Fläsket

Oceń ten artykuł
(18 głosów)
(1972, album studyjny)
Strona1:
1. Klotet (4:02)
2. Bennys Hammare (3:33)
3. Kommunisten (0:54)
4. Vårtagårdsvalsen (0:38)
5. Di Dumme Små Björnarna (3:33)
6. Anderssons Groove (3:55)

Strona 2:
1. Jätten Feeling (5:06)
2. Batum (3:40)
3. Beate Hill (3:41)
4. Puppens Sång (2:19)

Strona 3:
1. Grismakt (10:01)
2. Bosses Låt (4:38)
3. Tangon (2:42)

Strona 4:
1. Tysta finskan (Samba Martinez) (5:39)
2. Hardugåttofått. (1:51)
3. Örsprånget (12:23)

Czas całkowity: 68:35
- Bengt Dahlén ( guitar, violin and vocals )
- Bo Hansson ( organ )
- Erik Dahlbäck ( drums )
- Gunnar Bergsten ( saxophone )
- Mikael Ramel ( guitar and vocals )
- Per Bruun ( bass )
- Sten Bergman ( organ and flute )
Więcej w tej kategorii: « Fläsket Brinner

2 komentarzy

  • Aleksander Król

    Gdy osiem lat temu szwendałem się po Sztokholmie, tradycyjnie robiłem postój w każdym małym sklepiku płytowym, programowo omijając te większe, co było decyzją ze wszech miar słuszną, jako że nic w nich ciekawego nie znalazłem a dzięki temu trafiłem na maleńki 'Hard Rock House' na przepięknym Gamlastanie. Sklepik był wielkości psiej budy, ale potężne Szwedzisko, które go prowadziło wiedziało co robi.. Takiego nagromadzenia różnych perełek rockowych przypadających na metr kwadratowy nie widziałem nigdy w życiu. Widząc mój rozanielony wzrok moja towarzyszka westchnęła i mruknęła, że wpadnie po mnie wieczorem, po czym zostawiła jakieś instrukcje Szwedowi i zniknęła. Po tych instrukcjach Szwedzisko spojrzało na mnie jak głodny pies na pełną michę, z trudem przecisnęło się na zaplecze po czym wróciło i z tajemniczą miną podało mi pełną szklankę czegoś co wyglądało na piwo. OK, było gorąco więc nawet mnie to ucieszyło, ale wzrok wielkoluda przestał mnie cieszyć - wyraźnie chciał zobaczyć moją reakcję po wypiciu. W Szwecji panuje jakaś idiotyczna pół-prohibicja i piwa mają po 0,3-0,7% alkoholu. No, bracie, pomyślałem, POLAKA, takim sikaczem?! Pociągnąłem duży łyk. Po dwóch minutach, jak odzyskałem oddech, wytarłem łzy i z grubsza zacząłem kojarzyć gdzie jestem zobaczyłem zachwyt Szweda, czyli zareagowałem prawidłowo... Wcisnął mi na uszy słuchawki, podał stertę płyt, na migi pokazał, że samoobsługa i zniknął na zapleczu wzbudzając tym we mnie niejasne poczucie zagrożenia...

    Tymczasem jednak zaczęły do mnie docierać pierwsze dźwięki. Skupiłem się na muzyce, bo to co słyszałem wstrząsnęło mną bardziej niż owa zawartość szklanki. Złapałem za okładkę: Fläsket Brinner (cokolwiek to znaczy...). Okładka - jakiś koszmar, żart z dobrego gustu, dzieło absolwenta zakładu dla umysłowo chorych, albo coś w tym stylu. Po głębokiej analizie znalazłem rocznik: 1972. Już się zakochałem... Z lektury wynikało, że wersja winylowa składała się z dwóch płyt, natomiast CD jest jeden. Pierwsza cześć jest nagrana w studiu, druga na żywo. W składzie są dwie gitary, bas perkusja, dwa zestawy klawiszy (na Hammondzie gra sam Bo Hansson!!!), flet, skrzypce i saksofon. Łącznie 16 utworów. 69 minut rozimprowizowanego szaleństwa. 69 minut nieprawdopodobnej uczty dla każdego miłośnika takich staroci. W tej muzyce jest wszystko - od pięknego hard rocka, przez fantastyczny progres do cudownych fragmentów jazzrockowych z cytatami z klasyki. Stałem zupełnie oniemiały z wrażenia - nieprawdopodobna muzyka - dlaczego nikt o niej nie słyszał?

