Heresie

Oceń ten artykuł
(29 głosów)
(1979, album studyjny)
1. La Faulx (25:18)
2. Jack the Ripper (13:29)
3. Vous le Saurez en Temps Voulu (12:56)

Czas całkowity: 51:43
- Michel Berckmans ( bassoon, oboe )
- Daniel Denis ( drums, percussion )
- Patrick Hanappier ( viola, violin )
- Roger Trigaux ( guitar, piano, organ, harmonium )
- Guy Segers ( bass, voice )

2 komentarzy

  • Edwin Sieredziński

    Wielu słuchaczy rocka często mówi, że dla nich szczyt mroku w całym rodzaju stanowi King Crimson. Faktycznie, to brzmienie melotronu oraz bardzo często pesymistyczny przekaz, mogą się wydawać mroczne, niepokojące. Co ja często im odpowiadam... a spróbujcie zmierzyć się z Univers Zero. Z reguły wtedy pytają się, co to jest takiego, bo nie kojarzą jednej z najlepszych grup kontynentalnej muzyki rockowej o proweniencji frankofońskiej ostatnich kilkudziesięciu lat.

    Robert Fripp za czasów współpracy z Peterem Sinfieldem lubił spotykać nas z samotnością, szaleństwem obecnego świata, bezsensem istnienia czy zdradą, o tyle Univers Zero poszedł znacznie dalej. Nie trzeba mówić, że genezę ma inną, choć niektóre inspiracje zbliżone jak Bela Bartok. Daniel Denis i Roger Trigaux postanowili namalować najbardziej mroczny i przerażający obraz w historii muzyki rockowej, przy którym nawet najbardziej szalone próby King Crimson brzmią jak popularna radiowa muzyka. Inna skala oddziaływania. Zdecydowali się na muzyczną opowieść nie o wysłowionym Źle, jakiś jego przykładach, tylko o kwintesencji tegoż Zła, no i zderzyć z tym jądrem mroku słuchacza. Wykorzystali również adekwatne ku temu środki. Do perfekcji opanowane struktury polirytmiczne, politonalne, świetne operowanie dysonansem naśladujące często dźwięki otoczenia. (Kto słuchał niektórych prób Lutosławskiego czy Pendereckiego, to skojarzy mu się z sonoryzmem - właśnie takim instrumentalnym odtwarzaniem dźwięków otoczenia). Większa część efektów została uzyskana akustycznie, gitara czy organy z rzadka pojawiają się, są z reguły studyjnie wyciszone. Można rzec zatem, że Heresie stanowi rock progresywny konwergentnie upodobniony do modernistycznej muzyki klasycznej. Idzie znacznie dalej niż grupy inspirujące się i nawet wkraczające na obszar muzyki klasycznej jak wzmiankowany wyżej King Crimson czy Magma.

    I tak... początek "La Faulx", w tłumaczeniu "Kosy", ostrzenie, jęki, chaotyczne melorecytacje Guya Segersa, tak zaczyna się najmroczniejsza i najbardziej mrożąca krew w żyłach płyta w historii muzyki rockowej... fanom mocnym wrażeń powiem, że black metalowa siarka się tutaj może schować, ujawnia się potęga wyobraźni w operowaniu zwykłymi akustycznymi instrumentami. Mroczny nastrój, napięcie wiszące w powietrzu zbliża ten utwór również do dark ambientu (znacznie lżejsze utwory akustyczne Amber Asylum były pod to też podciągane, czemu zatem nie intro od "La Faulx" ma się doń nie zbliżyć). Potem przychodzi "Jack the Ripper", trochę suspensu rodem z Hitchcocka na początku, a następnie przejście do perwersyjnego finału... dalej samemu należy sprawdzić.

    Płyta, mimo swojego ciężaru gatunkowego, jest dosyć intuicyjna w odbiorze. Wyżej to wzmiankowałem, pisząc o niewysłowionym Źle chowającym się za każdym akordem. Klimat jest nieco jak z Lovecrafta, gdzie też niewysłowione Zło się często czai w mrocznych zakamarkach - często nie wiadomo, czy na zewnątrz, czy wewnątrz umysłu bohatera, doprowadzając go do szaleństwa. Zresztą, Denis się inspirował jego twórczością, pierwotnie Univers Zero nazywał się Necronomicon - w momencie powstania w 1974 roku. Albumu nie polecam zatem widzom... excuse le mot... słuchaczom o słabych nerwach. Ma bowiem dużą podświadomą siłę oddziaływania.

    Słuchać tej płyty też nie można codziennie, odpowiedni nastrój trzeba mieć ku temu. Nie mniej jednak jest to kanoniczne dzieło ruchu Rock in Opposition, powstałe nieco po pierwszym festiwalu w 1978 roku w Londynie. Na początek z Univers Zero dla przeciętnego słuchacza za dobre nie jest (choć osobiście ja zacząłem i potem spokojnie dałem radę z innymi albumami tego zespołu).

    Nie mniej jednak to jest jedno z największych arcydzieł rocka progresywnego w ogóle. Rozwinięcie nurtu symbiozy rocka i muzyki klasycznej, rozpoczętego bardzo niewinnie, wręcz dziewiczo, jeszcze w latach 60., do mrocznej perfekcji. Pięć gwiazdek to zdecydowanie za mało na dzieło tak nieprawdopodobne i o takiej sile oddziałowania.

