ProgRock.org.pl

Switch to desktop

Nothing Exists

Oceń ten artykuł
(2 głosów)
(1984, album studyjny)
1. I Won't Hurt You (4:13)
2. Blood (5:32)
3. I Know What I Think (3:05)
4. Quasimodo (4:19)
5. Let Me Rest (11:12)
6. Nagasaki (5:08)
7. Atomic Nevermore (4:18)

   Czas calkowity: 37:43
Copernicus: vocals
Pierce Turner: keyboards, vocals
Larry Kirwan: guitar, keyboards, vocals
Thomas Hamlin: drums
Jeffrey Lad: flute, keyboards, effects
Chris Katris: guitar
Peter Collins: bass
Steve Menasche: marimba, percussion
Fred Parcells: affected trombone
Paddy Higgins: bodhran, floor toms
Andy Leahy: violin, vocals
Fionnghuala: flute, vocals
Jimmy Zhivago: guitar, piano
Fred Chalenor: bass guitar

1 komentarz

  • Paweł Tryba

    Nie zrobię ci krzywdy przekonuje Copernicus w tytule pierwszego utworu. Tere-fere! Nie ze mną te numery, mister Smalkowski! Raz już, przy okazji płyty disappearance, miałem z panem przyjemność i ciężka to była próba dla moich nerwów, oj ciężka! Tak sobie pomyślałem , przystępując do odsłuchu reedycji debiutu zespołu Copernicus na srebrnym krążku.

    Zdezorientowanym wyjaśniam - Joseph Smalkowski vel Copernicus jest liderem i, powiedzmy, wokalistą zespołu o tej samej nazwie. Zespołu, który w 1978 roku założyło dwóch nowojorskich muzyków: Larry Kirwan i Pierce Turner oraz poeta-performer Joseph Smalkowski, z wyglądu faktycznie trochę podobny do faceta ze starych tysiączłotówek. Kirwan i Turner w materiałach promocyjnych określani są jako muzyczni ojciec i matka (kto jest kim - nie wiem i nie chcę wiedzieć, tym bardziej nie chcę znać szczegółów poczęcia), ale i tak wszystko robione było pod Copernicusa - człowieka, który chciał porywać tłumy i którego idee fixe była fizyka kwantowa i jej wpływ na szarego obywatela. Jakiś rok temu zetknąłem się z ostatnią jak dotąd płytą Copernicus, na której Smalkowski też bredził coś o atomach i jeszcze mniejszych cząsteczkach. Od trzydziestu dwóch lat ten sam temat - samozaparcie czy już obsesja?

    Pamiętam, że album disappearance wzbudził we mnie bardzo mieszane uczucia - wielki był na nim rozziew między topornymi lirykami i skrzekiem Smalkowskiego a naprawdę ciekawymi improwizacjami kilkudziesięcioosobowej grupy muzyków pod kierownictwem Turnera. Waliłem głową w ścianę modląc się o wersję karaoke. A jednak raz na jakiś czas zdarzało mi się disappearance potem posłuchać. Dlatego z jakąś masochistyczną ciekawością zgłosiłem się do zrecenzowania reedycji Nothing Exists. Co się okazuje? Że miłe złego początki. Wydana w 1984 roku płyta prezentuje zespół Copernicus jeszcze nie aż tak dufny w swoją siłę, skromniejszy. I dzięki temu właśnie jest to muzyka zdecydowanie lepiej przyswajalna.

    Wielkim plusem Nothing Exists jest czas trwania. Winylowy nośnik, który w 1984 roku jeszcze dominował, wymagał kondensacji materiału, wybierania tego, co najlepsze i wycinania dłużyzn. Nie uświadczymy tu dwudziestominutowych potworów, w których Smalkowski X razy recytuje to samo słowo. Jest konkret, samo gęste. No i rzuca się w uszy różnica w brzmieniu zespołu - dużo mają tu do powiedzenia klawisze, co w latach 80tch było na porządku dziennym i dodawało muzyce Copernicus komercyjnego szlifu. Może i listy przebojów się tym nowojorskim odmieńcom marzyły? Ale już wtedy za plecami miał Copernicus poza dwoma stałymi kompanami całą rzeszę instrumentalistów. Naliczyłem 13 osób, oprócz standardowego rockowego instrumentarium obsługujących także flet, marimbę, puzon, skrzypce czy bodhran. Skoro już mówimy o atomowej zagładzie, to niech na scenie też będzie wielkie BUM! Kolaż stylów, który serwują nam akompaniatorzy szalonego poety, jest doprawdy szeroki. Coś z jazzu, coś z muzyki klasycznej, mnóstwo wszelkich odcieni rocka i naprawdę nie wiadomo, co wydarzy się za kilka sekund. Od strony instrumentalnej Nothing Exists naprawdę ma sporo do zaoferowania.

