Captain Beefheart jest jedną z najbardziej kontrowersyjnych postaci w historii muzyki rockowej. Ciężko również pokazać postać tak wpływową - do inspiracji jego dorobkiem przyznawali się tak różni ludzie jak Jon Lydon (założyciel Sex Pistols oraz Public Image Ltd.) oraz Thierry Zaboitzeff i Gerard Hourbott (twórcy eksperymentalnej grupy Art Zoyd). Pokazuje to już zatem, że muzyka tworzona przez Beefhearta musi stanowić rzecz niezwykłą i ciekawą, skoro różne jej aspekty interesowały ludzi o krańcowo odmiennej wrażliwości. Punkowcy z pewnością zwracali uwagę na jej brudny, organiczny i żywiołowy charakter. Z kolei eksperymentaliści widzieli tutaj struktury politonalne i polirytmiczne, nietypowe rozwiązania aranżacyjne i kompozycyjne. Czyni to Captaina Beefhearta nie żadnym szarlatanem, lecz jedną z najbardziej wpływowych postaci muzyki rockowej wszech czasów. Cóż jednak poradzić - apologeci muzycznego kotleta nie wprowadzą go do Rock'n'Roll of Fame...
W 1969 roku wygłodniała grupa Beefhearta, żywiąca się konserwami i kradzionym jedzeniem, przybywa do studia Franka Zappy, aby nagrać album. Van Vliet twierdzi, że jest w stanie dokonać tego dzieła w kilku godzin. Zappa mu nie wierzył i zasnął przy stole mikserskich. Po czterech i pół godziny album był gotowy... półtora godziny muzyki. I nie był to album zwykły, lecz jedno z najbardziej kontrowersyjnych dzieł sztuki wieku XX. Jedni podziwiają tą płytę, a inni nienawidzą. Pierro Scarufi uznał, że to najlepsza rockowa płyta w historii. Inni z kolei wybrzydzają na nią, twierdząc, że to rzępolenie nie nadaje się do słuchania i stanowi istną torturę do narządu słuchu.
A jak odebrałem tą płytę. Słysząc pierwsze dźwięki, pomyślałem sobie: "No to mamy kompletny odlot". Grzebiąc jednakże w rozlicznych dziełach ery psychodelicznej, nie dziwiło mnie to. Wydało mnie się to od początku bardzo intrygujące, a po drugie... niektórzy to zapewne odbiorą jako akt masochizmu... ale bardzo fajne. Totalny oryginał! Jakoś bez problemu pokonałem te półtora godziny krańcowo wielowątkowej muzyki. Zastanawiam się czasem, dlaczego mnie się to udało. Otóż, chyba wynika to z ewolucji mojego gustu muzycznego i przesuwaniu się polaryzacji w stronę co raz ciekawszych wytworów myśli ludzkiej w tej dziedzinie. Miałem okazję w swoim życiu posłuchać punk rocka - to też nieobce było mi "rzępolenie", organicyzm, żywiołowość. Jeszcze później free jazz i modernistyczna muzyka klasyczna. Poniekąd zatem rozumiałem, jakie inspiracje mogły kierować Wołowym Sercem od strony muzycznej. Można tutaj poszukiwać źródeł w improwizacyjnych eksperymentach Ornette'a Colemana i Alberta Aylera. Osiągali oni brzmienie stosunkowo nieregularne, politonalne, co wzbudziło w ich czasach falę krytyki ze strony miłośników mainstreamowego jazzu (te wyzwiska od cosa nova po novelle gauche). Beefheart tutaj poszedł dalej niż jakikolwiek inny muzyk rockowy przed nim i po nim; osiągnął swoiste ekstremum, niemożliwe do powtórzenia praktycznie przez nikogo obecnie. Mówi się, że Henry Cow potrafił naprędce stworzyć niezwykle skomplikowane linie melodyczne. Beefheart poszedł tutaj nawet dalej niż Frith i Cutler. Z drugiej strony Trout Mask Replica jest albumem niemalże w całości skompowanym, jedyne improwizacje to lidera grupy na instrumentach dętych. Dowodzi to inspiracji w modernistycznej muzyce klasycznej - Schoenberg, Berg, a także Ives (poniekąd lubiany także przez Franka Zappę). To tyle o kompozycji. Brzmienie natomiast to brudny blues z Delty. Czarna muzyka, bardzo nieregularna o podobnych korzeniach jak dixieland z Nowego Orleanu.
Co teraz wyobrażam sobie słuchając takiego albumu? Wyobrażam sobie poszukiwanie korzeni dźwięku i muzyki, jak to złożyć z kilku melodii na raz jedną całość. Czy zatem Beefheart miał w sobie pewną nutkę szperacza jak chociażby Peter Broetzmann, który to chciał się zbliżyć do korzeni jazzu; właśnie dixieland go bardziej pociągał aniżeli modernizm w muzyce klasycznej. Analogicznie rzecz ma się z Kapitanem Wołowe Serce. W przeciwieństwie do wielu innych przedstawicieli rocka psychodelicznego wcale nie eksperymentował ani z dystorsją gitary elektrycznej, ani nie wprowadzał elektroniki... obiektem jego manipulacji stał się brudny, czarny blues. Stworzył w ten sposób dzieło, jakie do tej pory jest obiektem niezliczonych dyskusji.