    Edwin Sieredziński poniedziałek, 31, marzec 2014 23:44 Link do komentarza
  • Mikołaj Gołembiowski

    Postanowiłem, iż w wolnym czasie będę pisał recenzje kolejnych wybitnych zespołów avant-rockowych, tak aby zwrócić uwagę czytelników ProgRock.org.pl na istnienie tego rodzaju muzyki. Muzyki, która w moim przekonaniu jest najradykalniejszą alternatywą dla muzyki popularnej i mainstreamowej. Jest to alternatywa rzeczywista, a nie tylko z nazwy, to znaczy o jej odmienności decyduje treść muzyczna, a nie jak ma to miejsce w wypadku wielu współczesnych zespołów, jest to nazwa przypisana odgórnie przez wytwórnie i firmy zajmujące się sprzedażą płyt. Muzyka, która wiąże się z odrzuceniem wszystkiego, co charakterystyczne dla mainstreamu. Muzyki, w której nie ma pięknych melodii, chwytliwych riffów, odlatujących w niebo solówek gitarowych, czy słodko-mdłych syntezatorów w tle. Słuchając takich albumów, jak Heresie trzeba odrzucić swoje przyzwyczajenia muzyczne w kąt i otworzyć się na wizję artystów, dać się poprowadzić nuta po nucie w ich muzyczny świat.

    Heresie to jeden z tych albumów, który przysparza takiemu recenzentowi sporo trudności. Jest to opus magnum jednego z najważniejszych zespołów sceny Rock in Opposition. Każdy, kto dłużej i głębiej interesuje się progresem i zna przynajmniej najważniejsze płyty z każdego nurtu o tym wie. Trudno rekomendować tę płytę prawdziwym znawcom i koneserom, bo oni już ją od dawna znają i nic ciekawego nie byłbym w stanie im na temat tej płyty powiedzieć. Jestem zwykłym słuchaczem i pasjonatem, a nie specjalistą od teorii muzyki, więc żadnej odkrywczej analizy nie przedstawię. Mogę powiedzieć coś jedynie o swoich wrażeniach, a swoje słowa zaadresować do tych, którzy jeszcze tej płyty nie poznali.

    Univers Zero to grupa mieszająca nową muzykę kameralną z rockiem awangardowym. Problem w tym, że rocka w tym jest naprawdę niewiele. A na płycie Heresie elementów rockowych jest jeszcze mniej niż na pozostałych. Mamy bowiem klasyczne instrumenty, struktura utworów nie przypomina w ogóle budowy utworu rockowego. Jedyny element różniący tę muzykę od contemporary classical to nieco większa rytmiczność utworów. Oczywiście to też nie są rytmy w stylu: 2/4 albo 4/4 i do przodu, let's rock!. Więc jeśli ktoś nie miał okazji wyściubić nosa poza muzykę rockową, będzie miał z tym albumem poważny problem. Ponadto, mimo klasycznego instrumentarium nie jest to muzyka, która miałaby cokolwiek wspólnego z tą muzyką klasyczną, którą inspirował się główny nurt proga. Univers Zero nie ma nic wspólnego z Bachem, Mozartem, Beethovenem czy Chopinem. Więc sam fakt, że ktoś słucha obok rocka muzyki poważnej też nie wystarczy, by znacząco ułatwić odbiór tej muzyki. Natomiast miłośnicy Warszawskiej Jesieni powinni czuć się u siebie słuchając tych dźwięków. Innymi słowy, z punktu widzenia człowieka uznającego tylko tradycyjne środki w muzyce, Heresie to będzie rzępoląca kakofonia, jedynie z nielicznymi elementami, brzmiącymi jako tako zrozumiale. I co gorsza, niedoświadczony słuchacz zamiast dostać ileś krótkich utworów, które mógłby po kolei przyswajać, zostaje skonfrontowany z trzema długimi suitami. Sięgnięcie po ten album jest więc jak skok do głębokiej wody. Ale cóż, niektórzy twierdzą przecież, że właśnie tak najlepiej jest się nauczyć pływać.

    Jeśli chodzi o nastrój albumu Heresie to kwintesencja mroku. Z powodzeniem mogłaby stanowić podkład muzyczny pod film grozy. Znajdziemy tu pełno budujących napięcie dysonansów. Napięcie to towarzyszy nam od pierwszej do ostatniej nuty. Nie ma momentów, w których muzycy Univers Zero by odpuścili. Jednoznaczny przekaz jest niewątpliwie zaletą tego albumu z punktu widzenia słuchacza nie zaznajomionego z awangardą, bo choć delektowanie się wspaniałymi detalami będzie dla niego zbyt trudnym zadaniem, to będzie w stanie pojąć, o co chodzi z grubsza w tym dziele jako całości. A chodzi o to, żeby mrok zapisać w postaci nut i odtworzyć wydobywając instrumentów dźwięki z piekła rodem. Takie jest założenie, a zespół wywiązał się z niego w sposób doskonały. Można więc Heresie uznać za pierwszy w pełni perfekcyjny album mrocznej awangardy rockowej i niedościgniony wzór dla wielu późniejszych naśladowców.

    Heresie to zatem album trudny, emocjonalny i perfekcyjny. Nie jest to muzyka, którą można byłoby słuchać codziennie do śniadania. Nawet taki dla takiego miłośnika awangardy jak ja, odsłuchiwanie Heresie jest prawdziwą ceremonią, wymagającą odpowiedniego nastroju i psychicznego przygotowania na dawkę nietuzinkowej, gęstej i emocjonalnie wyczerpującej muzyki. Warto jednak wgłębić się w tego rodzaju granie, bo obcowanie z nim dostarcza niezapomnianych, jedynych w swoim rodzaju przeżyć. W wypadku dzieła takiego formatu ocena może być tylko jedna: 6/5.

    Mikołaj Gołembiowski środa, 30, marzec 2011 16:28 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.