Industrial Blues w stronę East EarthBand - 18.05.2013r.
wtorek, 28 maj 2013 22:24 Dział: Relacje z koncertówIndustrial Blues
w stronę :
East EarthBand
Chełmek. Noc muzeów…Garstka coraz to większa zaciekawionych…Świat industrial design, świat fabrycznych lat komuny, stanął jak pomnik tego, co żyło, tętniło, a martwym się stało obozem wspomnień. Łzy rdzy kradną pamięć o tym jak żyło się kiedyś…Historii ciężkie karty, lecz ważki rozdział walk o wolność...
Zapalający światła Paweł, zapalił taktu klaskiem utworu brzask.
Ku pamięci Niemenowi Freedom projekt ku wolności
i przeciw krajowej zazdrości wszczął.
Z East Earth Band-em za walkę się dziś wziął!
Para buch !
Kotły w ruch...
Skoliasową falą zaciągnął się
Spływając z tonu miękko po głosu strunach...
Cisza nastała na trybunach.
Stary blues z lat 30- Good Morning Blues...
Z lekkim załamaniem nieco Riedel-owskim, nonszalanckim gestem emanując,
Altówki jęki mu wtórując,
echa pogłosem epatują,
to znów ciszy patosem ujmują…
Aż tu nagle leader z komórką w ręku kumplowi strzela fotę.
Z kartki tekst czyta, a klita
muzyczna… zgrana i kwita!
Taki w tym luz blues i shoes…
Z radości oczu wzniesieniem,
muzyką wyłącznie, upojeniem
Gorącym soczystym brzmieniem
tryska gitara
Z wokalem niezła para
Basik zgrabnie się i przepisowo snuje.
Chichem prycha leader i pohukuje ..
„ Facet w meloniku” i wszyscy równi są-
Bo „ziemia to nasz wspólny dom”...
Dudnią butami ludzie na 2
i choć to nie Anawa,
Choć gasi peta
Nasz poeta
to racje ma,
ze i tak bluesa też się gra...
Mimika i gestykulacja odkręcone na ful
Gitarze się obręcz śpiewa
wokal hi-het-em dogrzewa-
-Synestezja jam-owych wieczorów
Meliniarskim fasonem,
nico spóźnionym delay-a tonem,w nieco niegdysiejszym klimacie zasmakowali.
Wyrwani jakby z PRL-owskiej kolejki po sznurek i ogórek.
Radosne i żwawe...na haju podniebnym granie trwa .
nowa fala wolności dawno nam znanej
lecz dziś w czasach pustki niespodziewanej...
„wolnością bądź!” zaśpiewał z autystycznym gestem.
Co jeszcze:)?...
B.B. Kinga nuta spoziera- Tytułowe liście opadły jesiennie. Selektywne gitarowe tony
let’s Led Zeppelin i odfrunęli nieco..
Jakoby skrzypka na dachu już mając
A z wokalistą niczym czekoladowym motylem odpływając...
Posłuszny hi hat tylko niech hat uniesie
i jak w marzycielu wibracja tomów tonów ich poniesie..
Flenger-owe altówki jęki
z pocałowaniem ręki,
przeforsują czyjeś marzenia?
W takich wibracjach świat się odmienia
a powietrze stan skupienia zmienia:)..
Lecz i to jest bez znaczenia...
czasem z tekstu umkną mi słowa dwa,
lecz i tak bywa,
Że swoboda więcej znaczy niż słów gra..
Smyków altówki szaleństwo odprawiają.
pod prądem chłopaki grają
i pod prąd na świat spoglądają:)
Choć chłodek wieczorny lecz nie plucha
To serduszko jak z pieca bucha
……Mieli struny paluszkami jak w młynku wiruje dźwięk,
Kręci się i kręci nas ten numeru skręt:)...
Bardzo człek kontent:)
No i masz:
„Zapalam papierosa wypijam 3piwo...”
Mnie walczącej z nałogiem wśród młodzieży zrobiło się zimno..
Ale rozbraja mnie nieco krasnalski wizerunek Pawła jak z ”push the tempo”.
Numery jego kotłują myśli: to kocioł to stopa w uszy uderzy fali wibracją
Tadkowi Nalepie ukłon składa: „ostrzeżenie dla pięknych dam” „oni zaraz przyjdą…
Tu”...basik z gitarą w tandemie ...jękiem i posuwiście.„ Na pewno masz mi za złe...
Oni zaraz przyjadą...Już nie będziesz zdradzać mnie..”
Gitarka pokrętnie pomyka dźwięk z pod struny uchodzi cały
W pasji iskry leciały
Krzemem zaprawiony paznokcia ton.
Iskrzy dźwięcząc niczym dzwon...
...”Blues z Irlandii: Love is Blindness”
Glissando cudnie ześlizguje się po gryfie.
Człek w chwilę jedną jest na Teneryfie!
...Piękny wstęp gitary
On to wie… paluszki płyną progami
wprost falami...
Ton, szyk… gest...
Gitara solo obłędne odpala!
Niczym wyścigowa bryka…
pomyka…
Szranki gestów to gitarzysty to skrzypka
Zegar tyka
Perkusji test...
Prędkości to jest...
Psychodeliczne, cudne, nieobłudne granie.
Gitarzysta to ścisza się, niby to na pożegnanie…
To zgłośnia się-gałki w dłoniach wręcz ma
„Larwa”...Niemena rozwija się show trwa.....
