać i a nuż coś się wydarzy. I czasami się wydarza. Przychodzi kolejny muzyczny orangutan, tym razem w osobie producenta i odpowiednio tych nieopierzonych szczawiów podrasowuje. I potem wychodzi takie coś jak Kurt Cobain – niby wielki kontestator, a tak naprawdę członek muzycznego establishmentu… Ale wracając do Monodii – tych trzech miesięcy wspólnej pracy akurat wystarczyło, żebyśmy się czegoś o sobie nawzajem dowiedzieli. Poza tym ta płyta to był autentyczny poryw serca. Jeśli ktoś się do mnie zgłasza, żebym nagrał płytę w związku z pierwszą rocznicą wiadomej katastrofy – to ja po prostu nie odmawiam i tyle. Podejście dosyć służebne. Poza tym proszę zwrócić uwagę, że to chyba jedyna płyta, na której poza nazwą zespołu i tytułem wydawnictwa nie ma żadnych innych napisów. To też dziwne i rzadko spotykane. I niech tak będzie.
A jak posuwają się plany nagrania tych pieśni z organowymi aranżacjami Bartosza Izbickiego?
Bardzo chciałbym taka płytę nagrać. Bartosz w tej chwili zawiesił swoją pracę w Monodii przez swoje obowiązki poza zespołem. Mam nadzieję, że jeszcze do tematu wcześniej czy później wrócimy. Harmonizacje Bartosza są po prostu genialne. Wyglądało to tak, że nagrał mnie śpiewającego pieśni pogrzebowe z moich stron. Wracam, a on prezentuje mi do tych śpiewów muzykę – i to jest to! Natychmiast odezwały się głosy purystów – takich, co to z tradycją ustną nigdy się nie zetknęli, ale pogadają zawsze chętnie. Od razu stwierdzili,, ze to przekroczenie norm. Gówno, a nie przekroczenie! To muzyka barokowa, harmonizowanie jak najbardziej się w nią wpisuje. Barok muzycznie był dość paradny. Wszystko to, co Bartosz zrobił – fugi, recytatywy – jest zgodne z ówczesną sztuką organistowską. Doszło tu do zderzenia dwóch istotnych elementów: śpiewu w przekazie ustnym i wrażliwości organisty, praktykującego w zawodzie w parafii w Brochowie, w miejscu chrztu Chopina. Bartosz ma olbrzymią wiedzę o muzyce tamtego czasu.
Powtarzasz, że muzyka musi mieć swój kontekst. Z Monodią wykonujecie pieśni funeralne i występujecie na misteriach Męki Pańskiej, nabożeństwach żałobnych. Jak wyobrażasz sobie odbiór waszej płyty w domowych warunkach?
Nie do końca tak jest. Monodia współtworzyła też muzykę do spektaklu teatralnego „Noc” według Stasiuka, w reżyserii Andrzeja Bartnikowskiego. Koncertujemy w Polskim Radio, w salach jak najbardziej świeckich. Zdarzyło nam się śpiewać w kompletnie industrialnym nowopowstałym ratuszu na warszawskich Bielanach. Daliśmy kiedyś nawet koncert w jakiejś tancbudzie w Estonii. Każda przestrzeń akustycznie ciekawa – jest ciekawa. Wchodzę w porę czy nie w porę i śpiewam! A co do odbiorców płyty życzę im, żeby była dla nich pretekstem do poszukiwań w obrębie polskiej literatury, nie tylko muzycznej. Wśród autorów tych tekstów są Bolesławiusz, Naborowski, Żabczyc… To najwyższej próby polszczyzna. I teologia. No i wreszcie muzyka – żywa skamielina. Płyta ma więc spełnić funkcję informacyjną – po pierwsze poinformować, że coś takiego, jak muzyka żywa, obecna wyłącznie w tradycji ustnej, w ogóle istnieje. Po drugie – uświadomić, że muzyka żywa przybiera formy endemiczne. Czyli co wieś – to inna pieśń. Mało tego – każdy pojedynczy śpiewak nadaje tej muzyce własny rys. Wkłada w nią swoją osobowość, sytuację życiową, a czasem przyczyny mogą być zupełnie prozaiczne. Bo inaczej śpiewa ktoś, kto ma na przykład niestrawność. Ale nie mogę być sędzią we własnej sprawie. Kiedy rozmawiam ze znajomymi muzykologami, jedni mówią: super!, a inni: nie śpiewasz tak jak powinno być. Gdybym jednak skupiał się tylko na opiniach innych, w ogóle nie miałbym czasu żyć i pracować. To ja jako śpiewak podaję melodię, a teoretycy mogą mnie, za przeproszeniem, pocałować.
W materiale wielowiekowym nic nie zmieniasz. Czy autorskie piosenki z „Adieu” to sposób na odreagowanie? Możliwość poeksperymentowania z własnym dziełem?
