A+ A A-

Abandoned Dancehall Dreams

Oceń ten artykuł
(2 głosów)
(2014, Album Studyjny)

 

Disc 1:

 Abandoned Dancehall Dreams:

1. The Warm-Up Man Forever (4.06)
2. Smiler At 50 (8.19)
3. Songs Of Distant Summers (5.02)
4. Waterfoot (4.14)
5. Dancing For You (5.59)
6. Smiler At 52 (4.05)
7. I Fought Against The South (8.51)
8. Beaten By Love (3.28)

Disc 2:

 Abandoned Dancehall Mixes:

1. There Were Days (Smiler At 52, Grasscut mix) (4.53)
2. Sounds Of Distant Summers (Songs Of Distant Summers, Richard Barbieri mix) (5.31)
3. Singing For You (Dancing For You, UXB mix) (4.42)

 Abandoned Dancehall Outtakes:

4. Abandoned Dancehall Dream (2.25)
5. The Sweetest Bitter Pill (3.51)
6. The Warm-Up Man Forever (band version) (4.15)
7. Songs Of Distant Summers Part 1 (band version) (4.55)
8. Songs Of Distant Summers Part 2 (band version) (3.59)


Tim Bowness: vocals, keyboards, guitar, programming
Stephen Bennett: keyboards, programming, choir arrangement
Andrew Keeling: string arrangements
Michael Bearpark: guitar, guitar solos
Colin Edwin: fretless bass, double bass
Pete Morgan: bass
Pat Mastelotto: drums
Andrew Booker: drums
Anna Phoebe: violin
Steve Bingham: violin
Charlotte Dowding: violin ensemble
Steven Wilson: guitar, drum machine addition
Stuart Laws: keyboards, effects
Eliza Legzedina and Matt Ankers (The Spontaneous UEA Vocal Ensemble): choir
Andrew Phillips (Grasscut): additional instrumentation in There Were Days (Smiler At 52, Grasscut mix)
Richard Barbieri: additional instrumentation in Sounds Of Distant Summers (Songs Of Distant Summers, Richard Barbieri mix)

 

1 komentarz

  • Paweł Tryba

    Znam muzyka, który za to co, napiszę może się już do mnie nie odezwać. A szkoda, bo go lubię. Prawda jednak mnie wyzwoli, więc pora na coming out: nie trawię Tima Bownessa! Miałem kiedyś okres fascynacji jego twórczością, ale krótki. Szybko dostrzegłem, że Tim jedzie cały czas na jednym patencie i w dodatku dołuje słuchacza. Nieważne, pod jakim szyldem facet by nie śpiewał, udziela płycie cząstki swojej osobowości. Charyzmę ma zaś jak ś.p. Tadeusz Mazowiecki. Tim swoją intonacją i barwą głosu zdaje się przepraszać za swoją obecność, za sam fakt istnienia. Zresztą jest mu z tym istnieniem nielekko i pewnie niewiele mu już zostało. Nieprzypadkowo popełnił kiedyś wspólnie ze swoim najzdolniejszym uczniem, rozmiłowanym w podobnych ambientalno-rockowych klimatach Giancarlo Errą, utwór „Someone starts to fade away”. Mimo tej deklaracji Tim zniknąć nie zamierza. Od ćwierć wieku krzepko trzyma się grona kumpli ( a obraca się w niezłym towarzystwie) i dzięki temu co rusz wypuszcza kolejną płytę: czy to w No-Man w duecie ze Stevenem Wilsonem, Memories Of Machines z Errą, Slow Electric (tam wspomagał go m.in. wybitny basista Tony Levin), Centrozoon (kooperacja z Markusem Reuterem, ostatnio prowadzającym się z członkami King Crimson), Henry Fool (podziękujmy niebiosom za płytę „Men Singing” – jedyny instrumentalny album w dorobku melancholijnego Brytyjczyka) itp., itd. … Mówiąc obrazowo: jeżeli po udanym wyjściu na miasto ze współmałżonkiem macie ochotę na „coś więcej” – nie puszczajcie Bownessa, bo atmosfera się zważy. Jeśli przeżywacie depresję i macie myśli samobójcze – tym bardziej nie puszczajcie Bownessa, bo zrealizujecie ten plan (podejrzewam, że w tej „konkurencji” jest równie śmiercionośny, co niejeden szanujący się band gotycki). Po prostu nie puszczajcie Bownessa, a jakby co – ostrzegałem! Dobra, wylałem niniejszym wszystkie moje uprzedzenia do pana B. na ekran, a teraz w miarę obiektywnie postaram się opisać jego nowe wydawnictwo (drugie podpisane wyłącznie jego nazwiskiem po „My Hotel Year” z 2004go roku). Służba nie drużba, przyszło promo z wydawnictwa. Przygotowałem się. Żuję cukierek kofeinowy, obok stoi termos z kawą, w żyle tkwi wenflon, a na biurku obok laptopa leży strzykawka z adrenaliną, gdyby mi puls zaczął zwalniać. Może zdążę. Patrzę na listę płac: niezła, niezła. Sami starzy znajomi! Jest niezastąpiony Steven Wilson na gitarze, Colin Edwin na basie, na dodatkowym dysku (którego niestety nie dostałem) w remiksie produkuje się Richard Barbieri – czyli spotyka się tym albumie prawie cały skład hibernującego Porcupine Tree. Jest nadworny klawiszowiec Tima Steven Bennett, za aranże smyczków odpowiada nawiedzony Andrew Keeling (przerabiał soundscape’y Roberta Frippa na muzykę poważną), bębni Pat Mastelotto (Mr Mister, King Crimson, Tuner), Dobra, raz kozie śmierć, odpalamy krążek…

