Światowy Ro(c)k 2018 w odtwarzaczu Pana Dino
niedziela, 06 styczeń 2019 14:59 Dział: Felietony, eseje, referaty,...Po podsumowaniu tego co z polskiej muzyki słychać u mnie było najczęściej (do poczytania tutaj: KLIK) przyszła pora na podsumowanie światowego grania. Tutaj było zdecydowanie trudniej więc i późno dość publikuję ten tekst. Ale lepiej późno niż wcale, mamy w końcu dzisiaj Trzech Króli - więc wciąż okres świąteczny, to i na podsumowania ciągle pora dobra. W moim zestawieniu zabrakło miejsca na wiele albumów, wśród których są np. wydawnictwa Gleba Kolyadina z Iamthemorning, The Sea Within czy znakomitego koncertowego wydawnictwa Opeth. A wszystkie te plątały mi się we wczesnym projekcie zestawienia - niestety miejsc jest tylko 15. Oto moje podsumowanie roku 2018! Zapraszam do lektury.
15. Distorted Harmony "A Way Out"
Tak jak napisałem - miałem kilka innych typów na otwarcie mojej listy podsumowującej, ale zdecydowałem się na izraelsko-amerykański projekt Distorted Harmony. Przekonał mnie znakomity koncert, na jakim byłem w listopadzie w Poznaniu (grupa odwiedziła Polskę po raz pierwszy, koncertowała u boku Disperse). Nowy materiał znakomicie zagrał na żywo, a poza tym mam spory sentyment do poprzedniego wydawnictwa grupy. Niemniej tegoroczny krążek wcale mu nie ustępuje, to wciąż solidna dawka nowoczesnego progresywnego metalu, który łączy w sobie mocne riffy, popisowe solówki i melodyjne wokale. Całość jest świetnie wyprodukowana i stoi na najwyższym światowym poziomie. Nic tylko trzymać kciuki za chłopaków, by w końcu ktoś "z góry" ich dojrzał i zaczną być zauważani jak Haken, Leprous czy podobni - trzymam kciuki, bo Distorted Harmony na pewno zasługuje na takie uznanie!
14. Krakow "Minus"
Trudno znaleźć norweski zespół metalowy, który nie byłby w jakiś sposób powiązany z tamtejszą sceną black metalową. Nie inaczej jest też w przypadku Krakow - stoner metalowej kapeli, w której występują m.in. Frode Kilvik (Aeternus, Gravdal czy na basie koncertowo wpierający Taake) albo Rune Nesse (Enchanting Darkness, Orkan). Ale uspokajam: na albumie "Minus" black metalu nie ma ani grama, za to mamy soczystą dawkę nieco psychodelicznego stonera, z dość wyraźnym progresywnym zacięciem. Mastodon się kłania, ale też wiele innych inspiracji - od Electric Wizard przez Sleep po Kyuss. Posłuchajcie tylko "Sirens" albo cudownego, kojącego utworu tytułowego, a będziecie wiedzieć o czym mowa. Świetny album i jedno z moich większych tegorocznych odkryć!
13. Sumac "Love In Shadow"
Po rozpadzie legendarnego już Isis (trafniej można to określić jako zawieszenie działalności twórczej, bo grupa wciąż wydaje albumy live czy kompilacje, a zdarzyło się jej też zagrać w tym roku wyjątkowy koncert) lider grupy Aaron Turner nie porzucił muzyki. Podbnie jak koledzy tworzy tu i tam, a jednym z objawów jego twórczości jest projekt Sumac założony m.in. z Brianem Cookiem z Russian Circles. Panowie wspólnie komponują monumentalne, sludge i post metalowe walce, w których mimo wszystko sporo jest miejsca na przestrzeń znaną z choćby post rocka. Ostatnie wydawnictwo Sumac to "Love In Shadow" i propozycja ta ukoi zmysły każdego fana ciężkiego, powolnego grania. Na album składają się cztery kilkunastominutowe kolosy, z których każdy to post rock i post metal w pigułce. Wg mnie pozycja obowiązkowa dla fanów takiego grania.
12. YOB "Our Raw Heart"
Właściwie to tak powinien brzmieć doom metal - niespieszny, wręcz powolny, mocny w riffie i perkusji, chwilami jakby zapominający się w muzycznym transie. Tak brzmi najnowszy album YOB, solidna dawka wolnej, walcującej muzyki, która chwilami brzmi jak puszczony na pół gwizdka stoner rock. Gdyby niektóre utwory Mastodon puścić w zwolnionym tempie to mogłoby to podobnie grać. "Our Raw Heart" doskonale się natomiast sprawdza jako soundtrack do robienia różnych rzeczy, w tym do spania. Nie jeden raz zdarzyła mi się w tym roku drzemka przy tych potężnych dźwiękach. Dziwne, ale prawdziwe. Kawał znakomitego doom metalowego grania z wyraźnym powiewem pustynnego kurzu.
11. Daughters "You Won't Get What You Want"
Takiego krążka nikt się nie spodziewał, zresztą od wydania ostatniego albumu minęło przeszło 8 lat, a ten tegoroczny wydany został jakoś tak... znienacka. A przynajmniej tak trafił do mojego odtwarzacza. Album ów to jedyna w swoim rodzaju mieszanka noise rocka, industrialu, no wave, elektroniki, jazzu, awangardy, punka - cholera, czego tutaj nie ma! Mieszanka wybuchowa, która zrobi Waszym umysłom prawdziwy "mindfuck". Do tego nieco przerażająca okładka (ale bardzo fajna!) i mamy przepis na album, którego bać się będą Twoi znajomi jeśli im go zaprezentujesz. Albo bać będą się Ciebie, że tego słuchasz i - co więcej - czerpiesz z tego przyjemność. Czerpać bowiem przyjemność ze słuchania "You Won't Get What You Want" zdecydowanie można, choć nie należy ta sztuka do prostych. Dajcie temu czas, pozwólcie robić zamęt w głowie, a później cóż... trudno będzie Wam się tego krążka z głowy wyzbyć. Wiem z autopsji, a tytuł mówi sam za siebie.
10. Deafheaven "Ordinary Corrupt Human Love"
Kolejna rzecz z pozoru "nieprzyjemna", ale kiedy dacie jej szansę to możecie się w niej rozkochać. Deafheaven od zawsze stało jakoś w rozkroku między post rockiem i black metalem, raz skłaniając się w jedną, a drugim razem w przeciwną stronę. Ale zawsze zawieszeni byli gdzieś w tej pustej przestrzeni, którą mało zespołów chce zagospodarować. Alcest czasami tam trafi i chyba to porównanie jest najbliższe Deafheaven. Niemniej na tegorocznym "Ordinary Corrupt Human Love" grupa solidnie łomoce i pięknie buja zarazem. W otwierającym "You Without End" mamy post rockowe klawiszowe pejzaże, a w kolejnym "Honeycomb" kawalkadę black metalowych blastów i... piosenkowy, wesoły refren! Dla mnie cudo, słucha się tego wybornie, choć zdaję sobie sprawę, że jeśli ktoś z black metalem nie miał do czynienia to sama znajomość post rocka może być tutaj niewystarczająca. Ale mimo wszystko warto spróbować i odkryć istniejące w tej muzyce specyficzne piękno i klimat.
9. Nine Inch Nails "Bad Witch"
Byłem, jestem i będę fanem Nine Inch Nails oraz niemal wszystkiego czego dotknie się Trent Reznor. Ale w ostatnich latach jednak dawał mi czasami powody do niepokoju o jego twórczą formę i zawsze związany był z tym pewien jegomość co zwie się Atticus Ross. Jednak seria EP-ek wydawanych od momentu kiedy drugi z panów stał się pełnoprawnym członkiem NIN napawa mnie optymizmem. I tegoroczna "Bad Witch", określana jako full-album, a będąca w istocie zamknięciem trylogii EP-ek (rozpoczętej w 2016 przez "Not The Actual Events" i kontynuowana przez "Add Violence" w 2017), jest tego mojego narastającego optymizmu ukoronowaniem. Nie wiem co Ross powiedział Reznorowi i w jakich okolicznościach, ale mamy tutaj w końcu staromodny, brudny i niedbały industrial, za jaki NIN pokochałem. Wśród utworów m.in. petardy jak "Shit Mirror" czy "Ahead Of Ourselves" oraz mocno inspirowanym twórczością Davida Bowiego "God Break Down The Door".
