Popol Vuh może przyzwyczaić do bardzo etnicznych brzmień inspirowanych muzyką dalekowschodnią bądź południowoamerykańską. Pierwszy album zespołu jest jednak inny niż wszystkie inne, nawet następny In den Gaerten Pharaos.
Jest stosunkowo mało etniczny, mimo wykorzystania tureckiej perkusji. Na pierwszy plan wybija się brzmienie uzyskiwane z użyciem syntezatorów, minimalistyczne, niemalże dronowe, rozciągane w czasie. To jest rok 1970, więc album nagrany w znacznej mierze z użyciem syntezatorów Mooga to nie lada gratka. Generowane brzmienie, mimo że czasem rozciągane w nieskończoność, wykazuje pewne bogactwo. Ciekawy przykład elektronicznej psychodelii, choć zdecydowanie odmienny od np. Electronic Sound George'a Harrisona, gdzie nie wiadomo, co będzie za chwilę. Brzmienie również wykazuje pewien charakter przestrzenny; czyżby pokrewieństwo z tzw. Kosmische Musik?
Ciekawy jest również fakt, że Popol Vuh zaczynał od mocno syntezatorowego brzmienia, a potem ewoluował w stronę nie tyle bardziej standardowego, co zdecydowanie mniej elektronicznego. Odwrotnie niż Klaus Schulze czy Tangerine Dream... Jednakże już na pierwszym albumie widać elementy rozwijane dalej, atmosferyczny charakter, bardzo spokojna, niemalże medytacyjna muzyka. Elementy etniczne ujawniają się z całą mocą dopiero na drugim. Nic dziwnego, że po śmierci Floriana Frickego Klaus Schulze powiedział, że ów twórca, odstawiając swojego wielkiego Mooga, zachował szereg elementów typowych dla elektroniki czy ambientu.
Jeśli ktoś wcześniej miał do czynienia z Popol Vuh - czy to za sprawą filmów Herzoga, czy późniejszych albumów studyjnych - może się nieźle zdziwić. Gratka zarówno dla miłośników starszej muzyki elektronicznej jak i krautrocka. Album może zainteresować również fanów rocka psychodelicznego. Popol Vuh inny niż wszystkie późniejsze ich próby... z mojej strony 5/5.