Jeden z najbardziej wstrząsających i poruszających albumów jakie zostały kiedykolwiek nagrane. Peter Hammill stworzył dzieło które moim zdaniem przewyższa wszystkie klasyczne płyty Van der Graaf Generator.
Pamiętam jak przed laty usłyszałem tę płytę po raz pierwszy... w środku nocy, radio włączone, a na uszach słuchawki...i te dżwięki...i ta przeszywająca muzyka ktora zostala ze mną już na zawsze. I wydaje mi się że coś we mnie nieodwracalnie zmieniła...wiem ze to głupio i trywialnie zabrzmi ale nic nie bylo potem takie same...nawet promienie wiosennego slońca odczuwałem inaczej...i tylko te dzwięki wciąż drązą dziurę w moim sercu...
chyba nigdy wcześniej ani póżniej nie słyszalem muzyki w takim stopniu przepelnionej mrokiem i rozpaczą...muzyki która wrażliwe serca pogrąża w otchlaniach wiecznej nocy skąd nie będzie już powrotu.
Tych dżwieków najlepiej się słucha w pustym pokoju oświetlonym jedynie lekkim światłem swiec....wytedy wystarczy tylko zamknąć oczy i już nas nie ma....na 49 minut zostaniemy przeniesieni do krainy niczym z opowiadań Edgara Allana Poe... byc może niektórzy zostaną tam na zawsze...
Ktoś kiedyś napisał że wstyd nie mieć tej płyty, wstyd nie nosić jej przy sobie. Podpisuję się pod tym obiema rękami...
Arcydzieło
Kolejny klasyczny album Petera Hammilla. Może nawet najlepszy...
Posępna to płyta, bardzo mroczna i wciągająca.
Modern na początek - gitarowy atak apokaliptycznej zagłady, i te słowa bulgoczące na końcu 'I can't live under water'...
'Wilhelmina' opowieść-przestroga przed dorosłością, fortepian, minimalna gitara i bas, piękna ballada.
'The Lie' - najbardziej mroczno-kontrowersyjny utwór PH; sex i religia; mistycyzm organów; głos spokojnie śpiewający, że 'przytuliłbym cię, gdybym tylko znał twe imię, przytuliłbym cię, ale byłoby to kolejne kłamstwo'.
'Forsaken Gardens' - piękna opowieść, z saksofonem, o samotności, alienacji; smutna i jednocześnie pesymistyczna.
'Red Shift' -typowy VDGG; kosmiczny tekst i kosmiczna muzyka; świetny saksofon (taki jakby przytłumiony), gitara Randy'ego Californi (długo myślałem że to pseudonim Frippa, bo te dźwięki...).
'Rubicon' - delikatna, akustyczna ballada z piękną partią gitary i co ciekawe basu, który sobie tam w tle bzyka. Cudo.
Na końcu płyty (w wersji oryginalnej) mamy opus magnum albumu 'A Louse is not a home' - mroczną opowieść, żywcem wziętą z jakiegoś psychologicznego thillera; schizofreniczny tekst i schizofreniczna muzyka; a wokal Hammilla po prostu zabija w tym utworze - raz jest delikatny (nieziemsko słodki), a raz znowu groźny (nieziemsko straszny). Muzycznie 'Louse' to fortepian, saksofon, perkusja i (powiem to znowu) powalający, bulgoczący bas (i nieważne czy grał na nim sam PH czy może Banton wydobył go z klawiszy). W środku mamy chwilę wyciszenia a potem przyspieszenie jakiego nie powstydziłby się Slayer (troszkę przesadzam, ale to nie szkodzi co?). 12 minut 13 sekund. Na kolana. A zakończenie tego małego horroru to coś niesamowitego: 'czasami jest tu (w odwszawionym domu czy w chorym umyśle?) przerażająco, czasami jest tu smutno, myślę, że czasem się tu zgubię, czasami myślę, że...ja' i wtedy po wypowiedzeniu ja 'i' mamy powtórzone to 'i' przez saksofon - jedna nuta tylko... Fantastyczne.
Jeszcze parę słów o wokalu Hammilla. Genialny czy niesamowity to niezbyt pojemne słowa na określenie jak ON wykonuje swoje partie. A na dodatek gdy się dobrze wsłuchać, można wychwycić, że w niektórych fragmentach śpiewa dwóch lub nawet trzech 'Hammillów' - po prostu nałożono kilka wokali (nieznacznie przetworzonych lub w innej skali) 'na siebie' lub 'obok siebie'.
Najlepsza płyta PH? Hmmm...5/5