8. Monuments "Phronesis"
Cztery lata kazali czekać na swój kolejny album panowie z Monuments. Kiedy rozpalili mnie do czerwoności wydanym w 2014 roku albumem "The Amanuensis" miałem wrażenie, że tak wysoko postawionej poprzeczki nie uda się przeskoczyć. No i nie udało się... ale nowym krążkiem Monuments sięgają bardzo wysoko. "Phronesis" to konkretna dawka współczesnego nu metalu połączonego z djentem, połamanymi riffami i wręcz popowymi wokalizami. Uszczypnijcie mnie kiedy po raz osiemnasty pod rząd będę słuchał "Stygian Blue", a potem dwa dni pod nosem będę nucił ten refren. Wpadających w ucho kompozycji jest jednak tutaj więcej, ot choćby "Mirror Image" z refrenem, którego w moim odczuciu nie powstydziłby się nawet sam Król Popu. Zaśmiejecie się pod nosem, ale w nowym albumie Monuments wyczuwam jakiś taki popowy groove, którym cała ta muzyka żyje. A że podana jest w metalowym i mocnym wydaniu - to już inna sprawa.
7. The Ocean "Phanerozoic I: Palaeozoic"
Rozważań na temat powstawania współczesnego świata ciąg dalszy. Tym razem Panowie z The Ocean wzięli na warsztat pierwszą z er fanerozoiku, czyli paleozoik. Nie będę się tutaj rozpisywał na temat tekstów, ale od kilku albumów The Ocean przedstawia historię Ziemii jaką znamy w sposób bardzo artystyczny. I choć teksty odgrywają znaczną rolę to oczywiście najważniejsza jest tu muzyka. Na "Phanerozoic I: Palaeozoic" spotykamy się z burzliwą erą, którą doskonale odzwierciedla stoner, sludge, post metalowa aranżacja. Wszystko to w bardzo progresywnym wydaniu, czego dowodem bogate instrumentarium: są tu trąbki, instrumenty smyczkowe, ciut elektroniki, pianino. A wśród gości Jonas Renkse z Katatonii, który zaśpiewał w najdłuższym i znakomitym "Devonian: Nascent". Kawał solidnego post metalowego grania, a dzięki tej płycie postanowiłem w 2019 roku zdecydowanie bliżej przyjrzeć się całej dyskografii The Ocean, którą co wstyd przyznać - znam tylko "po łebkach".
6. Tesseract "Sonder"
Bałem się trochę, że po wydaniu genialnego "Polaris" Brytyjczycy mogą nie utrzymać wysokiego poziomu i tej poprzeczki nie przeskoczą. Nie przeskoczyli, ale wydali niemal równie udany krążek. Nie spuszczają pary z gitar i brzmią one wciąż potężnie, a od djentowych riffów drżą głośniki. Połamańce robią wciąż zawieruchę w głowie, a nogi gubią się w rytmie kiedy chcą przytupywać. Do tego Tomkins ponownie ułożył gamę znakomitych linii wokalnych, sam przy tym wypadając świetnie. Odpalcie sobie dość głośno taki "Luminary" czy "Juno", pozwólcie się tej muzie ponieść i odlećcie. Tesseract to aktualnie pierwsza liga światowego progresywnego metalu, którą wciąż mam na liście "must-see", bo choć widziałem w wydaniu festiwalowym (będą też na Prog In Park 2019, ale to znów festiwal) to brak mi ciągle ich koncertu klubowego. Panowie promotorzy - Tessaract może? Czekamy!
5. Long Distance Calling "Boundless"
Po dwóch latach przypomnieli o sobie również niemieccy pionierzy post rocka. Long Distance Calling to grupa, która nie była mi obca od lat, ale jakoś nigdy nie zasłuchiwałem się w ich albumy. Zmieniło się to z wydaniem w tym roku znakomitego "Boundless", które opanowało mój odtwarzacz na kilka tygodni po premierze. Zacząłem cofać się do starszych nagrań i odkrywać grupę na nowo, a momentem kulminacyjnym był znakomity koncert w Krakowie. Od tego czasu "Boundless" jeszcze bardziej mi siadło, a ja zacząłem umieszczać krążek ten w czołówce moich płyt roku. I tak zasłużenie wylądował on na miejscu piątym. Do teraz ciarki na plecach pojawiają się u mnie przy finale "Out There" czy w trakcie "Skydivers", kiedy perkusja rozpędza się niemal do thrashowych prędkości i pojawia się nawet podwójna stopa. Doskonałe połączenie post rocka, progresywnego metalu i krautrocka.
4. Haken "Vector"
Haken już od dawna plasuje się w czołówce światowego progresywnego metalu, a wydając takie album jak "Vector" tylko się na tej pozycji umacnia. Kolejny krążek od Brytyjczyków kontynuuje drogę obraną na wydanym dwa lata temu "Affinity". Ponownie usłyszmy trochę syntezatorów i elektroniki, co pozwala na przyrównania do progresywnych zespołów z lat 80-tych, ale podobnież jak ostatnio - całość podana jest w ultra nowoczesnej formie, która ma gro gitarowych połamańców i djentowych riffów. Jeśli dołożymy do tego doskonałe brzmienie całości i dwa wyróżniające się utwory w postaci kolosalnego "Veil" i znakomitego instrumentalnego "Nil By Mouth" (co za solówki!) to mamy przepis na wyśmienity album. Takim jest zdecydowanie "Vector" i choć powtarzałem już wielokrotnie, to powtórzę jeszcze raz: Haken zjada Dream Theater na śniadanie. I jeśli koledzy z Ameryki utrzymają niespecjalnie wysoki poziom wydawnictw to z Teatru Marzeń pozostanie już tylko "teatrzyk". I to głównie do tworzenia memów (swoją drogą widzieliście jak na ostatnim teledysku Mangini ma wysoko zawieszone talerze? Gra na nich jakby muchy odganiał!).
3. Ihsahn "Ámr"
Możecie kręcić nosem, że album Ihsahna zawsze znajduje się u mnie w zestawieniu za każdym razem kiedy Tveitan coś wydaje. Ale mogę to wytłumaczyć w bardzo prosty sposób: każdy kolejny album tego artysty jest po prostu znakomity. Nie wiem kiedy wena twórcza w legendarnym Norwegu się wypali, ale oby moment ten nigdy nie nastąpił. Na siódmym już studyjnym krążku Ihsahna zatytułowanym "Ámr" otrzymujemy całą gamę muzycznych diamentów: od black metalowego piekła w otwierającym "Lend Me The Eyes Of Millenia", przez progresywną balladkę "Sámr" i awangardowy "In Rites Of Passage" aż po niemal piosenkowe "Twin Black Angels". Jeśli macie otwarte umysły i lubujecie się w nowoczesnym progresywnym metalu to w krążku tym pewnie się zakochacie. Gdyby nie moja wieloletnia miłość i sentyment do "After" (2010) pewnie obwołałbym "Ámr" najlepszym krążkiem Ihsahna w karierze, ale póki co jest na miejscu drugim - a może za 8-10 lat zmienię zdanie?
2. Antimatter "Black Market Enlightenment"
Mick Moss dość długo kazał czekać na swój kolejny krążek spod szyldu Antimatter, ale oczekiwanie się opłaciło. Oto przed Wami "Black Market Enlightenment", który moim zdaniem jest najlepszym krążkiem jaki Mick wypuścił. Eklektyczny, bogaty w instrumentarium, klimatyczny, doskonale brzmiący, nie odrywający się od pozostałej części dyskografii - po prostu znakomity. I do tego zawierający takie perełki jak "Existential", "Between The Atoms" czy "Partners In Crime". Znajdą się maruderzy grzmiący, że momentami brzmi to jak Anathema (ale czy Anathema brzmi teraz jak... Anathema?), znajdą się też tacy, którzy zganią mnie za wyniesienie tego krążka ponad starsze nagrania. Ale nie obchodzi mnie to - "Black Market Enlightenment" trafia mi prosto w serducho i gdyby nie fakt, że miejsce pierwsze może być tylko jedno, to pewnie byłby na szczycie.