Z ludźmi, z którymi nagrałem „Adieu” znam się od lat, pracowaliśmy w różnych konfiguracjach. Kiedyś na balandze wyciągnąłem cyję, koledzy zaczęli grać – stało się jasne, że trzeba to zarejestrować. To, że płyta przybrała taki a nie inny kształt, jest w dużej mierze zasługą producenta – Marcina Pospieszalskiego. Moja jest muzyka i około połowy tekstów. Ciężar odpowiedzialności za formę spoczywał na Marcinie i grających przyjaciołach. Nie postrzegam tego jako eksperymentu, choć potwierdzam – z moją muzyką mogę robić co mi się żywnie podoba, nikomu nic do tego. Sytuacja jest podobna jak przy Monodii – pierwsze koty za płoty. Repertuar mam duży, bo układam piosenki od prawie trzydziestu lat. Leży to odłogiem i rdzewieje, najwyższa pora odkurzyć.
Jak dokonywałeś selekcji materiału? Nie bolało Cię serce, kiedy musiałeś coś odłożyć na bok?
Jeśli potraktować płytę jako całość – to jej powstawanie to był taki taszyzm. Album powstał w trakcie dwóch trzydniowych sesji. Spotkaliśmy się we wrześniu i nagraliśmy dwanaście kawałków w trzy dni – czego się oczywiście w takim tempie nie robi (śmiech). Marcin poszedł do wydawcy z zupełnie inną muzyką, puścił przy okazji naszą sesję i dostał zapewnienie, że wydadzą to nam, jeśli skończymy płytę do marca. Znowu wskoczyliśmy do studia na trzy dni, znowu nagraliśmy kilkanaście piosenek. Z tego, co nagraliśmy wydestylowaliśmy to, co się ukazało. Nie było żadnego metodologicznego klucza. Nie ma tu jednorodności stylistycznej – wszystko od Sasa do Lasa. To jest płyta z piosenkami. Nie ma żadnych ambicji poza posługiwaniem się ładną polszczyzną. Momentami rzecz jasna są to pastisze, nawet ocierające się o grafomanię. Ale takie moje zbójeckie prawo jako śpiewaka – ku takim rzeczom się skłaniam, mając jednocześnie wysokie mniemanie o polskiej literaturze.
A ja jednak pokusiłbym się o znalezienie wspólnego mianownika, przynajmniej w warstwie tekstowej. Zarówno w twoich lirykach, jak i wykorzystanych wierszach Leśmiana i Zegadłowicza, przewija się motyw miłości – ale niespełnionej. Nawet w „Grzesznym tango”, gdzie uczucie między kochankami kwitnie, zakłóca je zazdrosny Najwyższy.
Zaryzykuję generalizację – nie ma miłości spełnionej. Być może w aspekcie religijnym, ale między śmiertelnymi jej nie spotkałem.
Dość transowe wrażenie robi „Diabeł stróż”. Skąd pomysł na taką statyczną kompozycję?
Nie mam pojęcia. To dość prosty utwór, równie dobrze mógłby być piosenką punkrockową. Przyszedł do mnie bardzo łatwo. Szedłem sobie po podmokłej łące gdzieś nad Narwią i coś takiego wpadło mi do głowy. Zatrzymałem się, zagrałem… Tekst w sumie sam mi się napisał.
„Księżycowy” ma z kolei żwawszą motorykę w porównaniu z resztą piosenek.
To utwór-dziwak. Chciałem go zaśpiewać niżej, wyobrażałem sobie że to słowa faceta, który już nie ma żadnych złudzeń. Chciałem to zrobić od niechcenia, takim Johnem Lee Hookerem. Ale wyszło inaczej. Kiedy go dziś słucham mam wrażenie, że spokojnie mógłby lecieć w nowojorskiej taksówce. Lubię go, ale przede wszystkim lubię ten wiersz Leśmiana. Muzyka, uważam, jest trafiona.
Czy to w twojej działalności etnomuzykologicznej, czy autorskiej, olbrzymią rolę odgrywa pierwiastek religijny.
A jaką rolę ma odgrywać? Uważam to za sprawę fundamentalną – Bóg jest albo Go nie ma. Na mój chłopski rozum – jest. A z drugiej strony kompletnie nie rozumiem o co w tym wszystkim chodzi. Nie mogę się tym tematem nie przejmować. To jest coś, co człowiekowi myślącemu spędza sen z powiek.
Dziękuję za rozmowę!
Wywiad przeprowadził Paweł "Trybik" Tryba
Czy nudziło się Wam, drodzy Czytelnicy, w szkole na wszelakich akademiach ku czci? Czy naukę historii wspominacie jako przygodę czy bezsensowne wkuwanie dat i nazwisk? Jeśli tak, to jest szansa, że po kontakcie z twórczością Macieja Braciszewskiego zmienilibyście zdanie. Gnieźnieński elektronik porwał się na płytową trylogię o początkach naszego państwa, poza tym tworzy muzykę do widowisk historycznych. Dba, by odbiorca poznawał spuściznę wieków w sposób nieszablonowy i atrakcyjny.