Wracając ad rem - co sobie wyobrażam o pierwotnym stanie muzyki. Właśnie była taka nieregularna, polifoniczna i połamana. Uproszczenie przyszło później; byłaby zatem analogia do wielu wątków w ewolucji świata ożywionego. Inspiracjami Beefhearta było również malarstwo ekpresjonistyczne - takie obrazy jak Oscara Kokoschki czy Egona Schielego - zbliżające się właśnie do sztuki pierwotnej. Czy zatem Beefheart - świadomie lub mimochodem - nie pokazał pierwotnego stanu muzyki, zjawiska z jednej strony bardzo żywiołowego, a z drugiej niezwykle harmonicznie złożonego?
Odpowiedź już zostawiam słuchaczom. Moim zdaniem, mimo surowego i organicznego brzmienia, arcydzieło, jakich mało. Nie można obok tej płyty przejść obojętnie. Pięć gwiazdek to za mało. Jak to rzekł twórca serii telewizyjnych The Simpsons i Futurama, Matt Groening; kiedy odsłuchał pierwszy raz tej płyty, uznał, że to nieporozumienie i Zappa nie mógł mu czegoś takiego zrobić. Lecz słuchał uparcie... W końcu stwierdził, że to najlepsza rzecz kiedykolwiek nagrana. I coś w tym musi być...
Są tacy, którzy uważają że Trout Mask Replica grupy Captain Beefheart and His Magic Band to jedyny naprawdę godny uwagi album w całej historii rocka. Są też tacy, którzy tę płytę uznają za śmietnik, zaś samego Beefhearta za szarlatana. Bez wątpienia napisać można, że Trout Mask Replica to jedno z najbardziej kontrowersyjnych dzieł sztuki dwudziestego wieku.
Bardzo jestem ciekaw, jakie wrażenie ten album musiał robić na słuchaczach w 1969 roku. Oczywiście nikt ani wcześniej, ani później nie stworzył w muzyce niczego podobnego, ale przecież przez ostatnie czterdzieści lat cała rzesza fanów Kapitana doszła do głosu, założyła swoje zespoły, nagrała płyty. W dzisiejszych czasach, kiedy słuchamy TMR po raz pierwszy pewne jego elementy są nam znane. Natomiast pod koniec lat 60. to było okno do kompletnie innego wszechświata!
Muzyka z tego krążka (oryginalnie był to album dwupłytowy, obecnie wydawany jest na jednym CD) to brud i naturalność bluesa z delty. To pozorna wolność free jazzu, za którą kryje się dyscyplina muzyki klasycznej. Nie muszę chyba pisać, żebyście sięgając po to wydawnictwo zapomnieli o jakiejkolwiek melodyjności. Bo Beefheart w swym dążeniu do muzyki nieposiadającej elementów powtarzalnych doszedł chyba dalej, niż ktokolwiek inny.
Pierwsza myśl, która wykwita w głowach słuchaczy podczas premierowego odsłuchu Trout Mask Replica jest taka, że tutaj każdy gra co chce. Ci goście nawet nie próbują się schodzić, to jest zwykłe rzępolenie. Otóż nic bardziej błędnego! Ta muzyka w całości, oprócz jedynie saksofonowych improwizacji Beefhearta, została skomponowana. Tutaj przypadkowość występuje na poziomie kompozycji, nie wykonania. To absolutnie niewiarygodne, ale ci faceci naprawdę grają to z nut, oni rzeczywiście nauczyli się perfekcyjnie odtwarzać muzykę tak skrajnie wielowątkową i tak zmienną, że na pierwszy rzut ucha brzmiącą jak totalny chaos! Często mówi się o niezwykłym zgraniu muzyków prog rockowych, którzy potrafią odtworzyć swoją złożoną muzykę na koncertach. Otóż oni w porównaniu z Kapitanem i jego Magikami wyglądają pod tym względem po prostu śmiesznie.
Nie ma szans, żeby Trout Mask Replica spodobała się każdemu. Jest to album tak osobliwy, że większość osób, nawet takich, którym bliska jest idea eksperymentów muzycznych z pewnością go odrzuci. Mało kto jest w stanie w ogóle przesłuchać go w całości wytrzymując prawie 80 minut totalnej dekonstrukcji. Ale będąc melomanem nieco bardziej zaawansowanym należy wiedzieć, że była taka płyta, koniecznie trzeba usłyszeć chociaż parę z niej minut, żeby choćby mniej więcej orientować się, co to w ogóle jest. Lektur Absolutnie Obowiązkowych jest w szeroko pojętym rocku kilkadziesiąt. I to bez dwóch zdań jest jedna z nich.
Nie trzeba lubić, ale wstyd nie znać!