Phoenix… Rumunia, lata siedemdziesiąte… Ciekawy kraj, ciekawe miejsce, ciekawy czas. Środek Europy. Podróż przez ten kraj była wówczas niezłym wyzwaniem, a życie tam – sportem ekstremalnym. Mimo to byli tacy, którzy decydowali się tam żyć. Może dlatego, że nie mieli wyjścia…? Brak jakiejkolwiek alternatywy powodował niespotykany rozwój przestępczości, zanik kultury, sztuki i nauki… Kraj wracał do epoki kamienia. Kamień, to skała czyli rock…. Ale chyba nie to było genezą powstania jednej z najoryginalniejszych grup rockowych w historii, zdecydowanie „rumuńskiego numeru jeden” – czyli Phoenix’a…. Powstał, niekoniecznie z popiołów, w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych. Początkowo repertuarem były proste, chwytliwe piosenki w stylu Beatlesów, ale im bliżej magicznego roku 1970 – tym bardziej muzycy czuli, że to nie „to”… Zwrócili się w stronę rumuńskiego folku (zwłaszcza tego z Transylvanii) i zaadoptowali go do swojego wymarzonego hard rocka. Przerażony efektem menadżer zniknął, ale rumuńska wytwórnia Electrecord zdecydowała się ten materiał wydać. I tak wczesną wiosną 1973 roku, światło dzienne ujrzał ich debiutancki album Cei Ce Ne-Au Dat Nume… 10 utworów, 46 minut muzyki, z reguły klasyfikowanej jako folk rock. Ja to określam jako etnic hard rock. Mamy tu hard rockowe opracowania tradycyjnych rumuńskich pieśni ludowych, ułożone w suitę – wiosna, lato, jesień, zima (coś mi się z tym kojarzy….). Na uwagę zasługuje tu wszystko – od doskonałej gitary, przez świetną sekcję (fantastyczne partie basu…) do świetnego wokalu. Ten album jest powszechnie uważany za najwybitniejsze dzieło rumuńskiej sceny rockowej i jedno z najważniejszych wydawnictw Europy Środkowo-Wschodniej. Polecam go każdemu wielbicielowi wczesnego rocka, zwłaszcza tego podlanego folkiem, a dla miłośników muzy z byłych krajów tzw. demokracji ludowej – MUS! – oczywiście jak zwykle moim, cholernie subiektywnym zdaniem….