    Melodie piosenek Tim jak zwykle zaznacza tylko z lekka. Ale Bownessa nie słucha się przecież dla piosenek! Te stanowią tylko pretekst, szkielet do budowania kunsztownych aranży, gdzie orkiestracje i skrzypce mieszają się z delikatną elektroniką. To płyta do wsłuchiwania się, odkrywania detali. Przy pierwszym w stawce „The Warm-Up Man Forever” jeszcze nam sen nie grozi. Bownessowka delikatność skontrowana jest tu dość zdecydowaną, plemienną rytmiką. Co zdarzało się Timowi już wcześniej. „Smiler At 50” sympatycznie snuje się przez pierwsze sześć minut, by w ostatnich dwóch zafundować nam instrumentalny wybuch – tak dla przypomnienia, że Tim jest postacią kojarzoną (chyba jednak trochę na doczepkę) z rockiem progresywnym. „Songs Of Distant Summers” przełamane jest plamą czystego, pozbawionego rytmu ambientu. Akustyczne, folkowe niemal „Waterfoot” może się trochę kojarzyć z dokonaniami Memories Of Machines. „Dancing For You” rzeczywiście ma rytmikę bardzo zwolnionego walczyka. Nawet ten kosmiczny Moog pod koniec nie burzy atmosfery. „Smiler At 52” zbudowany jest na patentach znanych z bristolskiej sceny sprzed dwóch dekad – aranż opiera się na delikatnej, rytmicznie pulsującej elektronice. Naprawdę, ale to naprawdę, wciąga „I Fought Against The South”. Ma minorową aurę jak z czarnych kryminałów. W jakiś sposób kojarzy mi się ta atmosfera z „Private Investigations” Dire Straits – jakkolwiek idiotycznie by to nie zabrzmiało, bo to przecież kompletnie różne gatunki. Zdecydowanie najmocniejszy punkt płyty! Na koniec dostajemy rzężącą gitarę i powolne, transowe dudnienie bębnów w „Beaten By Love”. Koniec seansu.

    Obiektywnie: granie na poziomie, jasno sprecyzowana stylistyka, całość nie tyle wycyzelowana, co wręcz wychuchana. Gdyby to była pierwsza płyta Bownessa, której słucham – może i dałbym się oczarować. Ale jest to już któryś już z rzędu mój kontakt z egzaltowanym Angolem. Z jednej strony niewtajemniczonych może to-to zanudzić, z drugiej - należy pogratulować artyście konsekwencji. Sam sobie wykuł własną niszę na początku lat 90tych i cały czas ją eksploruje. A dzięki licznym kooperacjom wciąż poddaje się lekkiemu liftingowi. Ale noty punktowej nie podejmuję się wystawić. Nie mogę rzetelnie ocenić czy „Abandoned Dancehall Dreams” jest lepsze czy może gorsze od „Flowermouth”, „California Norfolk” czy „Warm Winter”. Na pewno jest ta płyta potwierdzeniem, że zapatrzeni w Tima muzycy w rodzaju Erry, Stefano Panunziego czy naszych braci Sosińskich – wciąż muszą uznać prymat mistrza. No dobra, to by było na tyle, jeśli lubicie taką konwencję, to miłego słuchaaAAAnia. Przepraszam, niechcący mi się ziewnęło, powieki ciążą, gdzie ta kawaAAaaa… Chrrr… Bownesssssss, nu pagadiiiiii… Chrrrrrr…

    Paweł Tryba środa, 03, wrzesień 2014 12:15 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Art Rock

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.