A+ A A-

In The Court Of The Crimson King

Oceń ten artykuł
(3015 głosów)
(1969, album studyjny)

01. 21st Century Schizoid Man - 7:20
    . Mirrors
02. I Talk To The Wind - 6:05
03. Epitaph - 8:47
   . March For No Reason
   . Tomorrow And Tomorrow
04. Moonchild - 12:11
   . The Dream
   . The Illusion
05. The Court Of The Crimson King - 9:22
   . The Return Of The Fire Witch
   . The Dance Of The Puppets

 Czas całkowity - 43:45

- Robert Fripp - gitara
- Greg Lake - wokal, gitara basowa
- Ian McDonald - instrumenty klawiszowe, mellotron, dodatkowy wokal
- Michael Giles - perkusja, dodatkowy wokal
- Peter Sinfield - słowa, zdjęcia

 

Więcej w tej kategorii: In The Wake Of Poseidon »

4 komentarzy

  • Bartek Kieszek

    To będzie krótka recenzja... bo cóż jeszcze mogę dodać... tyle o tej płycie już napisano że każda następna opinia brzmi niczym pusty frazes. "In The Court Of The Crimson King" - jedna z najwybitniejszych płyt wszech czasów; arcydzieło pochodzące z 1969 roku które znakomicie przetrwało próbę czasu i jestem pewien iż nawet za następne 50 lat nie straci nic ze swojej aktualności.
    Ten album to "tylko" 5 utworów które zawierają w sobie całe bogactwo jakie niesie w sobie rock progresywny.
    Już pierwszy z nich "21st Century Schizoid Man" to totalny odlot, kompozycja w pewien sposób wyprzedzająca swój czas (ja słyszę w niej nawet zapowiedz punk rocka...) a do tego jeszcze ten apokaliptyczny tekst Sinfielda.
    "I Talked To The Wind" to piękna ballada z uroczą partią fletu.
    Następny na płycie jest "Epitaph" - dla piszącego te słowa najwybitniejsze dzieło XX wieku. Pamiętam jak miałem 12 lat i po raz pierwszy usłyszałem TE dźwięki...to był prawdziwy szok i niedowierzanie że coś takiego mogło w ogóle powstać... i że jeszcze to w radiu puszczają...
    Drugą stronę płyty otwiera "Moonchild" najbardziej awangardowa kompozycja na albumie - pełna dziwnych i niepokojących dźwięków.
    I na samym końcu "The Court Of The Crimson King" kolejne wielkie dzieło które gdy wybrzmi do ostatnich dźwięków zostawia nas w przekonaniu ze obcowaliśmy z czystym geniuszem.
    Wielka płyta - 5 gwiazdek.

    Bartek Kieszek środa, 11, czerwiec 2008 19:34 Link do komentarza
  • Krzysztof Baran

    Krzyk!!!
    Za każdym razem, gdy siadam w fotelu by posłuchać tej płyty i przyglądam się postaci z okładki, czuję to samo, co ona... Od pierwszych dźwięków omal nie zostają wyrwane oparcia, dusza krzycząc biegnie niemal 40 lat wstecz. Jakież to zabawne - moja dusza wtedy jeszcze nawet nie istniała! Ale wtedy właśnie zaistniała nowa era w muzyce, a jedna z najwartościowszych grup w historii muzyki rockowej (i nie tylko), zawiesiła poprzeczkę na miarę rekordu wszech czasów. Nikt go później nie pobił, co najwyżej niektórzy mu tylko dorównali... To trochę jak u Hitchcock'a - na początku prawdziwy wybuch, a potem jego eskalacja. Ale to właśnie definicja rocka progresywnego. Tak! Ta płyta definiuje wszystko...

    Wrzask!
    Wrzask gitary Roberta Frippa - geniusza wszech czasów. Wrzask w głosie Grega Lake'a. Rozwrzeszczany saksofon Iana Mc Donalda. Zaczyna się... 44 minuty na dworze Karmazynowego Władcy. ArtRockowego Króla, który zawładnie duszą każdego, kto stanie przed jego obliczem. Obojętnie czy będzie to schizofrenik XXI wieku ('21 st Schizoid Man'), czy marzyciel z księżycową duszą i wyobraźnią ('Moonchild'), czy też tańcząca marionetka ('The Dance Of The Puppets'), czyli bezwzględny krytyk piszący pod publikę dla kasy. Wszyscy wydadzą krzyk zachwytu i na zawsze będą składać pokłony Królowi nowej Karmazynowej Ery. Każdego porwie zmysłowy królewski wiatr, a ambicją będzie spróbować z nim porozmawiać ('I Talk To The Wind'). Ci, którzy do Władcy dotrą, będą mogli liczyć w przyszłości na łaskę, w postaci epitafium na swej skromnej, kamiennej mogile (arcydzieło 'Epitaph'). W nagrodę, jako poddani, będą mieli prawo do dalszego zagłębienia się w klasykę Art-rocka.
    Od zwariowanej awangardy, poprzez nowoczesny lekki jazz, po niemal heavy-rockową potęgę. Tym nas wita Karmazynowy Król. Zwariowany, wrzaskliwy początek w '21 st...'z przesterowanymi gitarami i wbijającym nas w ziemię saksofonem, równoważy spokojny, zmysłowy dotyk delikatnego wiatru, wydobywający się z fletu i spokojnego wokalu Grega Lake. Wiatr owiewa kamienną tablicę z naszym epitafium ('Epitaph'), wyciskając łzy i emocję wraz z tajemniczymi i niespokojnymi dźwiękami mellotronu. Ale oto już z góry patrzy na nas księżycowa postać ('Moonchild'), w najbardziej zakręconym numerze na płycie, w którym dźwięki przeplatają się z ciszą. To ona właśnie jest potęgą tego dzieła. Cisza ta doprowadza nas do bram dworu Karmazynowego Władcy ('The Court...'), a mellotron znów buduje atmosferę, wraz z potężnymi, anielskimi chórami. Spokojny głos Grega Lake, oprowadza nas po kolejnych komnatach zamku. W ostatniej komnacie widzimy jeszcze taniec marionetek (The Dance...'), i łaskawy Władca pozwala nam odpocząć po tej podróży. Tylko czy my tego chcemy? Ja zdecydowanie nie!!!
    Płyta bezcenna w historii. Arcydzieło, które jest niejako poprzeczką, wykładającą najwyższe wartości w gatunku rocka progresywnego.
    Bez oceny. Tylko krzyk zachwytu może tę ocenę zastąpić...

