Live at Leeds

Oceń ten artykuł
(6 głosów)
(1976, album koncertowy)
1. Outside In (18:56)
2. Solid Air (7:18)
3. Make No Mistake (5:04)
4. Bless The Weather (4:45)
5. The Man In The Station (4:18)
6. I'd Rather Be The Devil (8:54)

Czas całkowity: 49:15

Bonusy na wydaniu Live at Leeds and More z 2006 r.:
7. My Baby Girl
8. You Can Discover
9. So Much in Love With You
10. Clutches
11. Mailman

Cd 2
1. Big Muff
2. Over the Rainbow
3. Yes We Can
4. Step It Up
5. Dealer
6. Beverly
7. Looking On
8. The River
9. Root Love
10. Anna
- John Martyn (vocals, guitar)
- Danny Thompson (bass)
- John Stevens (drums)
oraz:
- Paul Kossoff - guitar

1 komentarz

  • jacek chudzik

    Każdy to zna - ten moment, kiedy zadziwiony tym, co właśnie słucham, zapominam o wszystkich gniotach, płytach koszmarnych, tragicznych, żenujących i nudnych, przez które przebrnąłem, by móc dotrzeć do tego miejsca, dokonać tego właśnie odkrycia i... zachwycić się. Odnalezienie muzyki Martyna było dla mnie wydarzeniem, w żaden sposób nie przełomowym, ale za to bardzo osobistym. Chciałem trafić kiedyś na jego koncert. Niestety będzie to już niemożliwe. Odszedł od nas blisko rok temu.

    John Martyn (ur. w 1948 r. w New Malden w Anglii) zadebiutował jako dwudziestolatek albumem London Conversation. Była to ze wszech miar dziwna płyta. Wydawca, Island Records, zaproponował kontrakt Martynowi po usłyszeniu zaledwie jednego jego utworu. Artysta, oczywiście, przystał na to i tym samym został pierwszym solowym wykonawcą, który związał się z tą wytwórnią. Sama płyta, w pełni akustyczna, została nagrana w dwa dni, za niecałe dwieście funtów. Efektem końcowym krytycy byli zachwyceni. W młodym Martynie widziano drugiego Dylana, on jednak nie uległ pokusie wejścia w łatwą (i zapewne opłacalną) rolę chłopaka z gitarą. Zamiast tego poszedł swoją drogą. Na drugiej płycie artysty zupełnie niespodziewanie wśród folkowych ballad pojawiły się jazzowe elementy. Już wtedy można było dostrzec znamiona stylu Johna Martyna.

    Najgorsze co można zarzucić muzyce Martyna to, że czasem w swej prostocie jest zbyt naiwna, łzawa, czy sentymentalna. Niemniej jest to artysta, który nie zszedł nigdy poniżej pewnego poziomu, a większość jego płyt zasługuje przynajmniej na miano 'przyzwoitych'. Nie chcę dowartościowywać na siłę całej twórczości Martyna - daleko mi do bycia jego apologetą - ale przynajmniej dwa jego albumy studyjne zasługują na większą uwagę. Są to Solid Air (1973) i Grace and Danger (1980; gdzie usłyszeć można m.in. P. Collinsa). Już te dwa wydawnictwa, skądinąd wyśmienite i powszechnie uznawane za najlepsze płyty artysty, pokazują bogactwo jego muzycznej osobowości. Jednak żadnej z nich nie słuchałem wtedy, gdy odkryłem dla siebie Johna Martyna...

    Wydany w 1976 roku koncertowy album Live at Leeds cenię sobie najbardziej z całego dorobku artysty. Ciekawa jest już sama historia tej płyty: artysta rozgoryczony niezbyt udaną współpracą z Island Record postanowił samemu wyprodukować swoje pierwsze koncertowe wydawnictwo. Płyta była niedostępna w sklepach, ale każdy mógł ją kupić pisząc na adres domu Johna i jego żony Beverly (wokalistki, którą usłyszeć można na płytach Stormbringer i Road to Ruin) w Hastings. Każdy szczęśliwy nabywca albumu odnajdował na swoim egzemplarzu autograf pary małżeńskiej, samą zaś płytę wypełniało sześć kompozycji stanowiących mały the best of artysty.