Jakby tekst skatem sie stawał
manierą ciekawa
Efekty altówki alternatywne
acz i proaktywne
... I raperski ton a’la Tyma skecz :”Pora reluksu, porerareksu”…pamiętacie?
Niemal smyka połkną Paweł w półtakcie
w gry trakcie.
Asymetria kotłów i hi hat-a bon ton z vibrato gitary pofolgował sobie...
Nogami strzyże
i peta liże
Bogdanowi Lewandowskiemu, co pamięci tego dnia jemu radia fale odmówiły...
Radia fala.. Ni cala…
nie chciała…ała ała…
to boli gdy puszcza się tylko co kasa pozwala
Nalepy nutka zawodzi...”Gdybym był wichrem!”- groźbą zabrzmiało…
Chrypa jak i alikwotyczny śpiew
Niczym rządny krwi Lew
Wichrów poczuł Paweł Zew!
Ryknął jakby w gardle miał didgeridoo
Że omal nikt nie wiedział who is who?
Jakby przester struny głosowe łapały,
że człek się ostał cały…?...
...
Ten wokal to Lokomotywa
I niech nikt się nie zgrywa…
Sojka, Riedel, Skolioz, jeszcze kto?
W jego strunach było jeszcze paru!… O!…
A braciszek jego to cicha woda…
Marnuje się chłopak scena większa być dla niego winna jaka szkoda!
...
Willie Dixon “You shook me”
Koncert nas oniemiał -ot słowa trzy…Blues Brothers byli by szczęśliwi.
Nikogo to nie dziwi
Chłopaki nie dają temu pokoleniu „zgasić wątłego płomienia bluesa”, który żarzy się,
Tanim popem. Niech sił im wystarczy za wielu, co gatunek udziwniają, znieczulają,
na piękny jego oryginalny ton, z lat, co ich niektórzy już nie pamiętają…
Śledzimy was …niech wiatry sprzyjają…!
Alesandra Dudziak 28.05.2013r.
01. Little Black Book Of Songs - 5:11
02. Don’t Drink With The Devil - 5:10
03. Old Habits Die Hard - 4:35
04. Burlesque - 4:55
05. The Good Old Days - 4:57
06. De la Luz - 1:08
07. Devil In Disguise - 4:41
08. Lonely Are The Brave - 6:02
09. Shadow Of Romance - 3:57
10. Sweet Little Mistreated - 4:50
11. Men Of War - 6:39
12. The Fallen - 2:06
Czas całkowity - 54:11
- Doogie White - wokal
- Chic McSherry - gitara
- Andy Mason - instrumenty klawiszowe
- Alex Carmichael - gitara basowa
- Paul McManus - perkusja
oraz:
- Paul Hoddow - puzon (4)
- George Morrison - saksofon (4)
- John Beresford - trąbka (4)
01. Too Good To Lose - 3:09
02. This Boy - 4:50
03. Lesson In Love - 5:49
04. Amy - 5:17
05. Just For Today - 3:45
06. What Do You Say - 5:36
07. Still In Love - 4:12
08. Young And Restless - 4:10
09. Shame The Devil - 9:50
Czas całkowity - 46:38
- Doogie White - wokal
- Chic McSherry - gitara, dodatkowy wokal
- Andy Mason - instrumenty klawiszowe
- Alex Carmichael - gitara basowa, dodatkowy wokal
- Paul McManus - perkusja
Ukazanie się kolejnego krążka Riverside to zawsze pretekst do debaty w kręgach miłośników prog rocka. Jedni powiedzą, że to już nie to samo, inni westchną z ulgą: no, wreszcie! I każdy będzie miał swoje własne, podyktowane gustem racje. Dlaczego „Shrine Of The New Generation Slaves” brzmi tak, a nie inaczej, opowiedzieli nam Piotr Grudziński i Mariusz Duda.
Nie myślałem, że kiedykolwiek to powiem: Riverside nagrało wyluzowaną płytę!
MD: Dziękuję, potraktuję to jako komplement.
Wasze wcześniejsze albumy były gęsto napakowane dźwiękami, tu jest przestrzeń, miejsce na oddech.
MD: Faktycznie, wcześniej bardzo dużo się na naszych płytach działo. Czasami nawet za dużo. Przed nagraniami nowej płyty zrobiłem rachunek sumienia. Zadałem sobie pytanie - co nam najlepiej wychodzi, jaki element naszej muzyki zawsze się broni bez względu na brzmienie, bez względu na czasy i mody. Wyszło mi, że melodie. I na tym postanowiłem się na nowym albumie skupić. Na pewno też praca nad Lunatic Soul kazała mi spojrzeć na Riverside trochę inaczej. Nie ukrywam, że chciałem nas przeczyścić, jeśli chodzi o aranżacje.
„Shrine Of The New Generation Slaves” ukazało się trzy i pół roku po Waszym poprzednim longplayu. Czuliście głód nagrania nowej płyty?
PG: Przede wszystkim chcieliśmy złamać pewien schemat. Wszystkie nasze wcześniejsze albumy ukazywały się regularnie co dwa lata. Teraz postanowiliśmy zrobić dłuższą przerwę, w spokoju popracować nad płytą. Ale i tak w międzyczasie wydaliśmy EPkę „Memories In My Head” żeby skrócić fanom czas oczekiwania na pełny krążek.
