Jednym z moich życiowych marzeń pozostaje wyprawa na Machu Picchu. Nie wiem czy kiedykolwiek uda mi się to zrealizować, ale przynajmniej gdy słucham tej płyty moja wyobraźnie dryfuje w tamtą stronę. Może kiedyś dotrę do Peru... Tymczasem zajmijmy się płytą.
Pierwszy utwór jaki nas wita to intro. Proste dźwięki wygrywane na flecie, pełne mocy i przestrzeni. Znakomicie wprowadzają nas w klimat albumu. La Poderosa Muerte także zaczyna się od dźwięków tegoż samego instrumentu, tu jednak już bardziej skomplikowana linia melodyczna i w dodatku z towarzyszeniem gitary akustycznej. Po jakimś czasie włącza się w to wszystko wokal, zaczynają cicho plumkać klawisze i aby się to nie rozleciało wchodzi perkusja i bas. Gdyby nie śpiew po hiszpańsku, i ta charakterystyczna latynoamerykańska melodyka, mógłbym się pokusić o stwierdzenie, że brzmi to jak Eloy z okresu Ocean. Szczególnie zaczyna się tak dziać około czwartej minuty. Klawisze wprowadzają lekko niepokojący nastrój, nikną gdzieś flety a ich miejsce zajmuje przesterowana gitara. Co chwilę słychać też bicie dzwonu... I po dwóch minutach powrót do folkowych motywów. Ale już w klimacie poprzedniej części, czyli dość mrocznie. Wielość motywów, zmiany tempa i nastroju... Świetny utwór. Z niesamowitym motywem kończącym. Można słuchać bez końca.
Trzeci kawałek wita nas basem i gitarą elektryczną, tylko po to, by po kilku sekundach przeistoczyć się typowo południowoamerykański folk. I nawet gdy chłopaki znowu zaczynają grać i śpiewać bardziej rockowo, to i tak siłą napędową tej kompozycji pozostaje folk. I ni jest on wcale gdzieś tam ukryty w strukturze, tylko zaserwowany na pierwszym planie. Co ciekawe, nawet w tych najbardziej 'ludowych' momentach, Los Jaivas nie traci ani na chwilę progresywnego charakteru swojej muzyki. Aguila Sideral to już całkiem inna bajka niż jego poprzednik. Tu skojarzenie z folkiem przynosi nam tylko dźwięk fletu, melodyka już jest całkiem inna. Pierwszoplanowa rola fortepianu, przetworzony wokal, bardzo dziwna perkusja (prawie jak z sampli!). Dziwny utwór. Ale jego charakter równoważy nam następna kompozycja. Znów witają nas znajome dźwięki fletu (dla mnie aż tak znajome, że w pewnym momencie skojarzyły mi się z muzyką z Janosika:)), i po raz kolejny już słyszymy z głośników typowo południową melodykę. Pięknie zaaranżowany numer. Wszystko ma tu swoje miejsce. Nawet perkusiście dano możliwość wykazania się. Nie gra on co prawda swojej solówki, ale bardzo ładnie popisuje się w podkładzie. W tym utworze podobnie jak w La Poderosa Muerte (o czym wcześniej nie wspomniałem) nie ma śpiewu tylko jednego wokalisty. Gdy już się pojawia śpiew, jest to chór. A śpiew się pojawia rzadko. Przedostatni na albumie Sube a Nacer Conmigo Hermano to też podrockowiony folk. Tylko, ze teraz to bardziej takie flamenco. Hmm... myślę, że spokojnie taka kompozycja znalazła by swoje miejsce na którejś z płyt zespołu Carmen. Jakaś taka gorąca hiszpańska nuta w niej drzemie. Nawet zagrywki gitarowe są gorące:). No i tak doszliśmy do finału. A Final to subtelne dźwięki klawiszy, gitary i spokojny, tym razem pojedynczy już wokal. Piękne zakończenie pięknej płyty.
Co tu dużo mówić. Jest to jedna z najlepszych płyt z gatunku tych które łączą folk z progiem. I zadziwia fakt, że pochodzi z tak późnego już przecież dla proga 1981 roku. Oj, żeby niektóre zespoły w tamtym okresie dysponowały przynajmniej połową tej mocy co Los Jaivas... 5/5