Historię swojego kraju opowiada Pan przy użyciu nowoczesnej elektroniki. Pomysł zaiste przewrotny…
A jednak to prawda, że człowiek uczy się całe życie. Na takim koncercie jeszcze nie byłem i nic tu nie zmienia naczelne założenie Inhalacji Muzycznych: prezentowanie publiczności tego, czego w – przepraszam za wulgaryzm – mediach głównego nurtu nie uświadczysz, a co poznania warte. Bardowie, muzyka etniczna, rozmaite mutacje jazzu – dla każdego coś miłego. Ale imć Adam Strug nawet na tym tle zaprezentował się niezwykle. Bo też i twórcą jest nietuzinkowym.
Ma bowiem pan Strug, jak to słusznie określili w kuluarach jego znajomi, kilka repertuarów. Są więc piosenki własne, tworzone i prezentowane na rozmaitych scenach od, bagatela, ćwierć wieku, które dopiero w ubiegłym roku doczekały się częściowej fonograficznej prezentacji na płycie „Adieu”. Wykonuje też pieśni - tak świeckie, jak i nabożne – swoich rodzinnych Kurpi. Te nabożne, a ściślej żałobne, ukazały się dwa lata temu na krążku „Requiem polskie” zespołu Monodia, którego Strug jest spiritus movens. Dzięki swojej działalności etnomuzykologicznej ocalił pan Adam ważny fragment kultury ludowej, która marnieje i zanika pod wpływem naporu muzy z Zachodu (tu piszący te słowa sam uderza się w pierś, bo przecież tę właśnie zachodnią muzę od lat na Progrocku propaguje). Tworzy też muzykę do spektakli, scenariusze do filmów dokumentalnych – krótko mówiąc jest kimś, kogo dawniej określono by mianem „szaleńca Bożego”. A z czym ów szaleniec przyjechał do stolicy Warmii? Z piosenkami swojego autorstwa. Czyli kolejny śpiewający poeta, cóż w tym niezwykłego? – zapyta ktoś. Ano, niezwykłości na koncercie Struga nie zabrakło. Z kilku powodów.
Żadnych mikrofonów, zero sprzętu nagłaśniającego. Tylko trzy krzesła. Najwyższe dla Adama Struga, z racji funkcji lidera i dla lepszej nośności jego akordeonu. Niższe dla Mateusza Kowalskiego (banjo) i Wojtka Lubertowicza (bębny obręczowe). Skład niewielki, sala amfiteatru nie tylko z nazwy Kameralna – wszystko było świetnie słychać, bez żadnych odbić i zniekształceń z głośników. Cały zespół umiejscowiony jak najbliżej publiki – w zasadzie twarzą w twarz z pierwszym rzędem – to tylko podkreśliło intymną atmosferę koncertu. Koncertu bogatego zarówno w treść muzyczną – mimo okrojonego instrumentarium – jak i w niebanalne słowa. Bo piosenki Struga tworzone są według receptury, która wydaje się zanikać. Ma być wyraźna melodia, ale ma być też TEKST. Nie na zasadzie ołbejbebejbe, tylko niosący głębsze przesłanie, komunikat ważny w treści i piękny w formie. Dlatego Strug wykorzystuje nie tylko swoje liryki, ale też teksty Bolesława Leśmiana czy Emila Zegadłowicza (choć akurat oparta na jego wierszu „Za Marychostem” tego dnia nie zabrzmiała, mimo próśb zebranych). Ale i Strugowe teksty są nie w kij dmuchał. Generalnie mają dwa stale przeplatające się leitmotivy: miłość i Boga. Z tym, że niekoniecznie jest to dobrotliwy Bóg z Nowego Testamentu. Jest raczej zazdrosny o parę kochanków (patrz: „Grzeszne tango”) i niewzruszony w swej straszliwej woli („Ptaki”). Czyli wesoło nie jest. Wytłumaczcie mi więc jakim cudem wszyscy słuchali w skupieniu, ewentualnie śpiewali razem panem Adamem, jeśli ktoś tekst znał? Jakim cudem przy tym skrzyżowaniu piosenek z „Księgą Koheleta” co poniektórzy tańczyli? To był drugi powód, dla którego Strug był tak blisko słuchaczy – po prostu zostawił miejsce na zaimprowizowany parkiet i jeszcze sam zachęcał zebranych do pląsów. A może właśnie na tym to wszystko polega? Pan Adam śpiewa o życiu. A życie ani nie jest w całości radosne, ani bezbrzeżnie smutne. Czemu więc nie tańczyć przy songach, które mieszają radość z cierpieniem? To takie preludium do ostatniego tańca w naszym życiu – danse macabre. Niski, krępy facet wygrywa na akordeonie raz wesołe, innym razem żałobne nuty i mówi nam tym swoim zachrypniętym głosem: „Memento mori!”. A my słuchamy tego ostrzeżenia z uśmiechem na ustach. Doprawdy, nic nie rozumiem.