Akronim tytułu brzmi „S.O.N.G.S.”. Moim zdaniem materiał jednoznacznie piosenkowy nagraliście dużo wcześniej, na „Voices In My Head”. „Shrine…” to raczej melodie
MD: Myślę, że można te płyty pod pewnymi względami porównać. Odcisnęło się na nich trochę więcej mojej indywidualnej melancholii.
PG: Piosenki pojawiały się na każdej naszej płycie. Chcieliśmy tym tytułem podkreślić formę utworów, inną niż wcześniej. Te nasze piosenki nie trwają po cztery minuty, ale nie są też skomplikowane, nie ma długich form oprócz „Escalator Shrine”, który jest najbardziej zbliżony formą do stylu z poprzednich płyt.
„Escalator Shrine” też podobno zaczął się od czterominutowego utworu?
MD: Trochę tak. Graliśmy kiedyś koncert w Finlandii i spontanicznie zagraliśmy riff. Bardzo mi się podobał, chciałem go koniecznie wykorzystać na płycie, ale widziałem go raczej jako finał dłuższego, powiedzmy ośmiominutowego utworu. Brakowało mi jednak początku. Kiedy zaczęliśmy tworzyć ten początek kompozycja rozciągnęła się do prawie trzynastu.
PG: Tak zawsze powstawały u nas długie formy. Jest jakiś patent, trwający dość krotko, ale wcale nie chcemy go kończyć, wolimy naturalnie rozwijać. Zawsze zresztą mieliśmy talent do dłuższych kawałków, ale myślę, że po tej płycie trochę się to zmieni. Również niektórym fanom poprzednia płyta, „A.D.H.D.”, nie przypadła do gustu, bo składała się z samych takich skomplikowanych kompozycji. A tu mamy powrót do Riverside lirycznego.
Skoro mowa o „A.D.H.D.” – mieliście dziś, grając w Olsztynie, szczególną motywację do grania utworów z tej płyty? Na prawo od sceny mieliście namalowany na ścianie wielki portret Szymona Czecha, który „A.D.H.D.” produkował.
PG: Byliśmy z Michałem na jego pogrzebie, zaraz po nim wsiedliśmy do samochodu i od razu włączyliśmy „A.D.H.D.”. Wielka szkoda, że stało się tak, jak się stało. Gdyby Szymon żył, na pewno dziś byłby z nami. Zresztą może nawet gdzieś tu jest. Takie sytuacje zawsze bolą. Zwłaszcza, że Szymon to był człowiek, którego nie dało się nie lubić.
MD: Wciąż nie mogę uwierzyć, że to się stało. Że Szymona już z nami nie ma. Kolejny raz uświadomiłem to sobie właśnie dzisiaj, kiedy graliśmy „Left Out”.
Całe „S.O.N.G.S.” jest raczej stonowane. Pilotowanie go drapieżnym „Celebrity Touch” może być dla słuchacza zmyłką.
MD: Nie widziałem innego kandydata na singel. Jeśli się promuje płytę na którą ludzie czekali cztery lata, to należy dać sygnał, że zespół ma też coś nowego do powiedzenia. A w „Celebrity Touch” świetnie to słychać. Popełniliśmy na albumie dwa kawałki w tym klimacie, ale to wystarczyło, żeby niektórzy nazwali nas polskim Deep Purple (śmiech).
Sami przyznawaliście się do inspiracji Pink Floyd i Deep Purple, ale jeden z utworów roboczo zatytułowaliście „Depeche Mode”
MD: Tak nazywaliśmy „Feel Like Falling”. Miałem z nim trochę problem. To jest utwór, który wpada z miejsca do głowy i raczej szybko się osłuchuje. Ale po kolejnych przesłuchaniach wraca na swoje miejsce. Myślałem nawet, żeby go dać na stronę B singla, ale dobrze, że trafił na płytę. Uzupełnił dynamikę albumu.
Partie gitarowe na „S.O.N.G.S.” są najbardziej zróżnicowane spośród wszystkich płyt Riverside.
PG: Nie ma tych gitar tym razem aż tak dużo, postawiliśmy na granie zespołowe. Nie ma u nas jakiejś wirtuozerii, raczej chodzi o to, żeby każdy instrument miał swoje właściwe miejsce i czas. Pod tym względem jesteśmy zespołem z prawdziwego zdarzenia – jest demokracja, nikt nie pcha się przed szereg. Oczywiście Mariusz jest liderem, wokalistą, ma bardzo charakterystyczny głos. Ale instrumentalnie – żaden z nas nie dominuje. A różnorodność wymusiła formuła albumu – do każdej piosenki musiałem szukać odpowiednich patentów, zamiast na siłę pchać moje typowe brzmienie.
Zawsze przy okazji Waszych albumów pojawia się sporo dodatkowej muzyki instrumentalnej. Czy to dobra okazja do wyżycia się dla gitarzysty?
PG: Niekoniecznie. Tak jak mówiłem – myślimy przede wszystkim o utworze, a nie o czyichś ambicjach. Jeśli gdzieś będzie pasowało fajne solo – to wtedy je dołożymy. A w „Night Sessions” na dodatkowej płycie nie ma miejsca na dzikie solówki, bo to raczej ambient. Wszystkie instrumenty służą tu za tło, budują nastrój. Bardzo lubimy tworzyć takie kawałki – z dużą ilością elektroniki, transowe, bez wokalu. Może kiedyś zrobimy poboczny projekt z taką muzyką.
„Night Session” nagraliście w czasie, który w studio był zarezerwowany dla Lunatic Soul. Jak idą przygotowania do kolejnej płyty?
