Evil Rose

Oceń ten artykuł
(4 głosów)
(2008, album studyjny)
1. Prologue (11.00 pm)
2. Cassandra
3. Evil Rose
4. Subterreans
5. Funebre Dea
6. The prophet's Song
7. No Reason Why
8. Gates of Babylon
9. Orphic
- Sophya Baccini  ( vocals )
- Sergio Casamassima  ( guitar, bass )
- Enrico Iglio  ( keyboards )
- Valerio Silenzi  ( drums )

1 komentarz

  • Rafał Ziemba

    Presence - słowo z języka angielskiego, które w tłumaczeniu na naszą rodzimą polszczyznę oznacza Obecność.
    Obecność posiada niekoniecznie dobre konotacje. Sama w sobie, bez żadnego słowa ją określającego kojarzy się z czymś tajemniczym, niezbadanym, metafizycznym i bliżej nieokreślonym.
    Obecność to świetny tytuł dla książki Stephena Kinga, horroru z wytwórni Hammer Studios lub thrillera Alfreda Hitchcocka. Jest to także nazwa Włoskiej kapeli o progresywnych inklinacjach.
    Po kilku albumach które nie zdobyły zbyt szerokiego uznania przyszedł czas na ich ostatnie jak dotąd dokonanie, o nazwie Evil Rose. Niestety, Zła Róża nie brzmi już tak dobrze jak Obecność i kojarzy się raczej z najgorszej jakości gotykiem, niż rockiem progresywnym. Ale to już taka specyfika Black Widow Records, że wydają zespoły które zazwyczaj wyposażone są w solidną dawkę mroku, który to starają się przekazać poprzez swoją twórczość. Inną cechą Black Widow Records jest też to, ze bardzo przykładają się do strony edytorskiej swych płyt. Presence nie jest tu wyjątkiem. Digipack z twardego kartonu, rozkładany i w dodatku książeczka z tekstami i innymi przydatnymi informacjami w środku.
    A skoro już jesteśmy przy informacjach, to muszę wspomnieć o dwóch bardzo istotnych rzeczach. Zespołem dowodzi Sophya Baccini - wokalistka o bardzo interesującym głosie, która w tym roku wydała swój solowy album. To po pierwsze. Po drugie - na albumie znajdziemy covery Queen i Rainbow. I to nie byle jakich utworów, bo Prophet's Song i Gates Of Babylon.

    Pierwsze zastrzeżenie, jakie nasuwa się podczas słuchania, to słabe brzmienie. Wszystko jest jakieś takie przytłumione, perkusja brzmi bardzo sztucznie, gitary też jakoś tak środkiem puszczone. Ani górek, ani dołków... brzmienie jest wybitnie równinne:) Przypomina mi to trochę recenzowany przeze mnie wcześniej Goad. Nawet perkusja brzmi tu podobnie i też niestety słychać pomyłki osoby obsługującej ten instrument. Ale po kolei...