Paweł "Trybik" Tryba
Kolejny konkurs z wytwórnią Progressive-Promotion.de dobiegł końca. Bohaterem zabawy był zespół InVertigo. Za prawidłowe odpowiedzi nagrodę wylosował Pan Bartłomiej Konieczny do którego nagrodę wyślemy pocztą. A oto prawidłowe odpowiedzi:
- - Z jakiej części geograficznej Niemiec pochodzi zespół InVertigo?
- Z Zagłebia Ruhry
- - W jednym z utworów na płycie można usłyszeć głos pewnego Duchownego. O kogo chodzi?
- Papież, Benedykt XVI
- - Jaki tytuł nosił debiutancki album zespołu InVertigo?
- "Next Stop Vertigo"
Serdecznie gratulujemy zwycięzcy, a Wszystkich Państwa zapraszamy na kolejny konkurs z wytwórnią Progressive-Promotion.de, który opublikujemy dziś wieczorem. Tym razem jego bohaterem będzie polski zespół Retrospective.
W ramach serii konkursów z wytwórnią Progressive-Promotion.de zapraszamy Was do udziału w konkursie związanym z zespołem InVertigo oraz ich albumem zatytułowanym „Veritas”. Aby wziąć udział w zabawie należy nadesłać odpowiedzi na poniższe pytania pod adres e-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie obsługi JavaScript. do dnia 3 marca i oczywiście mieć szczęście w losowaniu. Odpowiedzi na pytania będzie można poznać podczas słuchania audycji ROCKnPROG w proradio.pl (wtorek, od godz. 19.00).
Oto pytania:
- - Z jakiej części geograficznej Niemiec pochodzi zespół InVertigo?
- - W jednym z utworów na płycie można usłyszeć głos pewnego Duchownego. O kogo chodzi?
- - Jaki tytuł nosił debiutancki album zespołu InVertigo?
Z puli nadesłanych maili zostanie wylosowane poprawne zgłoszenie. Zgłoszenie musi zawierać prawidłowe odpowiedzi na konkursowe pytania, mail musi posiadać prawidłowy temat, zgłoszenie musi nastąpić w czasie trwania konkursu. Zgłoszenie musi zawierać również imię i nazwisko oraz dokładny adres, na który zostanie wysłana nagroda. Jedna osoba może przysłać tylko jedno zgłoszenie. Jeżeli w puli zgłoszeń znajdzie się więcej zgłoszeń jednego autora, do konkursu zostanie zakwalifikowane pierwsze zgłoszenie. Wyniki zostaną ogłoszone na stronie www.progrock.org.pl, a zwycięzca zostanie powiadomiony o przyznanej nagrodzie mailem.
01.Imię i Nazwisko
Adam Kaczmarek
02.Grupa, lub projekt muzyczny w którym obecnie występujesz?
Votum
03.Ile miałeś lat kiedy stwierdziłeś, że chcesz zostać gitarzystą?
Myślę, że koło 16 – zaczęło się w liceum.
04.Czy jest jakiś zespół, a może konkretny utwór, który miał bezpośredni wpływ na Twoją decyzję?
Na pewno nie jeden, aczkolwiek cała moja muzyczna droga zaczęła się od edukacji muzycznej wyniesionej z domu, to znaczy karmienia mnie dźwiękami Black Sabbath, Deep Purple, Led Zeppelin, Procol Harum, King Crimson i wieloma innymi :-). Do zainteresowania się gitarą namówił mnie także Alek (ex druga gitara Votum) – znamy się od 9 roku życia, on podłapał chęć grania, która udzieliła się także i mi.
05.Czy pamiętasz swoje pierwsze gitary?
„Pierwsze gitary” – nie mam ich aż tyle, żeby nie pamiętać (jeszcze) :-). Pierwsze było drewniane pudło ojca na którym uczyłem się ze słuchu utworów na jednej strunie, następna – już elektryczna to piękny niebieski podpalany Mayones, który teraz zdobi moją ścianę w mieszkaniu.
06.Jakich gitar używasz teraz?
PRS Hybrid i Gibson SG
07.Czy masz jakiś wymarzony model na którym chciałbyś zagrać?
Generalnie marzy mi się cała kolekcja PRSów, najlepiej inna na każdy dzień miesiąca, kocham te instrumenty.
08.Wolisz pracować w studio czy występować na scenie?
Praca w studio jest super…przez pierwsze 2 tygodnie, potem mi już wystarczy. Koncerty nigdy mi się nie nudzą i jestem zdecydowanie zwierzęciem scenicznym.
09.Czy jest jakiś artysta z którym chciałbyś odbyć mały "jam session"?