1. A Perfect Circle "Eat The Elephant"
A na szczycie jest Maynard James Keenan i Billy Howerdel oraz ich dawno nie słyszane A Perfect Circle. I choć na nowy album tego projektu przyszło nam czekać dłużej niż (póki co) na nowy album Tool to zdaje się, że niektórzy o nim zapomnieli. A grupa przypomniała się nieco z zaskoczenia i to genialnym krążkiem. Znaleźli się jednak malkontenci, choć wydaje mi się, że po prostu niektórym jest dobrze na duchu kiedy skrytykują coś, co w zdecydowanej większości się podoba - jeśli tak to niech krytykują i sobie ulżą, w nosie mam ich opinie. Dla mnie "Eat The Elephant" to krążek genialny, który z powodzeniem obroni się w czasie i do którego będę wracał bardzo często. Wśród zarzutów pojawiało się czasami zdanie, że za mało tu gitar, za dużo klawiszy i generalnie nie pasuje to do APC. Po pierwsze: od wydania ostatniego albumu minęło 14 lat! A po drugie: no cóż, widziałem w tym roku dwukrotnie zespół na żywo i KAŻDY utwór z nowej płyty doskonale współgra ze starszymi kompozycjami, więc nie zrozumiem tego zarzutu. Ponadto: perełki takie jak "Hourglass", "TalkTalk", "The Doomed", "The Contrarian" czy przebojowe "So Long, and Thanks for All the Fish" będą wspominane za 5, 10 czy 15 lat równie ciepło co starsze utwory Perfekcyjnego Kręgu. Mój osobisty numer jeden 2018!
-
01. I - 1:35
02. Blindness - 5:50
03. III - 0:37
04. Mon(k)ey Business - 4:58
05. V - 1:14
06. Authority As The Truth - 10:26
07. Chemicals - 7:00
08. VIII - 0:36
09. The Grand Confusion, Pt 1 - 5:54
10. The Grand Confusion, Pt 2 (Truth As The Autority) - 6:32
11. Entering The Invisible Light - 4:55
Czas całkowity - 49:28
- Rafał Stefanowski – wokal
- Michał Cywiński – gitara
- Artur Olkowicz – gitara basowa
- Adrian Łukaszewski – perkusja
Polski Ro(c)k 2018 w odtwarzaczu Pana Dino
czwartek, 27 grudzień 2018 22:17 Dział: Felietony, eseje, referaty,...Kolejny rok - kolejne podsumowanie. Już tradycyjnie pod koniec roku (lub na początku roku następnego) na łamach ProgRock.org.pl publikuję swoje podsumowanie minionego roku. Tym razem, podobnie jak było to poprzednio, postanowiłem podzielić mój Top na dwie piętnastki: polską i światową. Na tę drugą przyjdzie jeszcze pora, bo samą listę już mam - ale brakuje mi jeszcze kilku komentarzy, natomiast tę pierwszą właśnie chciałbym Wam przedstawić. Jeżeli śledziliście moje poprzednie podsumowania to możecie tym razem być nieco zaskoczeni. Na liście znalazło się kilka ekstremalnie metalowych albumów, w tym nawet jeden z półki o nazwie "grindcore". Ale jest też kilka bardzo ciekawych pozycji progresywnych - dlatego polecam lekturę!
15. Hostia "Hostia"
Zaczynam z bardzo grubej rury - grindcore. Chociaż to łatka trochę na wyrost, bo dla mnie Hostia jest takim death metalowym Acid Drinkers. Na nieco ponad 20-minutowym debiutanckim albumie znajdziemy aż 13 wściekłych kompozycji, które są za to podane w dość przystępnej i strawnej formie. Bywa tu agresywnie, bywa niedbale i jakby punkowo, bywa nawet rock'n'rollowo jakby w stylu Malignant Tumour (patrz: "Not Really a Christian Song"). Do tego świetna oprawa graficzna i doskonałe brzmienie. Mocna rzecz na początek!
14. Alameda 4 "Czarna woda"
Teraz będzie trochę zakręconej muzyki, czyli coś w czym wytwórnia Instant Classic jest bardzo dobra. Alameda 4 to kolejne wcielenie Alamedy - czyli hipisowska jazda po kwasie w wydaniu muzycznym, XXI-wiecznym. Sporo tutaj psychodelicznych odlotów oraz pozornie improwizowanych fragmentów, najwięcej jednak jest najwyższej próby alternatywnego rocka. Wokal pojawia się rzadko, czasami jakieś sample. Lubię takie odloty jak "Txtan" czy "Qustar" - dla mnie bajka!
13. Art Of Illusion "Cold War Of Solipsism"
Panowie z bydgoskiego Art Of Illusion nie zwalniają i na swoim drugim albumie studyjnym prezentują już w stu procentach dojrzałe spojrzenie na progresywny metal z nieco symfonicznym sznytem. Więcej też niż na debiucie mamy wokalu, co moim zdaniem jeszcze bardziej uatrakcyjnia gęstą od dźwięków muzykę "Iluzjonistów". Dla fanów Dream Theater z czasów "Metropolis Pt.2 (...)" czy "Train Of Thought" pozycja obowiązkowa, ale myślę, że wszyscy miłośnicy progresywnego grania odnajdą się tutaj doskonale.
12. Weedpecker "III"
Choć zaliczyłem w tym roku dwa występy tych panów na żywo i pierwszy podobał mi się wybitnie, a drugi już zdecydowanie mniej, to do albumu "III" powracał będę jeszcze nie raz. Kawał dobrego, psychodelicznego stonera światowej jakości. Aż dziw, że grupa z taką muzyką jeszcze nie zrobiła furory za oceanem, ale w niemal rok osiągnęli na YouTube próg 200 tys. wyświetleń - co budzi podziw i szacunek. Tym bardziej, że to nie muzyka "z radia", tylko trochę bardziej wymagająca. Niemniej wciągająca i zasłużenie uwzględniona w moim zestawieniu!
11. Here On Earth "Thallium"
Szybko dostaliśmy następcę zeszłorocznego "In Ellipsis", ale panowie z Here On Earth na pewno nie obniżyli lotów. Śmiem twierdzić nawet, że ich drugi album jest znacznie lepszy niż debiut! Tu Na Ziemi udało się uniknąć błędu, jaki popełnia gro polskich zespołów progresywnych - czyli pośpiechu i wtórności. "Thallium" to dojrzały, znakomity prog rockowy krążek z kilkoma wyjątkowo dobrymi i świeżymi kompozycjami, jak "Believers and Liars" czy "Alterity", w którym ujawnia się pewna tęsknota za Tool. Piątka z plusem!
10. Behemoth "I Loved You At Your Darkest"
Progresywny Behemoth? Niewielu w to wierzyło, a jednak. Nergalowi, Orionowi i Inferno udało się przemycić zadziwiająco dużo progresywnych motywów, których nie powstydziłby się niejeden prog metalowy zespół. Niemniej to wciąż w dużej mierze black metal - charakterystyczny dla Behemoth i będący wizytówką polskiego metalu na świecie. Można dyskutować o Nergalu, skandalach, image'u scenicznym, komercjalizacji... ale "I Loved You At Your Darkest" to kontynuacja ścieżki obranej na "The Satanist", ścieżki bardzo dobrej i bezdyskusyjnie odkrywczej. Ścieżki ku szczytom, na których Behemoth jako światowa gwiazda już się niemalże znajduje.
9. Kriegsmaschine "Apocalypticists"
Gdzie Mgła nie może - tam wojenne maszyny pośle. Następcy "Excercises in Futility" się w tym roku nie doczekaliśmy, ale ni stąd ni zowąd w sieci zadebiutował nowy album pobocznego projektu M. i Darkside, czyli Kriegsmaschine. Album trochę inny niż to, do czego przyzwyczaja słuchaczy Mgła, ale wciąż nie mniej atrakcyjny. Wpadające w ucho gitarowe melodie zastępuje perkusyjna wirtuozeria, a ja się w tym momencie pytam: czy mamy w polsce lepszego metalowego bębniarza niż Darkside? Do tego kawał solidnych black metalowych kompozycji i otrzymujemy jedną z najlepszych polskich płyt bm w ostatnich latach. I tak kompletnie bez zapowiedzi... można? Można!
8. Osada Vida "Variomatic"
Po dwóch metalowych pozycjach w moim zestawieniu przychodzi czas na chwilę wytchnienia. A to za sprawą weteranów polskiej sceny progresywnej XXI-wieku, czyli Osada Vida. Ich najnowszy album "Variomatic" to z jednej strony nic odkrywczego, ale z drugiej - solidny kawał dobrego, progresywnego rocka. Kłaniają się inspiracje Pink Floyd, kłania się też trochę jazzu, fusion oraz alternatywnego rocka. No i ta cudownie zawodząca gitara Janka Mitoraja... miód na uszy i doskonały soundtrack do popołudniowej kawy. Wspaniale znowu słyszeć Osadę w tak dobrym wydaniu.
