De De Lind to kolejna zapomniana perełka włoskiego proga, z jednym albumem na swoim koncie. Jednym, ale doskonałym... Może tak jest nawet lepiej; jeden a dobry, nie tak jak niektóre kapele które ciągną swoją historię, wydając album za albumem, mimo że od dawna nie mają już nic do powiedzenia. Pomysły zastały wyczerpane, publiczność również....Może właśnie to jest powodem samorozwiązywania się znakomitych włoskich zespołów pierwszej połowy lat 70-tych po nagraniu jednej, doskonałej płyty...? Nie mam pojęcia, ale problem musiał być poważny, zjawisko było masowe.
De de Lind to 5-ciu muzyków, instrumentów znacznie więcej - gitary, bas, perkusja, melotron, flet, hammond, piano, saksofon.... I kompozycje. Doskonałe. Wieloplanowe. Posłuchajcie tej płyty przez dobre słuchawki, usłyszycie rzeczy o których się nie śniło filozofom... Genialne partie fletu, miejscami liryczne, miejscami drapieżne, przywołujące na myśl mistrza Andersona, do tego świetne dialogi pomiędzy gitarą i klawiszami, sporo akustycznych wyciszeń, częste zmiany tempa i niesamowita pasja gry..Te emocje wręcz czuć, może właśnie one były siłą i motorem napędowym włoskiego proga ? Coś było w tej muzyce , jakiś ulotny, niezmierzalny czynnik, który spowodował że po 40 latach nadal ciarki chodzą po plecach przy słuchaniu tych dźwięków... 7 utworów, 38 minut muzyki. Naprawdę dobrej muzyki, którą śmiało można polecić wszystkim miłośnikom połamanych dźwięków zeszłego wieku.