    Tymczasem chytre Szwedzisko wcisnęło mi kolejną szklaneczkę. Bezwiednie wypiłem. Uznanie w oczach Szweda graniczyło ze skrajnym zdziwieniem i wręcz niedowierzaniem, gdy podałem mu puste szkło prosząc o dolewkę. Wracając do płyty - nie ma tu słabych miejsc, nie ma przynudzania może poza szóstym utworem, który jest wyraźnie "wyluzowany". Owszem są miejsca ocierające się o muzyczny kicz, takie w stylu Mother's of Invention, są nawet jakieś chore dziecięce chórki, ale całe szczęście, jest ich niewiele a reszta to łojenie w stylu improwizacji Purpli na sterydach, jamujących z Doorsami i Colosseum po wiadrze trawy... Analizując obie części płyty (studyjną i koncertową), zagłosowałbym na tą koncertową. Zupełny odlot. Dwóch gitarzystów (Bengt Dahlén, i Mikael Ramel) praktycznie od początku płyty wprawiają w kompleksy całe rzesze współczesnych wioślarzy grając kapitalne solówki na zmianę z organami (Sten Bergman i Bo Hansson). Klawiszowcy to też potęga - absolutnie najwyższa półka, pierwsza liga. Perkusista (Erik Dahlbäck) mógłby prowadzić szkołę gry na bębnach, gra wszystko - od hard rocka do jazzu z fantastyczną lekkością i feelingiem, podobnie jak jego kumpel z sekcji czyli basista (Na Bruun). Nie mam pojęcia dlaczego taki skład zastawia po sobie jedynie dwie płyty i znika w mroku dziejów. Tej drugiej, a zachowując kolejność pierwszej płyty nawet nie widziałem na oczy, ale czytałem ostatnio gdzieś w Internecie że jest jeszcze lepsza... O co w tym wszystkim chodzi?! Dlaczego Szwedzi nie chwalą się tym przed całym światem, tylko wybierają jako swój kanon rockowy koszmar typu 'Final Countdown' grupy Europe?!

    Po trzeciej szklaneczce napoju serwowanego przez wielkoluda, byliśmy już kumplami, dogadywaliśmy się idealnie - on po szwedzku, ja czystą polszczyzną. Nie wiem ile zrozumiał z mojego wywodu, ale zrobił to o co mi chodziło - przyniósł inne, podobne skandynawskie granie, napełnił szklaneczkę i zamknął sklep. Potem pojawiła się moja przyjaciółka i odholowała mnie do domu, obwieszonego torbami i torebkami ze skarbami ziemi szwedzkiej, które do dziś są ozdobą mojej kolekcji. Podobnie jak prawdziwa perła - czyli FLASKET BRINNER 'Flasket' który jak zwykle gorąco poleca wszystkim smakoszom i degustatorom starego cudownie rozimprowizowanego grania.

    Aleksander Król środa, 23, listopad 2011 21:23 Link do komentarza
  • Konrad Niemiec

    Tak tak. No cóż powiedzieć... posłuchałem i ja, który już wszystko w życiu słyszał i ciężko mnie zaskoczyć. Po prostu - siadłem i słuchałem. I było tam wszystko czego już w muzyce nie ma. Przede wszystkim część koncertowa rozpoczynająca się od utworu Grismakt to po prostu znakomite granie. Improwizacje, żywioł, klasa, 'brudne dźwięki', power, puls... Słychać, że chłopaki wtedy też dużo słuchali. Zresztą obie ich płyty świadczą o jednym - dużo słuchali Zappy. I to w Jego najlepszej, rozimprowizowanej, a nie prześmiewczej wersji z przełomu lat 60. i 70. Muzycy bardzo sprawni i aż żal, że gdzieś potem przepadli.

    A co do samej płyty - muzycznie genialna choć nierówna. Utwór Klotet to majstersztyk. Znakomity skondensowany kawał grania. Powala utwór Di Dumme Smĺ Björnarna, gdzie solówka na elektrycznym pianie Fendera przypomina ówczesne rzeczy Chicka Corei z Return To Forever. A na zakończenie części studyjnej - coś paskudnego - Puppens Sĺng - fałszujące dzieci z przedszkola, których po prostu nie da się słuchać, choć na szczęście to tylko niewiele ponad 2 minuty. Ale zaraz po tym owa część koncertowa, która po prostu przenosi nas w najlepsze czasy tamtego rocka. Wspomniany już Grismakt to klasyczna improwizacja, która od zera, aż do finału wciska w fotel. Zaczyna się jak ruszająca ze stacji lokomotywa - ospale i powoli, aby po ciągle zagęszczającej się fakturze, urwać się nagle przechodząc w kolejny utwór. I tu już nie ma improwizacji - wszystko dokładnie wyliczone, punktualnie zagrane - na żywo. Utwory kolejne są połączone, dzięki czemu mamy możliwość uczestniczenia w niekończącym się spektaklu. To wszystko płynie, wciąga, porywa, nie daje się skupić na niczym innym, jak tylko na słuchaniu... POLECAM wszystkim, którzy nie znoszą utworów typu zwrotka-refren. Choć i tu się jeden taki zdarza. Ot wypadek przy pracy.

    Konrad Niemiec środa, 23, listopad 2011 21:23 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Art Rock

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.