7. Kły "Szczerzenie"
Kły to dość osobliwe zjawisko na polskiej scenie metalowej. Nie dość, że zrobili najlepsze i najbardziej polskie logo jakie można sobie wyobrazić (widzicie to "Ł"?), to jeszcze nagrali zjawiskowo dobrą płytę. Nie bardzo wiem kto za Kły odpowiada, ale rękę Nihila, który album ten produkował nie tylko słychać, ale też czuć. Ten swoisty mariaż black metalu, post punku i new wave wraz z tekstami po polsku wciąga jak najciekawsza książka. Słychać zamysł twórców, że nie ścigamy się z nikim i niczym, ale robimy klimat, klimat i jeszcze raz klimat. Trzeba przyznać więc, że twórcom ów klimat na pewno się udał.
6. Lunatic Soul "Under The Fragmented Sky"
Miało być rozszerzenie do "Fractured", a wyszedł pełnoprawny album. Mariusz Duda zdecydowanie wie "jak to robić" i jego solowy projekt Lunatic Soul brzmi już tak wyjątkowo i charakterystycznie, że daremnie szukać jakichś porównań. Na nowym albumie muzyk jeszcze bardziej zbliżył się do muzyki elektronicznej, ambientowej i po przyprawieniu całości lunatycznymi, etnicznymi ozdobnikami stworzył kolejny wyjątkowy krążek. Byłem, jestem i pozostanę fanem Lunatic Soul, który chyba nawet bardziej lubię niż pewien zespół na "R", o którym tu zresztą jeszcze będzie...
5. Frontal Cortex "Passage"
...ale o tym dopiero za chwilę. Bo najpierw jedna z najciekawszych, jeśli nie najciekawsza propozycja polskiego prog rocka w tym roku. Oto Frontal Cortex ze swoim debiutanckim albumem "Passage" postawił sobie (i innym) poprzeczkę bardzo wysoko. Wielu było już naśladowców Tool i choć pierwsze skojarzenie przy słuchaniu "Passage" będzie dość jasne, to takie uproszczenie w przypadku Frontal Cortex byłoby sporym błędem. To jest znakomity progresywny album, w którym odkryć można naprawdę wiele różnych inspiracji i wskazanie samego Tool zakrawa o obrazę. Jeśli natomiast jesteście ciekawi nieco większej ilości szczegółów to zapraszam do mojej recenzji tutaj: KLIK.
4. In Twilight's Embrace "Lawa"
Kolejny album, który wyskoczył jak Filip z konopi. Na początku listopada, czyli w najlepszym ku temu momencie, poznański In Twilight's Embrace wypuścił bez zapowiedzi następcę bardzo dobrego "Vanitas" i zrobił kolejny krok do przodu. Gdybyśmy wzięli Furię i Mgłę, wrzucili do jednego worka i mocno potrzęśli to moglibyśmy otrzymać wtedy album brzmiący właśnie jak "Lawa". A jeśli do tego dodamy jeszcze garść niepokojącego, mickiewiczowskiego (z czasu "Dziadów") klimatu to album ten zyska podwójnie. Wszystko to na "Lawie" otrzymujemy i jest to bodaj najlepszy krążek jaki ITE wypuściło. A z pewnością jeden z najlepszych metalowych albumów tego roku, być może nie tylko w granicach Polski - tej na właściwej mapie, czy też tej do góry nogami.
3. Riverside "Wasteland"
Wspomniałem już o zespole na "R" przy okazji pozycji numer 6. - ale oto jest. Nowy album Riverside. Nowy w pełni studyjny i premierowy album Riverside. Nowy album stworzony w całości bez śp. Grudnia. Nowy album, o którym wszyscy już chyba wszystko powiedzieli (również ja - moja recenzja tutaj: KLIK). I wreszcie nowy album, przed którym wielu miało spore obawy. Ale jak się okazało - bezpodstawne. Mariusz, Piotr i Michał wraz z pomocą kilku gości (w tym Macieja Mellera) nagrali doskonały, świeży i przebojowy album. Album mocny kiedy trzeba i również kiedy trzeba - refleksyjny. Dużo tutaj progresu z początków Riverside, dużo melodii z okresów późniejszych. Wciąż to jednak Riverside z krwi i kości, posiniaczone, ale już zagojone i gotowe do dalszej drogi. Trzymam kciuki i dziękuję Panowie za tak doskonały krążek!
2. Sunnata "Outlands"
Gdyby nie zespół, o którym będzie za chwilę to miałem przez zdecydowaną część roku faworyta do płyty roku. "Outlands" od Sunnaty to definicja tego, czym stał się ten zespół. Ich wybitnie charakterystyczny styl jest unikalny na skalę światową. Zaprezentowany przez Sunnata psychodeliczny stoner rock z naprawdę sporą dawką orientalizmów zasługuje na całą masę pochwał. Tego krążka słucha się w całości z wypiekami na buzi, ten album pobudza i wciąga w muzyczną przygodę. "Outlands" to niby pustkowia, ale na tych muzycznych pustkowiach brak jest chyba tylko słabych punktów. Świetna muza, świetna produkcja, doskonała okładka i do tego zjawiskowe koncerty, jakie towarzyszyły promocji tego krążka. Byłby numer jeden, ale...
PS. Moja recenzja: KLIK
1. Entropia "Vacuum"
No właśnie... ale pojawiła się Entropia. Pojawiła się z krążkiem "Vacuum" i wciągnęła konkurencję jak czarna dziura. To co wyprawia się na tym albumie od samego początku aż do samego końca to prawdziwa kosmiczna magia. Nie wiem jakimi czarodziejami są tworzący Entropię muzycy, ale polecieli na tym krążku do rejonów muzyki metalowej jeszcze nie odkrytych. Porównania do Oranssi Pazuzu mogą się pojawić, ale czy są uzasadnione? Może tak, a może nie, jakiś pierwiastek wspólny na pewno jest. Wiem natomiast, że takiego albumu jak "Vacuum" jeszcze nie słyszałem i krążek ten bezapelacyjnie królował w moim odtwarzaczu w tym roku od samego dnia premiery. Kosmiczna, transowa i wciągająca jazda bez trzymanki. Techno metal. A jeśli chcecie słów nieco więcej ode mnie na temat "Vacuum" to odsyłam do mojej recenzji tutaj: KLIK.
-
01. Between - 8:28
02. Widow And The King - 7:37
03. Buzz And Madness - 6:51
04. The Shell I Live In - 7:59
05. Psychosis 4:48 - 7:52
06. Only Death Will Divide Us - 6:00
07. To Live Is To Fight - 7:54
08. So Be It - 3:42
Czas całkowity - 56:23
- Kuba Grobelny – gitara, wokal
- Michał Świdnicki – gitara
- Darek Ojdana – instrumenty klawiszowe
- Jan Rajkow-Krzywicki – gitara basowa
- Jerzy Rajkow-Krzywicki – perkusja
Blaze Of Perdition, Zhrine i Ulsect zagrali w Poznaniu
środa, 19 grudzień 2018 21:42 Dział: Relacje z koncertów
Lepiej późno, niż wcale - powiadają, i nie można się z tym nie zgodzić. Dlatego też późno, ale zabieram się wreszcie za spisanie relacji z jedynego polskiego przystanku europejskiej trasy islandzkiego Zhrine i holenderskiego Ulsect, która to odwiedziła w połowie grudnia poznański Klub U Bazyla. Gościem specjalnym na tym koncercie był jeden z najważniejszych przedstawicieli współczesnego polskiego black metalu - Blaze Of Perdition.
- HOLENDERSKIE SZALEŃSTWO -
Pierwsi na scenie zameldowali się Panowie z Ulsect. W skład tego kwintetu wchodzą: basista Dennis Aarts, gitarzyści Arno Frericks i Joris Bonis, perkusista Jasper Barendregt oraz wokalista Dennis Maas. Grupa ma na koncie zaledwie jeden połnowymiarowy album, ale za to nie byle jaki. Formacja zadebiutowała bowiem pod skrzydłami uznanej w ekstremalnej muzyce wytwórni Season of Mist (wydawca m.in. Mayhem, Rotting Christ czy szwedzkiego Shining). To już o czymś znaczy, ale nie dziwota, bowiem album zatytułowany po prostu "Ulsect" to bardzo świeże spojrzenie na death metal.