MD: Na razie musimy skończyć trasę Riverside, wtedy będę mógł na spokojnie ogarnąć temat. Bardzo chcę, żeby album wyszedł w 2014 tym roku.
Mariusz, teksty z „S.O.N.G.S.” wydają się korespondować z „A.D.H.D.” Znowu bierzesz się za socjologię. Mikroświat jednostki odłożyłeś na bok po czarnej trylogii.
MD: Transcendentalne odloty zostawiłem dla Lunatic Soul, tu chciałem opisać świat zewnętrzny. Postanowiłem zrobić jeszcze jedną płytę o dzisiejszych czasach. Żeby ludzie po dziesięciu latach, słuchając „ S.O.N.G.S.”, mogli powiedzieć: faktycznie, tak się wtedy niektórzy z nas czuli. To miało być takie zdjęcie teraźniejszości. Znów gdzieś po drodze przewinęła mi się filozofia Zygmunta Baumana.
Opisałeś tym razem różne formy zniewolenia. Czy według Ciebie można się z nich wyrwać? Są jeszcze miedzy nami wolni ludzie?
MD: Oczywiście! Wszystko zależy od tego czy lubisz to czym się zajmujesz. Czy np. Twoja praca sprawia Ci satysfakcję. Czy spędzasz większą część swojego życia według własnych zasad. A jeśli już z jakiegoś powodu jesteś zniewolony to czy to zniewolenie akceptujesz. Bo jeśli w nim tkwisz i cierpisz z tego powodu, to oprócz Ciebie cierpią wszyscy naokoło. Zaczynają Cię też unikać. Sam też staram się unikać osób wiecznie sfrustrowanych, narzekających na cały świat i licytujących się dolegliwościami i ilością pochłanianych leków.
Rozumiem, że dla Ciebie centrum handlowe to metafora nowej, niewolniczej świątyni. Rozumiem, dlaczego Travis Smith na okładce przedstawił ludzi w tym centrum jako bezosobowe sylwetki. Tylko czemu tak niepokojąco świecą im się oczy?
MD: Oczy zdradzają duszę. Ludzie zmieniają dzisiaj swoje twarze, zmieniają ubrania, osobowość, ale oczy zawsze ich zdradzą. To trochę jak w tekście „Egoist Hedonist”. Piszę tam, że tłum mnie powala, chce mnie zlinczować, jest wściekły, ale w ich oczach widzę też smutek i przerażenie. Travis chyba specjalnie zostawił te oczy. Wyglądają niepokojąco, ale mogą też dawać nadzieję na wyjście z tej bezosobowości. Mówią, że jest możliwość dostrzeżenia w sobie człowieczeństwa.
Też umieściłeś na końcu płyty iskierkę nadziei. Słowa „Cody” wywracają wymowę albumu do góry nogami.
MD: Nie chciałem kończyć tej płyty pesymistycznym akcentem. Zostawiać ludzi czołgających się ku przepaści i spadających z niej niczym lemingi. Chciałem zostawić nam światełko w tunelu, nadzieję. A o tych, którzy spadli, opowiem na kolejnym albumie.
„Conceiving You” stało się takim love songiem dla fanów prog rocka. Zastanawiałeś się kiedyś ile spośród tych obściskujących się przy nim par zdaje sobie sprawę, że to fragment dłuższej opowieści, która wcale nie kończy się dobrze?
MD: Nie wiem czy wszyscy są świadomi wydźwięku tego tekstu. Opowiada o postaci, która nie istnieje, wymyślonej przez bohatera. Jeśli jednak dzięki ten utwór pozwala komuś swoją wyimaginowaną miłość urzeczywistnić, mogę się tylko cieszyć!
Dziękuję za rozmowę!
Rozmawiał: Paweł Tryba
01. Runaway - 5:47
02. Mgła - 4:30
03. Mellow Love - 4:00
04. Blue T-shirt - 5:57
05. Kolorowanka - 4:37
06. Little Angel - 6:03
07. UTB - 4:35
Czas całkowity - 35:29
- Miłek 'Polop' Piątek - wokal
- Sebastian 'Katchor' Kacza - gitara
- Tomek 'ZBuK' Prażuch - gitara
- Sławek 'Wesoły' Wesołowski - gitara basowa
- Krzysiek 'Micek' Mickiewicz - perkusja
Tony Iommi, "Iron Man. Moja podróż przez NIEBO I PIEKŁO z Black Sabbath"
piątek, 24 maj 2013 08:05 Dział: Recenzje książekTony Iommi, Iron Man. Moja podróż przez NIEBO I PIEKŁO z Black Sabbath. Kagra, 2013, 327 pp.
Wydawnictwo Kagra nie przestaje sprawiać przyjemnych niespodzianek wielbicielom klasycznego rocka. Do innych ciekawych pozycji biograficznych w katalogu tego wydawcy dołączyła książką Iron Man, na którą składają się wspomnienia Tony'ego Iommi z okresu całej kariery Black Sabbath.