    Otwierające album I Won't Hurt You skrojone jest tak, że nadawałoby się do prezentacji w radio. Zapamiętywalna zagrywka keyboardu, słodkie chórki i lider melorecytujący bez tej swojej rozpaczliwej maniery, za to namiętnie: Kiss me! Kiss me!. Zapatrzyli się w Barry'ego White'a? Nawet jeśli, to fajnie im wyszło. Co dalej? Blood to już bardziej typowe spoken word, ale też nie najgorsze. Atonalne zagrywki klawiszy i fortepianu, eteryczne kobiece zaśpiewy i Copernicus spokojnie cedzący słowa. Przynajmniej do czasu, bo potem się rozkręca i zaczyna jęczeć. Na całe szczęście rozkręca się też zespół w tle, tworząc mroczny, nieoczywisty podkład i można nawet Smalkowskiemu wybaczyć powtórzenie kilkanaście razy jednej linijki, zwłaszcza, że jego wypowiedź, piętnująca ludzką ignorancję która prowadzi do rozlewu krwi, ma sens oczywisty dla laika a nie tylko miłośnika poezji awangardowej. I Know What I Think zaczyna się wezwaniem Smalkowskiego: Niech muzycy wypowiedzą wojnę! Chwilę później słyszymy wybuch kakofonii wzmocniony rozdzierającym kobiecym wrzaskiem. Łomot ten stopniowo organizuje się w podkład o nieco nowofalowym brzmieniu. Tym razem sporo ma do zaśpiewania ma Turner, krzyczący, że jednostki muszą się zmieniać. Na co jednostka w osobie Copernicusa odpowiada wersem tytułowym (znowu kilkanaście razy, ten typ po prostu tak ma). Instrumentalne tło Quasimodo balansuje między new wave a wręcz industrialnym brzmieniem gitar. Wciąga i intryguje złowieszczą atmosferą, podkreślając wizję przyszłości według Copernicusa: nicość (oczywiście po nuklearnej zagładzie). Trochę za mało dzieje się w najdłuższym na płycie Let Me Rest. To cały czas posępny, minorowy nastrój, ale jak na jedenaście minut za mało tu skoków dynamiki. Bardzo dobre wrażenie robi zagrane z nerwem, ewidentnie spacerockowe Nagasaki (wiadomo o czym). Na koniec - Atomic Nevermore, w którym interpretacja Copernicusa naprawdę może przerazić.

    Pochwalić należy stronę graficzną. Tekturka z dodaną grubą książeczką, z której naprawdę sporo można się dowiedzieć o początkach działalności Kopernika i jego kompanów. Do tego oczywiście słowa utworów, wydrukowane na tle mogących przerazić, psychodelicznie zniekształconych zdjęć Smalkowskiego na scenie. Denerwują mnie natomiast drobiazgowe komentarze do każdego kawałka. Czy ja naprawdę wyglądam na tępaka, któremu Copernicus musi objaśniać swoją wizję? Napisał, nagrał - starczy. Interpretacja to już działka słuchacza. Ale generalnie muszę przyznać, że Nothing Exists słucha się całkiem dobrze. Ba! Byłoby wręcz kapitalne, gdyby tylko wymienić wokalistę, bo Smalkowski, choć kapela nazwę wzięła od jego pseudo, to niestety jej najsłabsze ogniwo. Bardzo ostrożnie daję 3,5/5.

    Paweł Tryba niedziela, 06, czerwiec 2010 22:00 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.

Top Desktop version