Zespół ma poznańskim koncercie skupił się (nie mając specjalnego wyboru) właśnie na materiale z tego albumu. Usłyszeliśmy więc większość kompozycji, które na krążku się znalazły - nie wiem czy wszystkie udało się w ten nieco ponad 40 minutowy set upchać. W każdym razie Ulsect na żywo wypada zjawiskowo. Skąpana w dymie i podświetlona wyłącznie tylnymi lampami grupa stworzyła niezłe widowisko. Na scenie panowały ciemności, widoczne były tylko zarysy muzyków, jakby ich cienie. Widzieć ich twarze można było tylko spod sceny, pod którą się zresztą nie zapuściłem, więc w sumie to nie wiem. Taki wizerunek bardzo przypasował mi do mrocznej, ciężkiej i dość progresywnie zabarwionej muzyki. Większość kompozycji oparta jest na ciężkich riffach wydobywanych z nisko nastrojonych gitar. W sieci znalazłem komentarze, że Ulsect to "black djent" - i choć to spore uproszczenie to jednak coś w tym jest. Połamane rytmy na przemian z szybkimi blastami świetnie się sprawdzają. Formacja serwuje zróżnicowane kompozycje z wieloma zmianami temp, klimatu, nagłymi uderzeniami gitar i galopadami perkusyjnymi. Koncert podobał mi się tak bardzo, że mimo dość wysokiej ceny za płytę (15 EUR na Zachodzie to norma, ale 60 PLN w Polsce to trochę dużo) postanowiłem zaopatrzyć się w krążek z czarnym kołem na okładce. Będę śledził rozwój Ulsect i czekam na drugi album, oby poziom był równie wysoki.
- ISLANDZKI CHŁÓD -
Po krótkiej przerwie na scenie zameldowali się muzycy Zhrine. Kwartet, na który składają się basista Ævar Örn Sigurðsson (grający na... kontrabasie!), gitarzysta i wokalista Þorbjörn Steingrímsson, perkusista Tumi Snær Gíslason oraz drugi gitarzysta Nökkvi G. Gylfason pochodzi z mroźnej Islandii. Grupa również wydaje pod szyldem Season of Mist i... również ma na koncie tylko jeden album. Natomiast muzycy, którzy tworzą Zhrine to wcale nie początkujący grajkowie i mają na swoim koncie już pewne muzyczne osiągnięcia. Wciąż jednak kapelę należy postrzegać jako debiutantów. Ale ten debiut nie przeszedł bez echa. Formacja występowała już na największych metalowych festiwalach, w tym choćby Brutal Assault. Grupa uzyskała również olbrzymią liczbę pozytywnych recenzji krążka pt. "Unortheta". Ja również wpisałem się w ten potok pochwał i dorzuciłem swoich kilka groszy w mojej recenzji (dostępna tutaj). Nie zaskoczę więc pisząc, że na ich koncert czekałem tego wieczora najbardziej.
Zhrine przyszło mi już widzieć na "brutalowym" after party w Pradze w zeszłym roku. Na samym festiwalu jakoś mi uciekli, a pewnie pokrywali się z czymś ciekawszym (to straszne mieć tak szerokie horyzonty muzyczne, bo na podobnych festiwalach trzeba wiele trudnych wyborów podejmować). Podobnie jak wtedy także i tym razem formacja odegrała album "Unortheta" od deski do deski, nawet nie zmieniając kolejności utworów. Ale po co zmieniać coś, co jest tak udane? Nie ma powodu. Powodów do narzekań nie mieli też z pewnością widzowie, którzy pojawili się tego wieczora U Bazyla. Zhrine zabrzmiało potężnie, jak klasowy zachodni zespół, który jednak prezentuje dość niszową muzykę. Tak klarowne i mocne brzmienie w black metalu wciąż niestety nie jest standardem, a szkoda - bo "szrajn" (tak właśnie czyta się nazwę zespołu) swoim brzmieniem wgniata w podłogę. Wśród utworów, które mógłbym wyjątkowo wyróżnić w wersji na żywo są m.in. "Spewing Gloom" oraz "The Earth Inhaled", ale generalnie cały koncert był po prostu piękny. Występ natomiast był do bólu przewidywalny jeśli ktoś zna już "Unortheta". Mimo wszystko grupa potrafiła nieco rozruszać publiczność. A ja poruszony tym występem udałem się ponownie na stanowisko z merchem i... płyt już nie było. Niestety był to przedostatni przystanek trasy i merch strasznie przebrany, a CD Zhrine po prostu wyprzedane. Nie wróciłem jednak do domu z pustymi rękoma - na półce dumnie stoi już winyl "Unortheta" i tutaj na cenę nie mam co narzekać - 80 PLN wygląda całkiem spoko przy limitowanym do 300 sztuk wydawnictwie zespołu, który z pewnością będzie się piął w górę. No i ta cudowna okładka...
- POLSKI MROK -
Ostatni na scenę, po nieco dłuższej przerwie, wmaszerowali muzycy Blaze Of Perdition. Było to już moje któreś spotkanie z grupą na żywo i każde z nich wspominam bardzo dobrze. Jestem też fanem albumów "The Hierophant", "Near Death Revelations" oraz "Conscious Darkness". Pozostałe wydawnictwa (w szczególności te wcześniejsze) jakoś do mnie nie trafiają, ale pochodząca z Lublina formacja pokazuje, że z każdym kolejnym pełnowymiarowym albumem idzie do przodu. W dodatku z dużą pewnością siebie, bo stawiając na często dość długie kompozycje, co nie jest normą w prezentowanym przezeń gatunku. Zainteresowani wiedzą też, że zespół ma na koncie olbrzymią tragedię, a mimo wszystko przetrwał i stara się kroczyć stanowczo do przodu. Za taką postawę wielki szacunek, ale najważniejsze, że koncerty BOP wciąż stoją na bardzo wysokim poziomie.
Aktualnie grupa występuje w składzie: Wyrd (bas oraz wokal), znany z In Twilight's Embrace - M.R. (gitara, w zespole od tego roku), perkusista DQ (również od tego roku w zespole, wcześniej grywał w Mord'A'Stigmata) oraz drugi gitarzysta XCIII, który w zespole jest od samego początku, jeszcze spod nazwy Perdition. Formacja aktualnie wciąż promuje ostatni album "Conscious Darkness" i to właściwie na materiale z tego krążka skupić się powinien koncert. BOP zaczęli jednak inaczej, bo od "Into The Void Again". Już na początku słychać było małe problemy z brzmieniem, które jednak szybko zostały skorygowane i po jakichś 2-3 minutach tego utworu i już do końca występu wszystko brzmiało jak powinno. Kolejne utwory to już kompozycje z najnowszego albumu, czyli choćby "A Glimpse of God" oraz "Ashes Remain". Te poza brzmieniem zdaje się zostały też jakoś lepiej zagrane, a może po prostu znam je na wylot i moja głowa przy nich samoczynnie pomachiwała. Czytaj: lepiej mi się ich słuchało, w myśl zasady "lubię filmy, które już widziałem". Na koniec formacja zaprezentowała monumentalny i mój ulubiony "Detachment Brings Serenity", którym zresztą kończenie koncertów wydaje się być naturalne. "Blejzy" zagrały łącznie cztery (lub pięć, bo niestety nie pamiętam czy był "When Mirrors Shatter", który na koncertach w tym i poprzednim roku się pojawiał) utwory, ale cały występ trwał około 45 minut - taki urok długich kompozycji. Mało przerw, ale dużo konkretnego mocnego grania, do tego solidna oprawa wizualna i mamy pierwszej klasy koncert black metalowy. Właściwie nie wiem dlaczego Blaze Of Perdition nie zyskało wciąż nieco większego rozgłosu, na który z pewnością zasługuje. Z przyjemnością będę wybierał się na ich kolejne koncerty, bo BOP to klasa sama w sobie.
- podsumowanie -
Cały koncert składał się więc z trzech równych i bardzo dobrych występów. Z niewielką przewagę na pierwszym miejscu umieściłbym Zhrine, na drugim - zaskoczenie, jakim był występ Ulsect, a na trzecim koncert Blaze Of Perdition. Ale takie uszeregowanie byłoby głupie, więc wbrew zasadom ustanawiam właśnie trzy pierwsze miejsca, bo to jest w tym wypadku najbardziej sprawiedliwa klasyfikacja. Znakomity metalowy wieczór, który mógłby trwać trochę dłużej, ale po dobrych rzeczach zawsze pozostaje niedosyt. W tym wypadku niedosyt mam spory, czekam na drugie albumy od "zagraniczniaków" oraz kolejne koncerty Blaze Of Perdition.