Przyznam szczerze, że dawno już nie bawiłem się tak dobrze podczas czytania rockowej biografii. Tony potrafi opowiadać nie tylko z dużym poczuciem humoru, ale w dodatku robi to bez zadęcia i z dużym dystansem do siebie, kolegów z zespołu, a także samej muzyki. Mało, który artysta potrafi się zdobyć na takie podejście do swojej twórczości. Iron Man nie jest jednak typową biografią. Książka podzielona jest na aż 90 rozdziałów. Jest to zestaw, krótkich anegdot, epizodów, niewielkich opowieści, układających się chronologicznie w specyficzną, ale przede wszystkim bardzo osobistą historię Black Sabbath. Są to obrazki, scenki wyciągnięte z pamięci słynnego gitarzysty. Dzięki skondensowanej formie stają się one bardzo wyraziste i świetnie przemawiają do czytelnika. Jednocześnie nie pozwalają nawet na moment znużenia, gdyż co chwila pojawia się nowy wątek, najeżony dodatkowo ciekawostkami i zabawnymi detalami.
Tony rozpoczyna swoją opowieść od pierwszego okresu nauki gry na gitarze, a także od momentu kiedy traci w pracy końcówki dwóch palców. Jak twierdzą niektórzy to właśnie ten wypadek pozwolił na wypracowanie charakterystycznego brzmienia jego gitary, a także umożliwił powstanie heavy metalu, choć najbardziej zainteresowany raczej uśmiecha się na wspomnienie podobnych sugestii. Tony wyciąga z pamięci wiele, wydawałoby się mało ważnych dla historii samego zespołu opowieści. Pokazują one jednak atmosferę jaka panowała w zespole na poszczególnych etapach jego istnienia, a tym samym pozwalają nam lepiej zrozumieć fenomen Black Sabbath - wielkiej rockowej formacji, ale jednocześnie grupy przyjaciół, w których życiu przeplatały się okresy beztroskiej zabawy i wielkich sukcesów, ale także poważnych problemów, uzależnienia od narkotyków i kryzysów twórczych. Tony opowiada o menadżerach, przyjaźni z Johnem Bonhamem, projektach okładek płyt (w tym zarówno tych dobrych jak i tych zupełnie nieudanych), koncertach, kłótniach, nagrywaniu albumów, poszukiwaniach nowych wokalistów i byłych żonach. Obala też mity o satanizmie i okultystycznym zaangażowaniu. Pisze o tym, że Geezer był irlandzkim katolikiem i opowiada o tym gdy satanistyczna sekta rzuciła na zespół klątwę, po tym gdy nie chcieli wystąpić na nocy Walpurgii. Choć nie chciałbym zdradzać wielu interesujących zdarzeń jakie opisano w tej książce, aby nie zepsuć czytelnikom lektury, to jednak nie sposób nie wymienić chociażby kilku z nich jako zachęty do sięgnięcia po to wydawnictwo. Do lekkich i beztroskich należą opowieści o tym jak zaaresztowano zespół za jazdę samochodem w maskach gazowych, które założyli ze wzglądu na mało higieniczny tryb życia Billa Warda, czy o tym gdy Ozzy złowił na wędkę ze swojego pokoju hotelowego rekina, którego następnie próbował wypatroszyć w wannie. Fanów zainteresuje historia o tym skąd wziął się kaszel we wstępie do utworu Sweet Leaf. Czytelnik dowie się także jak to się stało, że wokalistą Black Sabbath mógł zostać Michael Bolton. Zaskoczyć może też informacja, że w grudniu 1980 roku członkowie Black Sabbath pracowali w domu Johna Lennona, tym samym, którego słynny, biały salon został upamiętniony na wielu materiałach filmowych.
Iron Man to świetna, lekka lektura, idealna na weekendowy odpoczynek lub urlop. Jednocześnie książka jest zestawem ciekawych informacji o jednym z najważniejszych zespołów rockowych, a jej osobisty charakter staje się dodatkowym atutem. Miłym dodatkiem jest też zestaw ponad trzydziestu fotografii, począwszy od zdjęć z dzieciństwa, poprzez zdjęcia z członkami Black Sabbath i innymi muzykami, aż po typowe fotografie rodzinne. Jest to kolejny tytuł, który warto dodać do swojej rockowej biblioteczki.
Krzysztof Pabis
Konkurs dobiegł końca. Jak wcześniej obiecywaliśmy tak też czynimy i losujemy spośród bardzo dużej ilości nadesłanych zgłoszeń dwie osoby, które otrzymają podwójne zaproszenia na Post Rock Festival 2013. A są nimi: Łukasz Leszczyński oraz Kornelia Janicka. Jak odebrać nagrody poinformujemy drogą mailową.
A odpowiedź na pytanie była oczywista. Chodziło o Johna Busha związanego wczesniej z formacją Anthrax.
Jak już informowaliśmy na łamach naszego serwisu, 8 czerwca w poznańskim Klubie Blue Note odbędzie się Post Rock Festival 2013. Organizatorzy zaprosili bardzo ciekawe zespoły, które z pewnością stworzą wyjątkową atmosferę dla miłośników tego typu muzyki. Mamy dla Was dwa podwójne zaproszenia na tą imprezę. Wystarczy odpowiedzieć na jedno poniższe pytanie, odpowiedź wysłać na adres Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie obsługi JavaScript. i oczywiście mieć szczęście w losowaniu. Konkurs trwa do dnia 2 czerwca (niedziela).
Oto pytanie:
Na płycie Long Distance Calling (o tym samym tytule) wystąpił gościnnie znany wokalista. Podaj imię i nazwisko oraz zespół w którym wcześniej śpiewał.