    Krzysztof Baran środa, 11, czerwiec 2008 19:34 Link do komentarza
  • Paweł Tryba

    Tak na dobrą sprawę nie można o 'Dworze...' napisać nic odkrywczego, bo to jedna z najczęściej omawianych, analizowanych, rozkładanych na czynniki pierwsze płyt w historii rocka. Bez dwóch zdań arcydzieło nie tylko na gitarowym poletku. Przyznaję, że niektóre jej fragmenty, choć znam ją na pamięć, do dziś nie przypadają mi do gustu, np. freejazzowa koda w 'Moonchild' czy jarmarczna fujarka w pewnym momencie utworu tytułowego. Nic to! Te pięć kompozycji tak czy inaczej stanowi podstawę, do której KAŻDY artrockowiec odnieść się musi. Tak jest od 1969. roku i będzie prawdopodobnie do końca świata. Otwierający płytę jazzrockowy, szalony 'Schizofrenik XXI Wieku' okazał się proroczy w warstwie tekstowej. Nie jest jednak pozbawiony pewnej dozy humoru. Kiedy kontrolowana kakofonia kończy się i spodziewamy się kolejnego utworu, gitara Frippa bezczelnie funduje nam jeszcze kilkusekundowy zgrzyt. Kolejne cztery utwory są spokojniejsze, ale i tak gotuje się w nich od emocji. 'I Talk To The Wind' to przecież wyznanie samotności. W 'Epitaph' niesamowicie narasta napięcie, świetnie ilustrując coraz bardziej ekspresyjny śpiew Grega Lake'a. Moonchild to oniryczna, nieco eksperymentalna (nawet jak na ten album) ballada. Na końcu zaś zaproszeni zostajemy na Dwór Karmazynowego Króla, miejsce doprawdy niezwykłe. W utworze pojawiają się elementy muzyki dawnej.
    Zresztą pisanie o tym, co zawiera ten album, mija się z celem. Albo się go zna, albo wkrótce pozna, innej możliwości nie widzę. Mogę co najwyżej dodać, że 'Dwór', choć z hukiem rozpoczął epokę rockowego eksperymentu (gwoli ścisłości - pospołu z 'Sierżantem Pieprzem' Beatlesów i 'Freak Out!' Mothers Of Invention), jest najbardziej przystępnym dziełem Karmazynowego Króla. Na jego następcy, 'In The Wake Of Poseidon' zaczęła już podnosić głowę awangarda. Należy oddać hołd dwudziestokilkuletnim muzykom, którzy te niesamowite songi skomponowali i sami je wyprodukowali. A nade wszystko należy stwierdzić, że choć płyt z etykietką King Crimson ukazało się przez te 40 lat zatrzęsienie, to 'Dwór...' jest pierwszą i ostatnią płytą ZESPOŁU King Crimson. Za czasów pierwszego longpaya można było mówić o twórczym kolektywie, potem ostatecznie już stery twardo ujął apodyktyczny Robert Fripp.
    Nie muszę chyba mówić jaka ocena?

    Paweł Tryba środa, 11, czerwiec 2008 19:34 Link do komentarza
  • Sławomir Fabin

    Od świdrujących gitar wspaniałych jazzowych improwizacji orginalnego zakończenia w 'Schizofreniku...' przez piękną , nastrojową balladę 'I Talk to the wind' , niesamowite melotronowo- symfoniczne , niepokojące , wybitnie zaśpiewane przez Lake'a 'Epitaph' , awangardowe może nawet zbyt odważne przez co niezrozumiałe 'Moonchild' do epilogu płyty - jakby uroczystego , pompatycznego zachwycającego formą i treścią . Czułem że słuchając tej płyty będę musiał zrobić to ponownie, ponieważ ciężko za pierwszym razem wychwycić wszystkie nurty muzyczne goszczące na krążku. Największą niemożnością jest zakwalifikowanie tego albumu do jakiegoś szczególnego odłamu rocka, jazz-rocka czy rocka symfonicznego. Chyba też dlatego tak trudno było nagrać potem coś równie odkrywczego.
    Nawet Robert Fripp nie potrafił może poza płytą 'Red' nagrać już czegoś zbliżonego formą do 'In the court...' a może po prostu nie chciał?

    Sławomir Fabin środa, 11, czerwiec 2008 19:34 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować
© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.