___
Organizatorem koncertu był Left Hand Sounds - śledźcie ich profil, bo dzieje się tam wiele naprawdę dobrych metalowych rzeczy: www.facebook.com/lefthandsoundsorg - ProgRock.org.pl poleca!
Magiczny koncert A Perfect Circle w Krakowie
poniedziałek, 17 grudzień 2018 22:35 Dział: Relacje z koncertów
Kurz już opadł, ale emocje po pierwszym i historycznym koncercie A Perfect Circle w Polsce są wciąż silne. Koncert był w sobotę - kiedy zaczynam pisać tę relację jest poniedziałkowy wieczór, a ja wciąż mam w głowie widok ozdobionej wizualizacjami sceny i utwory, które dane mi było tego wieczora usłyszeć w krakowskiej Tauron Arenie. Od tego czasu przeczytałem już kilka relacji jakie pojawiły się w sieci i wszystkie są zgodne, że był to magiczny i niepowtarzalny występ. Żadna z tych relacji nie jest przesadzona i moja również taką nie będzie. I nie będę też sprzeczny ze zdaniem innych recenzentów, bo faktycznie - był to niezapomniany koncert.
Mrozem i dość ponurą pogodą przywitał tego dnia Kraków. Kiedy stało się przed Tauron Areną w oczekiwaniu na wejście do środka z nieba pruszył dość gęsto śnieg, a zziębniętych koncertowiczów owiewał przeszywający, zimny wiatr. Nieprzyjemna pogoda, ale z sympatii dla takiego zespołu jak A Perfect Circle człowiek jest w stanie zrobić naprawdę wiele. Wspomniany zespół wrócił na salony po czternastu latach niebytu wydając w tym roku album "Eat The Elephant". Nie oznacza to, że całkowicie zawiesił działalność, bo zdarzało mu się sporadycznie występować w tym czasie. Nigdy jednak, a istnieje już niemal 20 lat, nie zawitał do Polski. W ogóle koncerty APC w Europie należą do wydarzeń wyjątkowych, cieszy więc fakt, że trasa promująca najnowsze wydawnictwo grupy nie ominęła naszego kraju. Wielkie brawa tutaj dla Metal Mind Productions, którzy poza doskonałą organizacją wydarzenia odważyli się zaprosić zespół nad Wisłę. Co dziwne - koncert nie był wyprzedany pomimo swoistego kultu jakim otoczony jest "Perfekcyjny Krąg" w Polsce. Ale mnie to specjalnie nie zmartwiło, publiczność i tak dopisała, gdzieniegdzie widać było tylko luzy na trybunach, ale za to na płycie nie było w ogóle ścisku i każdy mógł w pełni rozkoszować się widowiskiem. Ponadto jak już mowa o organizacji wejście do budynku przebiegało sprawnie, odprawa akredytacyjna wzorowo, szatnie i stoiska gastronomiczne działaly bez zarzutów. Na tak zorganizowane koncerty nic tylko chodzić.
- CHELSEA WOLFE -
Przejdźmy jednak do meritum, czyli koncertów samych w sobie. Pierwsza na scenie i bardzo punktualnie zameldowała się Chelsea Wolfe. Artystka nie jest mi obca, a jeszcze w tym roku dane mi było widzieć ją na solowym występie w Poznaniu (wcześniej widziałem ją również na festiwalu Brutal Assault). Amerykanka wraz ze swoim zespołem towarzyszą A Perfect Circle na całej europejskiej trasie jako zespół supportujący, choć na plakatach ładnie się to nazywa "gościem specjalnym". Czy to dobry wybór? Nie mnie oceniać, z pewnością twórczość Chelsea wielu fanom APC ma szansę przypaść do gustu. Ale niestety w Krakowie koncert nie wypadł zbyt dobrze, a przynajmniej nie w porównaniu z tym co widziałem w jej wykonaniu dotychczas. Grupa zaczęła od "Feral Love" i już można było usłyszeć, że muzycy mają jakieś problemy z odsłuchami. Wyglądało to tak jakby zwyczajnie się nie słyszeli, bo połowa utworu rozjechała im się strasznie, a skonsternowana Chelsea też chyba nie wiedziała co i jak zaśpiewać, bo zabrakło tu kilku wersów. Później jednak było już lepiej, a takie "Spun", "Carrion Flowers" czy "16 Psyche" zagrały już bez zarzutów.
Niemniej samej wokalistce nie udało się jakoś złapać kontaktu z publicznością. Skąpana w skromnym świetle była ledwo widoczna, podobnie jak dość statyczny (poza basistą) zespół. Z pewnością nie było tutaj takiej pięknej więzi jaką Chelsea Wolfe nawiązuje z widzami na mniejszych, klubowych koncertach. A więzi tej doświadczyłem chociażby w Poznaniu - sprawdźcie moją relację tutaj. W Krakowie niestety były też problemy z nagłośnieniem, bo nie brzmiało ono tak jak powinno. Mocno przesterowane gitary są charakterystyczne dla muzyki Chelsea Wolfe, ale przysłaniały chwilami piękny wokal samej głównej aktorki, albo chwilami ginęły gdzieś w plumkaniu basu. Perkusja nie miała mocy, a sam wokal zdawał się "tonąć" w całej muzyce i efektach, które zwykle ta Pani używa do śpiewania. No cóż, moim zdaniem wielka hala zdecydowanie nie nadaje się na takie koncerty, potrzeba tutaj nieco mniejszej, bardziej intymnej sceny. Wtedy w pelni można rozkoszować się świetną zresztą muzyką, jaką prezentuje Chelsea Wolfe. Wszystkim więc polecam jej występy solowe jeśli pojawi się w przyszłości w Polsce (a przybywa tu stosunkowo często), a krakowski koncert niestety zaliczam do najsłabszych jej występów jakie widziałem.
- A PERFECT CIRCLE -
Punktualnie o 21:15 ze sceny dobywać się zaczęły pierwsze dźwięki spod szyldu A Perfect Circle. Grupa jak to ostatnio czyni zawsze rozpoczęła koncert od tytułowego "Eat The Elephant" z najnowszego krążka. Spokojne pianino w towarzystwie perkusji i basu wybrzmiało cudownie, ale szczęki opadły wszystkim kiedy pierwsze słowa utworu wyśpiewał schowany w cieniu Maynard James Keenan. Tak wyśmienitej formy wokalnej od tego Pana nie spodziewał się chyba nikt, zabrzmiał - jeśli można to w ogóle porównać - lepiej niż na albumie. Bo na żywo. Drugim utworem był singlowy "Disillusioned" i tutaj na scenie obecny był już cały zespół, włącznie z Billym Howerdelem, który dołączył w trakcie pierwszego numeru. Wspomniana dwójka to zasadniczo jedyni i główni członkowie A Perfect Circle. Są to założyciele tej "supergrupy", która "supergrupą" w myśl definicji była tylko chyba na debiutanckim albumie. Później, co dziś jest już jasne, okazała się bowiem dziełem wyłącznie Keenana i Howerdela. W trakcie promocji najnowszego albumu duetowi temu towarzyszą Jeff Friedl i Matt McJunkins, związani z innym projektem Keenana - Puscifer (ten drugi również z Eagles Of Death Metal), oraz obchodzący urodziny dzień przed krakowskim koncertem Greg Edwards, który wcześniej występował m.in. z Autolux, Failure, Lusk czy Replicants.
Po dwóch utworach z nowej płyty przyszedł czas na starsze kompozycje i tutaj pierwsza z mocniejszych pozycji, otwierający "Mer De Noms" utwór "The Hollow". Mocny riff przewodni oraz świetnie zaśpiewany refren sprawiły, że będąca dotychczas w lekkim szoku publiczność nagrodziła utwór gromkimi brawami już od pierwszych dźwięków. A Maynard pierwszy raz tego wieczora mógł trochę do mikrofonu krzyknąć. Nie mniej siły w głosie Keenana usłyszeliśmy przy okazji "Week And Powerless" z "Thirteenth Step" oraz progresywnym "Rose" - ponownie z debiutu. Ze wspomnianych albumów usłuszeliśmy jeszcze m.in. "Vanishing", "Blue", "The Package" czy "The Noose" (wszystkie z "Thirteenth Step") oraz coś na co wielu czekało - "Judith" z "Mer De Noms". O tym jednak za chwilę, bo jeszcze słów kilka o coverach, które zagościły na setliście tego wieczora. Pierwszym z nich był "People Are People" niemal w całości zaśpiewane przez Billego Howerdela. Ta kompozycja - oryginalnie od Depeche Mode - pochodzi z albumu "eMotive", na którym znalazło się wiele ciekawych coverów. Wspomniany odbiega dość znacznie od oryginału i doskonale wpisuje się w pozostałą twórczość A Perfect Circle. Innym coverem zaprezentowanym tego dnia w Krakowie był "(What's So Funny 'Bout) Peace, Love, and Understanding" w oryginale wykonywany przez brytyjską grupę Brinsley Schwarz. I ponownie utwór ten zaśpiewał w większości Howerdel, a sama kompozycja znacznie odbiega od dość wesołego pierwowzoru. Najciekawszym wg mnie coverem tego wieczoru był "Dog Eat Dog" z repertuaru legendarnych AC/DC. Tutaj akurat wykonanie nie odbiegało zbytnio od oryginalnego, za to Maynard pokazał się od strony rasowego, rockowego wokalisty, który w głowie ma nie tylko czułość i emocję, ale także drapieżność i rock'n'rollową moc. Zaskoczeniem jednak tego wykonania nazwać nie można, bo APC wykonuje ten utwór na aktualnej trasie zawsze, a znalazł się też w wersji studyjnej na jednym z singli wydanych do promocji "Eat The Elephant".