Z puli nadesłanych maili zostanie wylosowane poprawne zgłoszenie. Zgłoszenie musi zawierać prawidłowe odpowiedzi na konkursowe pytania, mail musi posiadać prawidłowy temat, zgłoszenie musi nastąpić w czasie trwania konkursu. Zgłoszenie musi zawierać również imię i nazwisko oraz dokładny adres, na który zostanie wysłana nagroda. Jedna osoba może przysłać tylko jedno zgłoszenie. Jeżeli w puli zgłoszeń znajdzie się więcej zgłoszeń jednego autora, do konkursu zostanie zakwalifikowane pierwsze zgłoszenie. Wyniki zostaną ogłoszone na stronie www.progrock.org.pl, a zwycięzca zostanie powiadomiony o przyznanej nagrodzie mailem.
Nowy, szósty album zespołu Lizard zatytułowany „Master & M” ukaże się 5 czerwca nakładem LYNX MUSIC . Znajdzie się na nim 5 kompozycji. Muzycznie zespół prezentuje kontynuację swojego dobrze znanego stylu opartego na rozbudowanych riffowych utworach inspirowanych art-rockiem lat 70. ubiegłego wieku. W kompozycjach jak zawsze można dostrzec silne wpływy King Crimson, Genesis, Yes czy ELP. Pojawią się również nowe, ciekawe klimaty, za które odpowiedzialni są muzycy, którzy zasilili szeregi zespołu. Na płycie będzie można usłyszeć aż trzech nowych artystów: pianistę Pawła Fabrowicza, gitarzystę Daniela Kurtykę oraz perkusistę Aleksandra Szałajkę. Album w warstwie tekstowej inspirowany jest powieścią Michaiła Bułhakowa „Mistrz i Małgorzata”
Damian Bydliński - vocal, guitar, guitar synth
Janusz Tanistra - bass guitar
Daniel Kurtyka - guitar, acoustic guitar
Paweł Fabrowicz - keyboards
Aleksander Szałajko - drums, percussion
music & lyrics - Damian Bydliński
2.Chapter II 10:36
3.Chapter III 6:57
4.Chapter IV 7:02
5.Chapter V 13:37
Wytwórnia LYNX MUSIC, świętująca swoje XV-lecie istnienia ma kolejną niespodziankę dla fanów rocka progresywnego. 20 marca swoją oficjalną premierę będzie miał debiutancki album jednej z największych nadziei polskiego rocka progresywnego, formacji State Urge z Trójmiasta. Album będzie nosił tytuł "White Rock Experience" i będzie zawierał 8 kompozycji, zamkniętych w ponad 48 minutach muzyki. Trzy z utworów weszły w skład wydanego w ubiegłym roku mini albumu "What Comes Next?". Pozostałe utwory to premiery. Wydawcą płyty będzie obchodząca w tym roku jubileusz piętnastolecia istnienia, wytwórnia Lynx Music z Krakowa.
1. Third Wave of Decadence 5:30
2. Preface 4:00
3. Time Rush 6:18
4. Long For You 5:00
5. Illusion 8:00
6. Tumbling Down 5:47
7. :Gaze 5:46
8. All I Need 8:08
Total time: 48:29
Marcin Bocheński (perkusja), Marcin Cieślik (gitary, wokal), Krystian Papiernik (gitara basowa), Michał Tarkowski (instrumenty klawiszowe)
State Urge to zespół z Gdyni złożony z czterech muzyków, których połączyła wspólna pasja do tworzenia niebanalnej muzyki, którą aktualnie trudno jest zaszufladkować. Grają white rock – autorski gatunek. Z jednej strony głęboko zakorzeniony w klasycznym rockowym brzmieniu, a z drugiej strony niepretensjonalny i świeży, a ponad wszystko emocjonalnie szczery.
25 marca ukarze się kolejny album zespołu Millenium który będzie nosił tytuł "Ego". Płyta bdzie zawierała sześć rozbudowanych, osadzonych w art-rocku kompozycji ukazujących zespół i muzykę w nowym świetle nie tracąc przy tym typowego dla Millenium stylu. Obok stałego składu zespołu na albumie tym gościnnie zagrali Darek Rybka (saksofon) , Michał Bylica ( trąbka) , a wszystkie wokale żeńskie zaśpiewała Karolina Leszko. Tekstowo płyta nawiązuje do tematów związanych z życiem człowieka we współczesnym świecie i tęsknotą za tym co już minęło.
Łukasz Gall wokal
Piotr Płonka gitary
Krzysztof Wyrwa bas , Warr guitar
Tomasz Paśko bębny
Ryszard Kramarski instr. klawiszowe
Ego 10:35
Born in 67 9:01
Dark secrets 6:45
When I fall 5:23
Lonely man 10:37
Goodbay my earth 10:01
czas całkowity płyty: 52:36
The Australian Pink Floyd Show, Hala Arena, Poznań 16.05.2013
środa, 22 maj 2013 07:30 Dział: Relacje z koncertówO Aussie Floyd słyszałem wcześniej wiele opinii, przeważnie pozytywnych. Mimo to nie byłem jakoś szczególnie chętny, żeby wybrać się na ich koncert. Idea tribute bandów nie do końca do mnie przemawia i mam raczej krytyczny stosunek do działalności tego typu grup, parających się – jakby nie patrzeć – stricte odtwórczą działalnością. Ale z drugiej strony Pink Floyd nigdy już na scenie nie zobaczymy a obcowanie z ich muzyką na żywo jest możliwe jedynie w wydaniu The Australian Pink Floyd Show, The Brit Floyd The Pink Floyd Tribute Show czy innych tego typu show.
