W moich zawiłych i mocno pokręconych poszukiwaniach muzycznych trafiłem na nazwę BUBU. Jak coś z taką nazwą może być fajną grupą progresywną - zrozumieć nie mogłem, więc intensywność tych poszukiwań była lekko pół śmieszna... Tymczasem coraz częściej docierały do mnie strzępy recenzji i opowieści, że ktoś słyszał fragment, było fajne itp. Po pewnym czasie wiedziałem już dużo - Argentyna, jedyna ich płyta to 'Anabelas' wydana w 1978r. Uwielbiana w kręgach progresywnych Ameryki Południowej, nosi miano wręcz kultowej, a w Europie prawie w ogóle nie znana. Ponieważ bardzo cenię rynek argentyńsko-brazylijski, te informacje podziałały na mnie jak przysłowiowa płachta na byka - BUBU stał się niemal priorytetem. Wreszcie trafiłem - u naszych południowych sąsiadów za jakieś śmieszne pieniądze i po powrocie do domu błyskawicznie wygoniłem kota z fotela, zająłem jego miejsce i sącząc cudowny eliksir odpaliłem sprzęt...
Od razu zapachniało King Crimson, a to błyskawicznie podnosi mi ciśnienie. W składzie są flety, skrzypce, saksofon, gitara, bas, klawisze i perkusja, a więc bogato. Tylko trzy utwory. Ale za to jakie! Pierwszy utwór trwa prawie 20 minut. Muzycznie - oscylują pomiędzy King Crimson, Colosseum a Mahavishnu. Momentami ocierają się nawet o Zappę. Dla mnie bomba! Dużo fajnych improwizacji, dużo odlotów, częste zmiany rytmu, mało wokalu - co jest o tyle ważne, że znam parę wręcz genialnych płyt z Argentyny kompletnie rozłożonych na łopatki przez niestrawny wokal. A tu - po pierwsze wokalista jest świetny, po drugie jest go bardzo mało. Są za to znakomite chóry i naprawdę doskonałe partie instrumentalne. Świetny gitarzysta (Eduardo Rogatti), doskonały skrzypek (Sergio Polizzi) i znakomity saksofonista (Win Forstman) tworzą trzon grupy, w improwizacjach fantastycznie rozmawiają ze sobą, a piano i sekcja rytmiczna - to po prostu marzenie.
Nie jest to płyta łatwa w odbiorze. Na pewno nie spodoba się miłośnikom neoprogresywnej, grzecznej muzy spod znaku Pendragona czy Galahadu, ale wszyscy kochający bardziej zakręcone dźwięki będą zachwyceni. Ta płyta smakuje lepiej z każdym przesłuchaniem. Mnie zafascynowała od pierwszych dźwięków, ale znam ludzi, do których dotarła dopiero przy trzecim - czwartym podejściu. A jak już komuś zasmakuje... Czytałem recenzję w których zaliczają ją do pierwszej dwudziestki najlepszych płyt progresywnych na świecie (!). Może nie aż tak, ale pierwsza pięćdziesiątka - na pewno! Recenzent z Prog-Archives napisał, że jest fenomenalna - i z tym się zgodzę... Polecam wszystkim miłośnikom karmazynowej muzy i nie tylko.