Wspomniałem, że wykonanie "Judith" było wyczekiwane przez wielu. I prawda, bo utwór ten dawno na żywo grany nie był, a to przecież wciąż najbardziej popularna kompozycja A Perfect Circle. Na wcześniejszej - letniej części trasy prezentowany był inny bardzo popularny utwór, tj. "The Outsider" (wg Last.fm oba są na czele najbardziej popularnych), tym razem zastąpiony przez "Judith". Kompozycja zabrzmiała potężnie i została też nagrodzona potężnymi brawami. Do najjaśniejszych fragmentów tego koncertu zaliczyć też trzeba doskonałe wykonanie "The Doomed", "TalkTalk" czy "Hourglass" zabarwionego silną elektroniką spod znaku Nine Inch Nails. Mi bardzo też podobało się psychodeliczne "Counting Bodies Like Sheep To The Rhythm Of The War Drums", które na żywo wręcz wbija w ziemię. Nie zgodzę się także z narzekaniami niektórych widzów na wykonanie "3 Libras" w wersji remiksowej znanej z "aMotion" (autorstwa Massive Attack). Wszyscy zainteresowani wiedzą bowiem, że APC nie wykonuje już oryginalnej wersji od 2004 roku (z jedynym wyjątkiem jakim był koncert zorganizowany z okazji 50-tych urodzin Maynarda). Nie ma więc, przynajmniej na razie, co liczyć na powrót do pierwotnej wersji "3 Libras", tym bardziej, że ta remiksowa na żywo sprawdza się znakomicie. Na koniec koncertu usłyszeliśmy natomiast "Delicious", na którym Keenan pozwolił widowni wyjąć telefony komórkowe i fotografować po czym... ulotnił się ze sceny.
I tak, po równych 100 minutach koncert ten dobiegł końca. Nie przypuszczałem, że na mój osobisty "Koncert Roku 2018" przyjdzie mi czekać aż do połowy grudnia. Po drodze takich koncertów ogłosiłem już kilka, a jednym z nich był choćby występ A Perfect Circle w Berlinie (moja relacja z tego koncertu: tutaj). W ogóle ten rok był bardzo intensywny koncertowo i obfitujący w wiele dobrych, bardzo dobrych oraz znakomitych występów. Ale to właśnie historyczny, bo pierwszy w Polsce koncert grupy dowodzonej przez Maynarda Jamesa Keenana i Billego Howerdela zasługuje na miano "Koncertu Roku". Wszystko zagrało znakomicie: nagłośnienie - cudowne; wizualizacje - cudowne; forma muzyków - cudowna; setlista - hm, no tutaj tylko jedno zastrzeżenie, czyli brak "So Long, And Thanks For All The Fish". Ale nie można mieć wszystkiego, ten utwór i "The Outsider" dane mi było usłyszeć w Berlinie, więc na mojej liście "must hear" pozostaje już chyba tylko "Magdalena".
Kiedy tak sobie piszę tę relację i zmierzam już (wreszcie) do jej końca to myślę, że takie koncerty jak A Perfect Circle w Krakowie nie zdarzają się zbyt często. Mój apetyt przed przyszłorocznymi koncertami Tool został rozbudzony do granic, ale przecież APC to nie Tool. Ta grupa wyrosła już na zdecydowanie coś więcej niż "projekt gościa z Tool". To światowa gwiazda, grająca koncerty na najwyższym światowym poziomie i czarująca swoją muzyką. Nie pamiętam na jakim występie stałem oczarowany przez okrągłe 100 minut, ale na tym tak było. Mam tylko nadzieję, że gorące przywitanie przez polską publiczność sprawi, że będzie nam jeszcze dane usłyszeć A Perfect Circle nad Wisłą i nie każą na siebie czekać długo.
___
Fot. Paweł Świtalski
Związki Maillarda powstały kilka lat temu, kiedy to trójka znajomych z dwóch różnych, wrocławskich zespołów postanowiła połączyć swoje siły w nowym projekcie. Nie jest to jednak typowa rockowa kapela. Tym, co odróżnia tę grupę od innych, jest jej sposób działania. Związki Maillarda działają na dość luźnych zasadach - nowe utwory tworzą w zależności od własnych potrzeb, grają to, co im się w danej chwili podoba i nigdy nie wiedzą, jak ostatecznie będą brzmieć. Mimo to stałymi elementami ich twórczości są skłonności do różnych eksperymentów, pewnej dozy psychodelii i dysonansów. Innymi słowy: jest to eksperymentujący rock instrumentalny.
Jak na razie wydali dwie płyty EP i trzy single, ale każde z wydawnictw spotkało się z niespodziewanie dobrym przyjęciem na ich lokalnej scenie. Co najważniejsze, Związki Maillarda wciąż mają w głowie różne pomysły, którymi chcą dzielić się ze słuchaczami.
Najświeższym owocem dźwiękowych poszukiwań zespołu jest ich debiutancki album zatytułowany "Cyrk".
Związki Maillarda tworzą:
Paweł Drygas – perkusja, sample
Mikołaj Łapiński – gitara basowa, sample
Michał Zasłona – klawisze, syntezatory
Jakub "Duży" Zawadzki – gitary, noise, elektronika
WWW:
https://zwiazkimaillarda.bandcamp.com
https://www.facebook.com/zwiazkimaillarda
https://www.youtube.com/user/zwiazkimaillarda
Myrkur + Jo Quail | Poznań, 10.12.2018 | Klub U Bazyla
środa, 12 grudzień 2018 22:55 Dział: Relacje z koncertów
To, że black metal w końcu wkroczy "na salony" było do przewidzenia. Zrobił to zresztą już ładnych kilkanaście lat temu, a jeśli by się uprzeć to nawet w latach 90'. Niemniej dopiero w ostatniej dekadzie zaobserwować można nasilony szturm black metalu na tzw. mainstream, choć chodzi tu oczywiście o główny nurt muzyki metalowej. Jednym z takich przykładów, trochę na siłę opieczętowanych łatką black metalu, jest projekt drobnej blondwłosej Dunki imieniem Amelie Bruun - Myrkur.
Zacznę jednak od początku: Myrkur jako zespół od początku czerpał pełną garścią z muzyki black metalowej zawierając w swoich kompozycjach siarczyste blasty, charakterystyczny, piekielnie brzmiący growl (inny niż ten znany z choćby death metalu) oraz ultra-szybkie riffowanie na gitarach, tworzące przesterową ścianę dźwięku. Ale Myrkur jest zdecydowanie bardziej eklektycznym tworem aniżeli mogłoby się co po niektórym wydawać. Klarowne i najbardziej oczywiste są elementy skandynawskiego folku w tej muzyce, ale doszukać się możemy też post rocka, ambientu, muzyki klasycznej, a w niektórych melodiach również popowych naleciałości. Nie dziwota - w końcu Amelie zaczynała swoją karierę od pop rockowych pioseneczek, które swoją drogą stały na, co tu marudzić, dość solidnym poziomie (życzyłbym sobie, żeby taka muzyka grała w radiach, zamiast mielonych na okrągło muzycznych papek). Dzięki eklektyzmowi temu, oraz kilku innym powodom, o których za chwilę, Myrkur zdobyła w krótkim czasie bardzo spory rozgłos, wzbudzając też spore kontrowersje. O tym jak radzi sobie na żywo miałem okazję przekonać się w ubiegły poniedziałek odwiedzając poznański Klub U Bazyla.