Biorąc pod uwagę ten ostatni argument zdecydowałem się więc ostatecznie, by się wybrać na koncert australijskiej grupy. Przeważył fakt, że uformowała się silna grupa pod wezwaniem (niniejszym pozdrawiam jej członków serdecznie), w której niezapomnianym towarzystwie miałem The Australian Pink Floyd Show zobaczyć. I tu pierwsze zaskoczenie: na jakieś dwa miesiące przed koncertem okazało się, że praktycznie wszystkie miejsca siedzące na trybunach Areny są już dawno wyprzedane. Pozostały tylko miejsca stojące na płycie. Drugie zaskoczenie przeżyłem w majowy wieczór, gdy już do Areny wszedłem – tyle ludzi na koncercie zespołu grającego rock progresywny już dawno tam nie wdziałem.
Tłumy ludzi w połączeniu z letnią aurą i słabą wentylacją Areny spowodowały, że atmosfera na sali była więcej niż gorąca. Okazało się, że duchota doskwiera nie tylko słuchaczom, ale też muzykom, którzy po trzech kwadransach koncertu ogłosili przerwę, tłumacząc to koniecznością uzupełnienia płynów a pianista wspomniał coś nawet o czekającym na niego piwie… Szczęściarz. Słuchacze nie mogli liczyć na takie luksusy. Ochrona konfiskowała bowiem wszelkie butelki z napitkami przed wejściem na koncert. Potem co prawda można było co prawda kupić sobie co nieco w sklepiku znajdującym się już w Arenie, jednak bezpośrednio przed samym wejściem na salę koncertową dziarscy ochroniarze po raz drugi odbierali ludziom to, co ci sobie przed chwilą kupili. Pogratulować organizatorom pomyślunku. Pozostaje im jedynie zadedykować piosenkę Voo Voo o wdzięcznym tytule 'Puknij się w łeb'.
Ale wróćmy może do samego koncertu. No cóż, widowisko było rzeczywiście imponujące. Pod względem wizualnego i muzycznego rzemiosła trudno mu coś zarzucić. Wszystkie nuty zagrano dokładnie tak, jak trzeba, wokalnie też koncert wypadł co najmniej zadowalająco. Okazało się, że muzycy dysponowali barwami głosów (a śpiewają niemal wszyscy) bardzo zbliżonymi do członków oryginalnego Pink Floyd. Dzięki temu po zamknięciu oczu słuchacz rzeczywiście mógł odnieść wrażenie, że jakimś trafem znalazł się na koncercie tego legendarnego zespołu. Jednak oczu zamykać nie było warto. Wszystkim nagraniom towarzyszyły bowiem fantazyjne wizualizacje i zdjęcia. Najbardziej przypadły mi do gustu obrazki starych szpulowych taśm i płyt winylowych. Fajnie wypadły też migoczące lasery, a już absolutny szał wywołała ogromna nadmuchiwana kukła tępego belfra, znanego z 'The Wall', podobnie zresztą jak jeszcze większy, różowy, podrygujący kangur, który zameldował się na scenie w końcowej części widowiska (jeśli mnie pamięć nie myli, to podczas 'One Of These Days').
Omawianie poszczególnych nagrań nie ma większego sensu - każdy je przecież zna. Może warto jedynie wspomnieć, że tegoroczna trasa koncertowa odbywała się pod szyldem 'Eclipsed By The Moon', więc na pierwszą część setlisty złożyły się utwory z albumu 'The Dark Side Of The Moon'. Potem wybrzmiały obszerne fragmenty 'Wish You Were Here', pojawiło się też kilka utworów z 'The Wall' i - ku mojemu zdziwieniu - piosenki nieco nowsze ('Sorrow', 'What Do You Want From Me'). Prezentowanych utworów było na tyle dużo, że (wliczając w to 20-minutową przerwę) cały koncert zajął ponad 2,5 godziny. I tylko trochę żal, że Aussie Floyd nie sięgnęli po starsze nagrania (np. 'Set The Controls For The Heart Of The Sun' albo 'Astronomy Domine').
Jako się rzekło – muzycznie koncert wypadł bez zarzutu. Krytyczne uwagi mógłbym mieć w zasadzie jedynie do wokalizy w 'The Great Gig In The Sky', z którą po kolei mierzyły się trzy chórzystki. O ile chórzystka śpiewająca środkową część sprostała zadaniu, to już pani odpowiedzialna za pierwszą część wokalizy próbowała krzykiem zatuszować niuanse oryginału, z którymi najwyraźniej nie była w stanie sobie poradzić. Ale nie zauważyłem, żeby komukolwiek na sali to przeszkadzało, bo zespół miał odgrywane piosenki opanowane do perfekcji. Okazało się też, że widowisko zaplanowano co do sekundy i interakcja z publicznością było ograniczona do niezbędnego minimum. Panowie wyszli, zagrali, co mieli zagrać, podziękowali, pomachali na pożegnanie - i czmychnęli ze sceny.
Generalnie rzecz ujmując, plusy koncertu przesłoniły minusy. I tylko jedna myśl dotąd mi się w głowie kołacze: czy panowie z Aussie Floyd czerpią jeszcze radość z odtwórczego odgrywania nie swoich przecież utworów? Momentami miałem wrażenie, że w ich występie brak miejsca na jakąkolwiek improwizację czy odstępstwo od harmonogramu. Sam zaś koncert, acz dopracowany, był niczym więcej niż rutynowym odegraniem nut, czyli tym, przed czym w swoim czasie uciekał Roger Waters. No cóż, chyba każdy musi samodzielnie osądzić, czy warto brać udział w tego typu odtwórczym widowisku.