Nie, natomiast jest cały zastęp artystów z którymi chciałbym pojechać we wspólną trasę koncertową.
10.Czy jest jakiś utwór w którym zagrałeś z którego jesteś szczególnie dumny?
Jestem bardzo dumny z każdej płyty którą nagraliśmy wspólnie z chłopakami – oczywiście, wiadomo – wszędzie dostrzegamy błędy, coś można było zrobić inaczej, ale sam fakt posiadania na koncie 3 pełnowymiarowych albumów napawa mnie dumą.
11. Czy zajmujesz się komponowaniem muzyki, piszesz teksty, aranżujesz utwory?
Tekstów nie piszę, natomiast komponowanie zdecydowanie tak. W Votum komponujemy wszyscy, a utwory są wypadkową naszych wspólnych pomysłów.
12.Czy umiesz grać na innych instrumentach?
Znam parę podstawowych rytmów 4/4 i jeden ¾ na perkusji dzięki uprzejmości Adama Łukaszka (perkusisty Votum). Zawsze chciałem za to nauczyć się gry na saksofonie.
13.Czy masz jakieś hobby nie związane z muzyką?
To jedno zżera wystarczająco dużo pieniędzy i nerwów :-) Ale uwielbiam chodzić z plecakiem na wyprawy po górach lub brzegiem morza, a także grać na konsoli – robię to w zasadzie każdego wieczora, późną nocną porą – do zobaczenia na xboxowych serwerach Battlefield 3 :-).
14. Czy niekomercyjne, tematyczne strony poświęcone muzyce mogą pomóc w promocji zespołu? Czy zaglądasz na ProgRock.org.pl ?
Tak..ale moim zdaniem tylko wówczas, jeżeli zespół jest obecny na większości takich serwisów. Takie strony docierają do bardzo konkretnej grupy odbiorców i zbierają wokół siebie „swoją” publiczność więc najlepiej po prostu pokazywać się wszędzie gdzie się da!
Przyznam się szczerze i bez bicia. Dawno nie byłem na koncercie Tune. Ostatnio jakoś ponad rok temu. W tak zwanym międzyczasie łódzki zespół doznał swego rodzaju „kopniaka na rozpęd” za sprawą kilku zabiegów marketingowych. Udział (z sukcesem) w programie tv, który oglądają miliony widzów z pewnością takim kopniakczkiem jest, bo dzięki niemu zespół dotarł do szerokiego, jeśli nawet nie powiedzieć bardzo szerokiego grona odbiorców. Inna sprawa to wykorzystać ten "strzał" w odpowiedni sposób. Muzycy łódzkiej formacji czasu nie marnują i w całym tym zgiełku wokół siebie z jednej strony czują się jak ryby w wodzie, a z drugiej twardo stąpają po ziemi, grając cały czas swoją muzykę. Pamiętam koncerty Tune, na których w Łodzi było ledwie kilka osób. To było dawno (i nieprawda;) ). Dziś Tune są w stanie bez problemu ściagnąć do klubu kilka setek widzów. Słuchaczy bardzo przekrojowych: zwolenników art.-rockowych klasyków i nowofalowgo post-rocka, fanów ostrej alternatywy i szalonego punka, a nawet ludzi na co dzień słuchających muzyki prostej, płynącej z przeciętnego radiowego odbiornika. Wszyscy Oni zebrali się wczoraj (22.02.13.) w łódzkim Klubie Wytwórnia i można bez przesady powiedzieć, że zostali „stuningowani” przez twórców „Lucid Moments”.
Nie wyprzedzajmy jednak wypadków. Jako pierwsi na scenie pojawili się bowiem muzycy innej łódzkiej, mało jeszcze znanej formacji Maze Of Sound. Zaproszeni przez kolegów z Tune udanie otworzyli koncert i z całą pewnością swoją szansę wykorzystali, bowiem ta „art.-rockowa” część publiczności jeśli nie została zahipnotyzowana ich melodyjnymi kompozycjami, to z pewnością co najmniej z dużą uwagą i przyjemnością słuchała ich kolejnych utworów. Warto w tym wypadku także przypomnieć, że Jakub Olejnik, wokalista Maze Of Sound miał swego czasu epizod z zespołem Tune. Ponad dwa lata temu jednak rozstał się z tym zespołem a jego miejsce zajął Kuba Krupski. Z dużą ciekawością przyjąłem informację od Leszka Swobody, że Tune zaprosili właśnie zespół w którym występuje ich ex-wokalista. A Jakub Olejnik czuje się w repertuarze Maze Of Sound z całą pewnością bardzo dobrze. Udanie wpasowuje się w pełne melodii i zmysłowej nostalgii kompozycje zespołu. Jak na grupę, która istnieje nieco ponad rok, trzeba przyznać, że MOS mają dość bogaty i ciekawie zaaranżowany repertuar, w którym bardzo ciekawie muzykę prowadzą pastelowe instrumenty klawiszowe (Piotr Majewski) oraz soczyste, wyraziste, chwialmi wręcz chwytające za serce solówki gitarowe (Rafał Galus), wzorowane wyraźnie na grze Steve’a Rothery z Marillion. Oczywiście wzorzec to jak najbardziej doskonały i dla fanów rocka progresywnego bliski. W przerwach pomiędzy utworami bardzo podobały mi się przepełnione poezją komentarze wokalisty Kuby, ubarwiające cały występ i dodające magicznej nostalgii. Zespół Maze Of Sound na scenie jest bardzo statyczny, niezwykle skupiony nad jak najlepszym zaprezentowaniem swojego repertuaru. Przydałoby się muzykom troche luzu, ale jestem przekonany że na to przyjdzie czas. Choć z drugiej strony patrząc muzyka grana przez zespół, ubrana w spokojną aurę, przyjemne melodie i progresywne elementy nie sprzyja specjalnie koncertowym harcom na scenie. Nie oznacza to jednak, że jest senna i nudna. Wręcz przeciwnie! Zawiera sporo zmian rytmu i rozwinięć instrumentalnych.