Najpierw jednak na scenie pojawiła się Brytyjka występująca pod pseudonimem Jo Quail. Artystka ta występuje solowo grając na wiolonczeli elektronicznej, choć zakładam, że ma spore doświadczenie również w grze na klasycznej wiolonczeli, oraz pewnie kilku innych instrumentach. Sympatyczna Brytyjka sprawiła bowiem wrażenie bardzo wyluzowanej i pewnej siebie i choć jej koncert trwał zaledwie 30-35 minut (nie do końca sprawdziłem czas) to mógł się z pewnością podobać. Wiolonczelistka zaprezentowała wyłącznie swoje utwory, korzystając tylko ze wspomnianego wyżej instrumentu oraz tzw. loopera, którym zapętlała poszczególne motywy i przez to utwory stopniowo się rozwijały. To co zaprezentowała można by określić jako mieszankę muzyki poważnej z muzyką folkową czy etniczną, w dość awangardowym wydaniu. Nie przygotowałem się przed koncertem, ale już po fakcie sprawdzając niektóre jej kompozycje mogę potwierdzić, że zagrała np. "Adder Stone" czy "The Falconer" (jeśli się mylę to proszę o poprawienie ;)). Szkoda, że zabrakło czegoś co udało mi się znaleźć w sieci, czyli jej interpretacji NIN-owego "The Great Below", ale teraz już wiem, że może warto się wybrać na jej kolejny koncert w Polsce! W każdym razie jej krótki, ale interesujący występ bardzo mi się podobał. Pozytywne zaskoczenie.
Po krótkiej przerwie na scenie zameldowała się Amelie Bruun wraz z zespołem oraz... Jo Quail. Panie postanowiły bowiem, że pomiędzy ich występami (Brytyjka towarzyszy Myrkur na całej europejskiej trasie) będzie miał miejsce krótki set akustyczny w klimacie folkowym. Świetny pomysł muszę przyznać, ponieważ pozwolił płynnie przejść z występu supportu do zasadniczego metalowego seta Myrkur. Kilka słów więc o tym folkowym przerywniku - muzycy zaprezentowali swoje interpretacje folkowych kompozycji m.in. z Norwegii, Szkocji oraz... gry Wiedźmin. Nie wiem czy to ukłon w stronę polskiej publiczności, ale zaprezentowane na żywo "Lullaby of Woe" to z pewnością rzadkość. Usłyszeliśmy też duńską piosenkę folkową "Två konungabarn" w nieco odmiennej i bardziej rozbudowanej wersji niż ta znana z kanału YouTube Myrkur. W tym folkowym secie mogliśmy również podziwiać grę na tzw. nyckelharpa, czyli instrumencie podobnym do liry bizantyjskiej. Na tym smyczkowym instrumencie zagrała oczywiście sama Amelie Bruun, która swoją drogą wrzuca do sieci mnóstwo utworów, które wykonuje na tym właśnie instrumencie.
Kiedy folkowa część występu dobiegła końca z głośników zaczęły wydobywać się złowrogie, ambientowe dźwięki. Wszyscy wiedzieli na co przyszła pora i - co widać było po publiczności - spora część widowni właśnie na to czekała. Rozpoczął się właściwy set Myrkur, czyli ten metalowy, w którym pędzi perkusja, rzępolą gitary, a bas muska niskimi tonami nie tylko uszy, ale też podbrzusza słuchaczy. Grupa rozpoczęła od "The Serpent", czyli mocnego uderzenia z zeszłorocznego albumu Myrkur "Mareridt". Powolny riff i kroczący rytm zabrzmiały potężnie, a psychodeliczny wokal drobnej Dunki oplatał umysł. Muszę przyznać, że przy okazji tej kompozycji miałem pewne skojarzenia z... Björk, ale taką w wydaniu metalowym. Kolejnym utworem był jeden z "przebojów", czyli "Ulvinde", który został przyjęty gromkimi brawami. W końcu też usłyszeliśmy rozpędzoną perkusję i black metalowe riffowanie, choć bardziej w stylu Alcest niż Mayhem. W bardzo przekrojowym secie znalazło się miejsce na utwory ze wszystkich wydawnictw Myrkur, czyli np. "Dybt i Skoven" z debiutanckiej EP "Myrkur" (później wydany również na albumie "M") czy pochodzący z pierwszego LP "Skøgen skulle dø" oraz "Onde børn". Na bis natomiast grupa zaprezentowała "Juniper" z tegorocznej EP o tym samym tytule oraz dodatkowy utwór, który Amelie Bruun wykonała solo, a którego tytułu nie znam.
Poza muzyką urzekła mnie skromna, ale bardzo klimatyczna scenografia, na którą składały się statywy w kształcie drzewek, a na których zainstalowane były lampki przypominające lampiony. Skąpana w większości występu w mroku scena rozbłyskała, a dodatkowa praca tradycyjnych estradowych świateł współgrała znakomicie z muzyką. Co do brzmienia również nie mam żadnych zastrzeżeń, ponieważ koncert zarówno gwiazdy jak i supportu zagrał wyśmienicie. A czy warto było się wybrać tego dnia do Bazyla? Oczywiście, że tak i kto nie był niech żałuje. Wspomniałem na początku o powodach, dla których Myrkur odniosła sukces i właśnie o nich chciałbym na koniec napisać. Powody te było widać na widowni: ludzie w koszulkach Mgły, Sólstafir, Alcest stali obok ludzi, którzy na metalowe koncerty pewnie w ogóle nie chodzą (albo na takich nie wyglądają). A jeszcze między nimi wypatrzeć można było słuchaczy wyglądających na miłośników gotyku, folk metalu itd. Wymieniać a wymieniać, po prostu w Bazylu tego wieczora było bardzo różnorodnie.
Szkoda tylko, że merch był tak strasznie drogi...
Trzecia płyta Nonamen - Interior’s Weather gotowa.
Zespół prezentując okładkę zapowiada premierę całości, poprzedzoną dwoma singlami, jeszcze w 2018. Koncepcyjny album Interior’s Weather będzie stanowić najcięższy materiał w dorobku zespołu, będzie składać się z 7 utworów.
HEARTrockowanie po raz kolejny roztapia serca!
Pomimo tego, że za oknem coraz chłodniej, zapał muzyków z The Kroach oraz ich gości nie stygnie. 22. lutego, w warszawskiej Progresji, odbędzie się druga edycja HEARTrockowania, czyli charytatywnego koncertu walentynkowego. Moc rockowych przebojów z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych rozgrzeje nawet najbardziej zmarznięte serca. Cały dochód ze sprzedaży biletów zostanie przekazany Michalinie Bruhn - małej dziewczynce, cierpiącej na SMA - Rdzeniowy Zanik Mięśni, podopiecznej Fundacji Avalon.
Na scenie zobaczyć będzie można muzyków z całej Polski, a nawet z zagranicy. Poza The Kroach, którzy reprezentowali Polskę na niemieckim festiwalu Wacken Open Air 2017, wystąpią: Juan Carlos Cano - zwycięza 4. edycji The Voice Of Poland, Gabriel Keyes - charyzmatyczny wokalista szwedzkiego CrashDiet, Rafał Inglot - bębniarz z zespołu Michała Szpaka, Kier Kemp - brytyjski wokalista projektu Inklings, znany szerszej publiczności z Fearless Vampire Killers, Paweł Izdebski oraz Paweł Skiba - wokaliści najlepiej znani ze Studia Accantus, poznański zespół Wolf Spider, który od lat rozgrzewa publikę m.in. Metalmanii, Maks Kwapień - przebojowy finalista obecnej edycji The Voice of Poland, a także Michał Lonstar - jeden z największych muzyków country w Polsce oraz Jan Więckowski - wokalista Unemployed Lovers.
Pomagaj, dobrze się bawiąc - przyjdź na HEARTrockowanie i wesprzyj Miśkę w walce z SMA!
Bieżące informacje na: facebook.com/heartrockowanie/ Bilety dostępne od 07.12 na www.progresja.com
Impreza jest objęta Honorowym Patronatem Burmistrza Miasta Sulejówek, Honorowym Patronatem Burmistrza Miasta Radomia, a także wspierana przez firmy i portale: NoLogoPicks, Akademia Menadżerów Muzycznych, Kvlt.pl, Strefa Music Art., Szarpidrut.pl, Radom24.pl, Radio ProRock, Metal Mundus, Metal Duma Productions, Tygodnik Lokalna, JKB Print.