Pierwsza płyta Gandalfa była dla mnie odkryciem. W czasach pogardy dla piękna pojawia się ktoś kto proponuje jakby powrót do czasów baśni i legend, tajemniczych światów z dzieciństwa, wiary w elfy i wróżki... A to zawsze były 'moje' klimaty. A był to dla mnie okres poznawania Władcy Pierścieni, więc sama nazwa Gandalf była mi bliska. Pokochałem więc te szumy wiatru, ten szelest leśnego strumyka i przy okazji wszystkie inne dźwięki, które im towarzyszą. Baśniowa płyta, gdzie cisza jest ważnym instrumentem. Jakby górskim echem docierają do nas delikatne irlandzkie motywy smutnych pieśni. Słychać wiosenny deszcz, niemal czuć jednoczesne piękno i grozę stromych górskich uroczysk, powiewa szczyptą tajemniczego orientu... Niewiele jest w historii muzyki równie pięknych płyt z równie wielką siłą oddziałujących na wyobraźnię. Sześć utworów, 45 minut muzycznej magii. Te 45 minut zapewniło Gandalfowi dożywotne miejsce w sercach milionów fanów, dla których punk był kataklizmem i barbarzyństwem dźwiękowym. I mimo że dziś ta płyta może wydawać się nieco archaiczna, nadal potrafi wzruszyć i wywołać uśmiech. I jeszcze jedno - pamiętam, jak 12 lat temu przyszła do mnie młodziutka sąsiadka, mocno zafascynowana moim zbiorem płyt i przyniosła coś, co nazwała fascynującą muzyką nowej ery, muzyką przyszłości i przyszłością muzyki. Nowy, cudowny gatunek muzyczny - New Age. Posłuchaliśmy. A potem jej puściłem Gandalfa... On to New Age wymyślił 20 lat wcześniej... Polecam wszystkim poszukującym w muzyce piękna i spokoju, wszystkim muzycznym romantykom i miłośnikom muzycznych pejzaży.
Aleksander Król poniedziałek, 27, luty 2012 20:12 Link do komentarza