W pokoncertowych rozmowach dowiedziałem się, że muzycy nowego, obiecującego, łódzkiego zespołu to także bardzo symptyczni ludzie, dostrzegający mankamenty w swoim występie i (co ważne) nie ukrywający tego faktu. Dka przykładu Kuba Olejnik bardzo dużą rolę przykłada do pracy nad swoim wizerunkiem scenicznym i sposobem interpretacji tekstów, które zresztą sam pisze. Zespół niedawno zarejestrował w studiu trzy utwory, spinając je w EP-kę „Man In The Balloon”. Przed nimi jeszcze sporo pracy, ale o jej efekty jestem spokojny, podobnie jak o losy bohatera ich muzyki, który steruje wielkim balonem i nie bardzo wie gdzie wylądować, dostrzegając mankamenty otaczającego Go świata. Myślę, że muzycy Maze Of Sound doskonale wiedzą gdzie wylądować, a ja osobiście życzę im miękkiego przyziemienia.
Po krótkiej przerwie na scenie pojawiła się gwiazda wieczoru, zespół Tune. Pierwszą część koncertowego setu wypełniły dźwięki doskonale znane nam z albumu „Lucid Moments”, odegrane z dużą ekspresją, luzem i polotem. Jak już wspominałem, był to mój pierwszy koncert Tune od dość długiego czasu. Nie sposób nie zauważyć, jak dużego „kopniaka” zespół otrzymał po sukcesach związanych z występem w Must Be The Music. Jest to jednak tylko i wyłącznie w pełni zasłużony bonus bo trzeba tu przede wszystkim zauważyć, że zespół Tune to piątka świetnie rozumiejących się na scenie artystów i w tym przede wszystkim należy dostrzegać ich sukces. Zespół wiele czasu spędza w koncertowych trasach, a podczas ich występów pod sceną świetnie bawi się zarówno rockowa młodzież jak i przytupujący w rytm muzyki słuchacze w bardzo dużym przedziale wiekowym. Można więc bez kozery rzec, że stworzyli swoją własną niszę, która oparta jest na dużej, rockowej uniwersalności. Myślę, że dla muzyki o bardzo artystycznym, chwilami nawet teatralnym przekazie to spory bonus.
Po zaprezentowaniu całego materiału z debiutanckiej płyty przyszła pora na nowe utwory. W sumie usłyszeliśmy ich trzy. Pierwszy jeszcze nie ma tytułu, a następne dwa nazwano: „Crackpot” i „Sheeple”. Drzemie w nich spora odmiana, bowiem Janusz Kowalski całkowicie odrzuca akordeon, by zasiąść za klawiszami i udowodnić, że pianistą jest równie znakomitym. W utwory wdziera się nieco większa „piosenkowość”. Nie oznacza to wcale, że z muzyki ulatuje gdzieś art.-rockowa aura. Nowe wcielenie Tune przypomina mi nieco w odbiorze muzykę The Doors, którego to muzycy wiele lat temu potrafili jak mało kto znaleźć złoty środek pomiędzy artystyczną złożonością oraz chwilami prostotą przekazu. Jest też w tym wszystkim coś, na czym bazował kiedyś David Bowie, zmieniając swoje kolejne wcielenia jak kameleon i za każym razem udowadniając, że ‘muzyczni kosmici’ także zasługują na sukces komercyjny. Nowe utwory mają także nieco bardziej pozytywny przekaz, co po dość trudnym chwilami w odbiorze albumie „Lucid Moments” zapewne będzie chwilą oddechu dla Tune i ich fanów, którzy po koncertach czują się niemal „stuningowani”. Ogromne brawa należą się Adamowi Hajzerowi, za to z jakim luzem i polotem uruchamia kolejne swoje pomysły na zagrywki gitarowe. Mam nieodparte wrażenie, że Adam bardzo często pozwala sobie na spontaniczne improwizacje i nigdy nie gra na koncertach identycznie swoich partii gitarowych. Zwłaszcza w chwilach gdy przejmuje rolę wiodącą na scenie. To bez wątpienia jeden z najlepszych gitarzystów grających w tej chwili w Polsce.
