Steve Wilson 5.1 MIX!!!!!!!!
Kolejne dzieło, które wziął w obróbkę mistrz masteringu ostatnich lat.
Celowo nie piszę recenzji samej płyty, bo to klasyka i tą płytę powinien znać każdy miłośnik muzyki nieoczywistej – muzyki do słuchania, a nie do tańczenia.
Ponieważ jest to pierwsza recenzja tej płyty na naszym portalu, więc wypada napisać słów kilka o kulisach jej powstania.
Jest to jedna z pierwszych (nie licząc wcześniejszych prób) płyt koncepcyjnych, które wypełnia jeden utwór!! Wcześniejsze porównania koncept-albumów z The Beatles czy The Who to tylko próba dorobienia historii do zbioru poszczególnych piosenek. W tym przypadku wszystko jest połączone i tworzy spójną całość. 43 minuty spójnej, płynącej i połączonej muzyki. Bez przerw – niestety technologiczne ograniczenia winyla wymusiły podział na dwie strony po 20 minut, ale na CD to już nie istnieje.
Okładka pierwotnego winyla była stylizowana jako 12 stronicowe wydanie lokalnej gazety St. Cleve Chronicle&Linwell Advertiser. Dodajmy, że wymyślonej przez Andersona jak zresztą i całość tekstów gazety. Na jej pierwszej stronie można przeczytać historię młodego poety Geralda Bostocka. Ten podobno genialny 8 latek nosił przydomek „Little Milton” (nawiązujący do nazwiska angielskiego poety, autora „Raju Utraconego” - Johna Miltona). Jak wymyślił Anderson, Bostock stał się bohaterem skandalu. Napisał tekst „Thick As A Brick”, którym wygrał konkurs literacki organizowany przez „The Society For Literary Advancement And Gestation”. I dobrze byłoby gdyby na tym poprzestał, jednakże w trakcie publicznej prezentacji swego dzieła w TV BBC, powiedział brzydkie słowo, które sprowadziło na niego plagę nieszczęść. Do akcji wkroczyli sławni psychiatrzy, którzy uznali że jest niezrównoważony. I właśnie dlatego jego opowiadanie stanowi treść tekstową tej płyty. Zawiłe? Może, ale taka była historia.
Muzycznie jest to mieszanka hard rocka i muzyki ludowej z wpływami Angielskiej klasyki. Płyta to majstersztyk kompozytorsko – wykonawczy. Genialny skład muzyków, który z jedną zmianą przetrwał z Andersonem aż do końcówki lat siedemdziesiątych. Znakomici instrumentaliści i świetnie napisana muzyka, która stanowił zlepek różnych muzycznych znakomicie zaaranżowanych pomysłów. Zresztą aranż stworzył spójność tego dzieła, bo pozwolił na to aby pomysły się przenikały, łączyły i wynikały jeden z drugiego w bardzo logiczny sposób.
Dla nowych słuchaczy - ta płyta się nie nudzi. Albo działa od pierwszej do ostatniej minuty, albo wcale. Nie ma tu miejsca na jakieś ciche wypełniacze – jest jazda od początku do końca, wspaniałe solówki i świetne pomysły. O sile tej płyty niech świadczy trasa koncertowa rozpoczęta po wydaniu albumu. Na japońskich koncertach w 1972 roku, gdzie tamtejsza publiczność nie za bardzo orientowała się w zawiłościach i słownych żartach, muzycznie suita trwała ponad 80 minut. To była potęga – długie solówki na gitarze i na klawiszach, to w repertuarze Jethro Tull była nowość. Do dzisiaj czekam, czy Anderson ma jakieś dobrej jakości nagrania z tych koncertów, bo bootlegi powalają…
No i taką płytę wziął na warsztat Steve Wilson i zrobił kolejny powalający muzyczny brylant. Oszlifował i tak już znakomite dzieło, dodał planów i dzięki temu muzyka brzmi, płynie, przygniata i nie pozwala się oderwać ani nawet na sekundę przez całe 43 minuty. Nowa jakość odsłuchu i nowa jakość geniuszu zarówno Andersona jak i Wilsona, który na nowo z dzieła skończonego i pełnego stworzył nowe arcydzieło.
Pozycja obowiązkowa dla wszystkich, którzy umieją słuchać i doceniać.
10/10