Dla zainteresowanych podaję setlistę, choć nie jestem jej do końca pewien, bo w czasie koncertu nie zwykłem robić notatek. Lecz choć pamięć już nie ta, to głowę daję, że setlista, którą można znaleźć w Internecie, zawiera błędy.
1. Speak to Me
2. Breathe
3. On the Run
4. Time
5. Breathe (Reprise)
6. The Great Gig in the Sky
7. Money
8. Us and Them
9. Any Colour You Like
10. Brain Damage
11. Eclipse
12. The Happiest Days of Our Lives
13. Another Brick in the Wall Part 2
14. In the Flesh?
15. Sorrow
16. Shine On You Crazy Diamond (Parts I-V)
17. What Do You Want From Me
18. Wish You Were Here
19. One of These Days
Bis
20. Comfortably Numb
21. Run Like Hell
Tekst: Michał Jurek
Co się odwlecze to nie uciecze. Krzysztof Ścierański miał się pojawić na olsztyńskich Muzycznych Inhalacjach już w styczniu. Nie dotarł przez poważne zdrowotne komplikacje. Jak sam zauważył, w okolicach zapowiadanego przez Majów końca świata ogólnego kataklizmu co prawda nie było, ale katastrof pomniejszych, przynajmniej w jego środowisku, była masa. Śmierć Jana Pluty, z którym Ścierański grał niegdyś w swoim Trio, guz mózgu i paraliż Jarosława Śmietany, wreszcie poważny stan naszego gościa – wszystko w ciągu kilku miesięcy. Osobiście w żadne klątwy nie wierzę, ale fakt jest faktem – mieliśmy do czynienia z wyjątkowo paskudnym zbiegiem okoliczności. Ścierański wrócił jednak do formy, w dodatku głodny grania – po koncercie opowiadał jak wściekał się na długą terapię, w trakcie której nie mógł brać do ręki instrumentu.
Jeszcze nigdy nie widziałem aż takiej ilości sprzętu podczas koncertu solowego. Ale nasz wirtuoz gitary basowej nie podpina jej przecież tylko do gołego wzmacniacza - przepuszcza ją przez system MIDI, generuje zarejestrowane wcześniej podkłady, odpala sample – cała ta krzątanina to dodatkowy element show (ogląda się to fajnie, a artyście można tylko pozazdrościć koordynacji). Ale koncerty pana Krzysztofa nie samą muzyką stoją – jego opowieści o genezie poszczególnych utworów są naprawdę zajmujące. Wcześniej nie zauważyłem, kapuściana głowa, że „Polski blues” ze zjechanej przeze mnie w odtwarzaczu do imentu płyty „Directions” ma melodię zadziwiająco podobną do „Komu dzwonią, temu dzwonią” Grzesiuka. Repertuar opierał się w dużej mierze na wspomnianej „Directions”. Zabrzmiała „Modlitwa” (w miejscu, gdzie na płycie ze swoim lalalala wchodzi dziecięcy chór, tym razem śpiewała zachęcona przez Ścierańskiego publiczność), „Chiński blues”, "Od zmierzchu do świtu" i "Polski blues". O klasie wykonawczej nie wspomnę – pan Krzysztof to autentyczna legenda, gra zawodowo od czterdziestu lat, szlify zdobywał w najsłynniejszych polskich kapelach fusion. Ale cieszy fakt, że Ścierański mimo takiego stażu nadal cieszy się graniem – tego nie można udać. A i pomysły miewa doprawdy kozackie. Kilka godzin przed występem zauważył na jednej z ulic Starówki dziewczynę z futerałem na skrzypce. Z miejsca zaproponował jej gościnny udział w koncercie, bo jeszcze nigdy nikogo nie zaprosił ot tak, z ulicy, a bardzo chciał to zrobić. I tak Kasia, studentka dietetyki, grająca na skrzypcach w studenckim Zespole Pieśni i Tańca Kortowo, wdała się z Mistrzem w instrumentalny dialog w dwóch utworach. Jak na pełen spontan – wyszło świetnie! Gratuluję otwartości i odwagi! Poza utworami z „Directions” zabrzmiało kilka wciąż czekających na wydanie kompozycji (a archiwum pomysłów ma ponoć Ścierański ogromne) i... „Ciało” Grzegorza Ciechowskiego, w wersji nijak nie przypominającej pierwowzoru - w interpretacji Ścierańskiego ten podszyty erotyzmem snuj zamienił się w rajcowny, blues rockowy numer. Bas i gitara w rękach Ścierańskiego potrafią zabrzmieć jak coś zupełnie innego. Cała bateria efektów i podpięcie systemu MIDI pozwalają mu imitować wrzask przerażonej kobiety, skrzypienie nienaoliwionych drzwi, saksofon... Fajne ubarwienie występu. Kto powiedział, że jazz należy wykonywać ze śmiertelną powagą? Krzysztofowi Ścierańskiemu udało się przez te dwie godziny zaczarować zebranych swoją muzyką i przy okazji stworzyć niemal rodzinną atmosferę. Dziękujemy serdecznie i trzymamy za słowo – pan Krzysztof obiecał, że po wakacjach wróci do nas w składzie trzyosobowym!
Tekst: Paweł Tryba