Nową jakością koncertów Tune są także elementy akustyczne. W piątkowy wieczór, gdy Leszek, Janusz i Wiktor chwilę odpoczywali za sceną, Kuba i Adam wyszli na nią z dwoma krzesełkami by pobawić się trochę z publicznością, żartobliwie intonując kilka znanych melodii uznanych klasyków, ale także wykonać wraz z publicznością najbardziej chrakterystyczne i znane fragmnety ze swego debiutanckiego albumu. Te, które wszyscy znają najbardziej i potrafią wraz z nimi zaśpiewać. Zresztą Kuba Krupski jest mistrzem w kontakcie z fanami, których potrafi ‘zakręcić’ na swój wypróbowany sposób. W tych akustycznych chwilach brakowało tylko ogniska, ale zasady ppoż uniemożliwiały jego rozpalenie. Ognisko w swym wnętrzu jednak mieli pod sceną fani, którzy długo nie odpuszczali zespołowi kolejnych bisów. Były oczywiście także wspólne zdjęcia, autografy i pokoncertowe rozmowy.
Piątkowy wieczór udowodnił, że Łódź stoi dobrym rockiem a w naszym mieście dobrych muzyków oraz odbiorców tego typu muzyki nie brakuje i warto organizować koncerty rockowe. Klub Wytwórnia nadaje się do takich przedsięwzięć idealnie, ale przecież należy nie zapominać o licznych, łódzkich pubach i knajpkach w które muzyka (jak mawia Klasyk) podniesiona do rangi sztuki także świetnie się wpisuje. Po tym udanym muzycznie wieczorze życzę wszytkim Łodzianom jak najczęstszych okazji do obcowania z tak wyjątkowymi dźwiękami.
Krzysiek „Jester” Baran
Katedra jako warsztat pracy – rozmowa z Michałem Jacaszkiem
czwartek, 21 luty 2013 13:55 Dział: WywiadyTo, co Riverside zrobiło dla polskiego progresu, a Vader dla metalu, Michał Jacaszek robi dla rodzimej elektroniki. Kolejnymi albumami zdobywa rzesze odbiorców na całym swiecie, czego kulminacją było wydanie jego ostatniego albumu, Glimmer, przez amerykańskie wydawnictwo Ghostly ( z ładniejszą moim zdaniem okładka niż krajowa edycja Gustaff Records). Tyle, że o ile wspomniane kapele prezentowały wariacje na temat już wymyślonych i okrzepłych stylów, Jacaszek jest artystą osobnym, prezentującym własną unikalna wizję i wymyślającym się na nowo przy kolejnych projektach. Ostatnio jednak widać w jego twórczości pewną konsekwencję – stała się coraz bardziej melancholijna, wyciszona, uduchowiona wręcz. Skąd taka zmiana u autora, który dawniej samplował bajkowe słuchowiska dla dzieci? Najlepiej zapytać go o to osobiście.
Wydaje się Pan być artystą zawieszonym między przeszłością a przyszłością. Płynnie łączy pan delikatną, dronową elektronikę z muzyką dawną.
Drony funkcjonują w muzyce już od jakiegoś czasu, to nic nowego ... Nie wiem jaka będzie przyszłość muzyki; wydaje mi się że lepiej wyczuwam teraźniejsze prądy. Przywołuję przeszłość wykorzystując bieżąca estetykę.
Newspaperflyhunting - Proggnozy - 16.02.2013
czwartek, 21 luty 2013 13:41 Dział: Relacje z koncertówProggnozy
16.02.2013
Newspaperflyhunting
…
Kapela wypruwająca zmysły
z kieratu codziennej tyrani korporacyjnego bagna…
Choć mroczna grafika ich płyty
to zdaje się z nieco apokaliptycznym majestatem
obwieszczać swe myśli muzyką wyprzedzając słowa
tak ze ich nie słychać tak głośno
jak widać w sercu obrazy…
w sposób raz pogodny raz rzewny
raz agresywny a raz bezkrwawy…
pozwoliłam sobie słuchać odrzucając tekstowe treści na bok…
Przestrzeń ich dźwięków ilustratywną jest
w swej lekkiej pożądanej naiwności-
bo czuła jak dziecko na prawdę wymowa
przebija z samych dźwięków…
Pozytywna nazwa zespołu
każe zauważyć że to paczka zgranych ludzi
lubiąca razem spędzać leniwe popołudnia.