    Prologue, Casandra i Evil Rose są połączone ze sobą. Choć Evil Rose ma być tą najdłuższą suitą na płycie, to jednak jak można się łatwo zorientować po zajrzeniu do wkładki tak być nie może, żeby funkcjonowała samodzielnie. Otóż Presence stosuje tu bardzo prosty środek, który stosował chociażby Roger Waters na swoim debiutanckim albumie. Pierwsze trzy numery są podzielne na godziny. Opowieść zaczyna się od 11.00 PM a kończy się o 00:16 AM w Dzień Świętego Patryka.
    Nie bardzo zrozumiałem o czym ma traktować ten cały koncept. Niestety angielski którym posługuje się Presence jest zawiły, mętny, pełen ciężkich, lepszych i gorszych metafor.
    Muzycznie zespół stanął w tym momencie między metalem, gotykiem a progresją. Prologue jest ciężki, podniosły i doskonały na otwarcie albumu. Mocne uderzenia w klawisze budują potężne brzmienie...
    ... które zostaje zrujnowane trochę wraz z utworem Cassandra. Tu już się zaczyna ten 'środek' o którym wcześniej pisałem. I ten akurat nie jest złoty. Choć sama kompozycja jest przemyślana, i nawet miejscami chwytliwa. Przechodzi ona w Evil Rose która to suita jest... no dość dziwna.
    Rozpoczyna ją histeryczny śmiech, który przechodzi w bardzo ładny, liryczny fragment. Nie trwa to jednak długo i utwór w końcu rockowo wybucha. Zmieniają się motywy, nastrój i tempo także przechodzą metamorfozę... a jednak cały czas ma się wrażenie, ze tak naprawdę wiele się nie zmieniło. Ciężko mi jest zawyrokować w tej sprawie, ale dziać się tak może prawdopodobnie z dwóch powodów. Albo kompozycja jest nadzwyczaj ścisła, albo melodie są tak słabe, że pomimo częstej ich modyfikacji nic nie zapada w pamięć. Skłaniał bym się ku tej drugiej opcji, ale jak na 18 minut niczego to jednak nie czuję się znużony. Ot i mam zagwozdkę... Chyba najciekawszy fragment rozpoczyna się około 15 minuty. Ciekawe flażolety, spokojny nastrój, ładne solo gitary. Tylko tym razem wokal jakoś mi się wydaje, ze poleciał obok. I to niestety nie w tak stylowy sposób jak na płycie Forever Blowing Bubbles zespołu Clearlight. Gdzieś tam jeszcze pod sam koniec dalekimi echami odbija się fragment z Atom Heart Mother... i mamy następny numer. Subterreans to riff mający zadatki na ciężki (bo brzmienie mu nie pozwala na zostanie takowym) i wpadki perkusisty na samym początku. A przecież rytm w tym numerze jest tak niezawiły, że już bardziej prostym być nie może. No i jeszcze ten refren... który ma melodię 'pożyczoną' z Thrill Me, Kiss Me, Kill Me który to numer był przebojem U2. PRZEPRASZAM CZY MOŻNA ZMIENIĆ PERKUSISTĘ?? Gdzieś tu miałem taki przycisk na pilocie...
    Prawie trzy i pół minuty spokoju funduje nam Funebre Dea. No względnego spokoju, bo podobnie jak podczas Prologu ma być mocno i podniośle. Tylko, ze nie wychodzi to za bardzo. Zawsze gdy do głosu dochodzą gitary brzmienie robi się flakowate niczym Maluch z przebitymi oponami.
    Aż w końcu dochodzimy do The Prophet's Song. I ja się pytam. JA się pytam. Pytam się. Co tam robią te solówki na początku? Nie dość, ze to nie brzmią one jak te spod palców Briana Maya, to jeszcze w ogóle nie pasują, zmieniają strukturę numeru, tempo... Szczególnie ta pierwsza jest tak nie trafiona, że już chyba bardziej nie trafiona być nie mogła. Na całe szczęście w dalszej części już gitarzysta nas nie urocza takimi popisami, a wokalistka sprawie sie bardzo dobrze. Brakuje tu też tego charakterystycznego dla oryginału instrumentarium, ale jak to mawiają o tym krawcu... wiecie jak mawiają o krawcu nie?? W każdym razie, jedynie Sophya broni się z tego coveru. Nie jest ona Freddiem ale jak wiadomo nikt z nas Freddiem nie jest. Choć Freddie gdyby może pożył trochę dłużej zdecydował by się na zostanie jakąś Zofią:)
    Tak jak w oryginale The Prophet's Song przechodzi w spokojniutkie Love Of My Life, tak tu także wędruje w stronę wolniejszej, balladowej kompozycji. Nazywa się ona No Reason Why i jest bardzo ładnie wystylizowana, na taką trochę filmową kompozycję a trochę na leniwą jazzową balladkę. Trwa tylko trzy minuty, więc nie ma czasu żeby coś zepsuć, dzięki czemu jest to najlepsza kompozycja na Evil Rose w tym momencie.
    Drugi cover jest już o wiele lepiej zaprezentowany od pierwszego. Choć teraz jak na ironię brakuje mi trochę mocniejszego uderzenia gitar. Do tej pory ono było tam gdzie nie potrzeba, a teraz kiedy by się przydało to go nie ma. W wykonaniu tego klasyka Presence zaczyna przypominać Powerslave Maidenów nawet bardziej niż Rainbow chyba:) Ale nie ma tragedii, słucha się tego z przyjemnością. Choć oczywiście przepaść między Rainbow jest ogromna, porównywalna rozmiarami do Wielkiego Kanionu.
    Najciekawsze zespół zostawił na koniec. Dziesięciominutowa kompozycja Orphic broni się najlepiej z całego albumu, i to ona wraz z trzema ostatnimi utworami podniosła w moich oczach i uszach ocenę całości.
    Przez długi czas obcujemy tylko z klawiszami i wokalem, okazyjnie wspomaganym przez różne efekty dźwiękowe. Dopiero po ponad trzech minutach pojawia się 'kroczący' riff gitarowy i perkusja, która znowu stara się niestety wyczyniać niestworzone rzeczy. Klawiszowiec dość dobrze sobie radzi w tym wszystkim i uprzyjemnia słuchanie podrzucając co jakiś czas fajne melodie. Solo gitary co prawda nie porywa, ale słyszałem już gorsze na tym albumie. Ogólnie dostatecznie:)

    I co tu począć teraz. Płyta się skończyła, nie pozostawiła niesmaku, ale nie mam też specjalnej ochoty aby włączać ją po raz kolejny. To chyba zostanę przy dostatecznym. Byłoby więcej, gdyby nie ten słabiutki perkusista, brzmienie i aranżacje kilku numerów. Byłoby też dużo mniej, gdyby nie trzy ostatnie kompozycje, choć jedna z nich to oczywiście cover. No trója do indeksu i juz proszę więcej nie przychodzić do mnie na konsultacje:)

    Ps. Aha, nastrój niepokoju który miał mnie prześladować przez całą płytę okazał się być jednak li tylko strachem, przed kolejnymi wejściami perkusji.

    3/5

    Rafał Ziemba piątek, 10, kwiecień 2009 15:00 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Włoski Rock Progresywny

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.