    Ale czy warto byłoby sobie głowę zaprzątać, gdyby Live at Leeds było zwykłym odegraniem najlepszych kawałków z repertuaru artysty? Podczas tej trasy, podczas tego, uwiecznionego na płycie koncertu, wydarzyło się coś o tyle niezwykłego, że John Martyn wspiął się na wyżyny swoich umiejętności, w pełni ukazał swój talent a - niemal zupełnie przy okazji - otarł się o geniusz. Wystarczy posłuchać otwierającego album Outside In by się o tym przekonać. W tej wersji utwór przepoczwarzył się w blisko dwudziestominutową, miotająca się w napadach improwizacyjnych konwulsji, halucynację, w trakcie której Martyn, niczym w transie, mamrocze i wykrzykuje zlepki sylab, będące w innej rzeczywistości słowami niewinnej piosenki. Podobny żywioł zawładnął ostatnim numerem na oryginalnej płycie - I'd Rather Be The Devil - tym samym pozostawiając pomiędzy tymi dwoma napadami szału muzycznej ekspresji cztery kompozycje utrzymane w zgoła innej poetyce. Opatulone zgiełkiem krańcowych utworów reprezentują cały liryzm twórczości Martyna. To zwiewne, nostalgiczne piosenki, jak na przykład dedykowana Nickowi Drake'owi kompozycja Solid Air.

    Gra wszystkich muzyków jest tu wręcz kapitalna. Rozumieją się bez słów i świetnie się czują w utworach, które niejako należy na nowo stwarzać na scenie. Ogromne brawa należą się przede wszystkim dla Danny'ego Thompsona, który daje tu świetny popis gry na basie. Nie tworzy on wyłącznie bazy, na której wzrastają kolejne utwory, ale jest autorem całej przestrzeni, migotliwego świata dźwięków, w którym porusza się główny bohater - Martyn. On z kolei wspaniale ubarwia kompozycje swoją grą na gitarze, dopełniając całość wokalem - kiedy trzeba subtelnym i delikatnym, w innych miejscach zaś krzykliwie melancholijnym, czy rozpaczliwie aroganckim. Martyn eksperymentuje przy tym, przykładając o wiele większą uwagę do tego, aby wyśpiewać raczej emocje, aniżeli słowa. Słuchając go nie mam wątpliwości kto był pod tym względem mentorem Dave'a Matthewsa. Obu artystów łączy zresztą wiele i im dłużej słucham płyt tych wykonawców przekonuje się, że jest to ten sam rodzaj twórczości.

    Wracając jednak do Live at Leeds, gorąco zachęcam was do sięgnięcia po to nagranie. Wersja płyty jaką możemy dziś zdobyć zatytułowana jest Live at Leeds and More. Jest to dwupłytowe wydawnictwo, zawierające prócz głównego koncertu jeszcze pięć utworów z tamtej trasy oraz dziesięć piosenek z różnych okresów twórczości artysty. Plusem tego wciskanego nam na siłę dodatku jest to, że łatwo możemy zauważyć, jak niezwykłym i porywającym wydarzeniem jest samo Live at Leeds i jak blado przy nim wypadają inne - całkiem przecież niezłe - utwory. Minus? Sam koncert wydaje się być dziwnie pocięty. Raz usłyszymy oklaski, a raz nie. Raz usłyszymy 'thank you', a raz dłuższą pogawędkę (najwyraźniej panowie byli w dobrym nastroju, nawet zanucili fragment Bolera Ravela i wytłumaczyli... do czego ono służy). Wszystko to sprawia, że odnoszę wrażenie, że coś nam umyka, że na tym koncercie było coś więcej, z czego nas 'obrabowano'.

    Live at Leeds jest niebywałym dziełem, eksponującym być może główną cechę, za którą krytycy lubili Martyna - ogromną wyobraźnię artysty połączoną z brakiem lęku wobec przekraczania tego, co już się samemu wypracowało. Piękno i prostota folkowych kompozycji skonfrontowana z awangardowymi pomysłami powinny do niej przyciągnąć wielu miłośników zapomnianych diamentów z przeszłości. Z pewnością blisko do niej będą mieli sympatycy Canterbury, jazz-rocka i jako takiego folku. Wszystkim, którzy lubią lekko zakurzone muzyczne piękności szczerze i gorąco polecam.

    jacek chudzik poniedziałek, 08, luty 2010 00:27 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Folk Progresywny

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.