Ciekawe poetyckie melodie obu gitar się przeplotły…podczas tej scenicznej
Melo- korespondencyjnej - recytacji…
Reakcja publiki bardzo się zdała pogodna,
wyczuwalne było lekkie zaskoczenie
z racji tego iż im to tak z radością i pogodą przychodzi
grać i w tej grze rozmawiać ze sobą
( z taką swobodą jak w kawiarni…)
ale tez czyniąc to z dramaturgią jak przystało na żywą dyskusję…
Wiele zmian rytmicznych
oraz ciekawe melodie, potrójne głosy jeźdźców na strunach gardeł i gitar
uniosły nas w inną epokę i inny świat…
w czasy końca starego i nowego początku…
Tak że trzecie słońce zalśniło
The Third sun
Through the lurking glass
Faerietelling
Looking through the glass
Fibes cell
Past perfect
Grass memory
The sound of witeness…
Lecz czy te moje odczucia potwierdzi merytoryka przesłania?
Pozostaje zagadką…
Zapraszam do ich pyty słuchania…
Smakowity kąsek podprogowo wręcz przyswajany
Swobodnie czuć w studiu w stylu lat wcześniejszych z świeżością nagrywany!:)
Aleksandra Dudziak 21.02.2013r.
Indonezja w natarciu !
Już niebawem do dystrybucji trafi kolejna ciekawa pozycja i kolejny, w swych korzeniach, indonezyjski album, wydany przez MoonJune Records. 'Dawai In Paradise', bo o nim mowa, powinien przypaść do gustu wszystkim fanom world music, progresywnego jazzu i - przede wszystkim - świetnej gry na gitarze. 'Dawai In Paradise' to piąty album gitarzysty Dewy Budjana, którego styl odwołuje się do dokonań takich mistrzów, jak McLaughlin, Fripp, Metheny i Towner. Wśród muzyków biorących gościnnie udział w nagraniu tego albumu usłyszymy m.in. Howarda Levy'ego (Bela Fleck & The Flectones) i Petera Erskine'a (Weather Report; Steps Ahead).
VIDEO: http://www.youtube.com/watch?v=gKf8dmKNiYk&feature=player_embedded
01. Imię i Nazwisko.
Piotr Grudziński
02. Grupa, lub projekt muzyczny w którym obecnie występujesz?
Riverside
03. Ile miałeś lat kiedy stwierdziłeś, że chcesz zostać gitarzystą?
Miałem około 16 lat.
04. Czy jest jakiś zespół, a może konkretny utwór, który miał bezpośredni wpływ na Twoją decyzję?
Nie, na moją decyzję wpłynęła raczej sytuacja w jakiej się znalazłem. Miałem być piłkarzem ręcznym, ale okazało się, że nie mogę, dlatego poszukałem sobie nowej pasji.
05. Czy pamiętasz swoje pierwsze gitary?
Pierwszą gitarą był akustyczny Defil, później była gitara elektryczna pożyczona od kolegi, enerdowska Musima De Lux. Pierwszą moją własną gitarą elektryczną był Mensfeld kopia Stratocastera.
06. Jakich gitar używasz teraz?
Teraz jestem w takim punkcie gdzie następują zmiany i używam różnych gitar. Gram na gitarach Nexusa na PRS, mam też Mayoneza.
07. Czy masz jakiś wymarzony model na którym chciałbyś zagrać?
Nie dawno posiadłem pierwszego w życiu PRS i muszę stwierdzić, że leży mi ta gitara więc może wśród tych gitar poszukam mojego wymarzonego modelu :-)
08. Wolisz pracować w studio czy występować na scenie?
Bardzo lubię i jedno i drugie. Co prawda kiedyś koncerty były dla mnie udręką z powodu mojego „nieśmiałego” charakteru, ale jakoś sobie poradziłem.
09. Czy jest jakiś artysta z którym chciałbyś odbyć mały "jam session"?
Devin Townsend
10. Czy jest jakiś utwór w którym zagrałeś z którego jesteś szczególnie dumny?
Myślę, że to cała dyskografia Riverside. Po prostu bardzo się cieszę, że jakoś to się wszystko tak fajnie potoczyło.
11. Czy zajmujesz się komponowaniem muzyki, piszesz teksty, aranżujesz utwory?
Nie piszę tekstów, aranżacją w zespole zajmujemy się wspólnie a jeżeli chodzi o kompozycje to czasami coś mi sie uda :-)
12. Czy umiesz grać na innych instrumentach?
To zależy co rozumieć przez słowo „umiesz” :-)
13. Czy masz jakieś hobby nie związane z muzyką?
Wędkarstwo.
14. Czy niekomercyjne, tematyczne strony poświęcone muzyce mogą pomóc w promocji zespołu? Czy zaglądasz na ProgRock.org.pl ?
Oczywiście, że mogą, a wręcz są jedną z ważniejszych form promocji, szczególnie zespołów stawiających pierwsze kroki. Na ProgRock zaglądam.
Piotr Grudziński zmarł nagle w niedzielę 21 lutego 2016 roku