Don Airey to niby człowiek drugiego planu, ale jak się wczytać w jego CV to okazuje się, że ten facet to chodząca historia rocka. Miał angaż w zespole Ozzy'ego, miał i w Rainbow u Blackmore'a. Z Garym Moorem spotykał się wielokrotnie - w Collosseum II, na solowych płytach herosa gitary, także na omawianym wydawnictwie (są tu też inni znakomici goście, choćby Cozy Powell za bębnami). Poza tym udzielał się na płytach Judas Priest, Uli Jona Rotha, Michaela Schenkera, Jethro Tull... Kilka lat temu zastąpił niedawno zmarłego Jona Lorda w Deep Purple. Potrzebne Wam lepsze referencje? Airey to spec od klawiatur, światowej klasy odtwórca cudzych muzycznych pomysłów. A jak z własnymi? Zależy jak liczyć. Jeśli chodzi o ilość - nie najciekawiej. Trzy płyty na przestrzeni ćwierć wieku. Ale jak się w te płyty wsłuchać - mucha nie siada! Osobiście wolę dokonania Dona z trzeciego tysiąclecia, stworzone w autorskiej spółce z Carlem Sentancem - leżące na skrzyżowaniu progresu i hard rocka, mocne ale jednocześnie piekielnie pomysłowe. Ale i solowy debiut muzyka z 1987 roku wart jest grzechu, choć jest ze zdecydowanie innej bajki.
K2 to koncept album poświęcony tragicznie zakończonej ekspedycji na jeden z najniebezpieczniejszych szczytów na Ziemi. Taki temat z miejsca narzuca formułę. Musi być odpowiednio wzniośle, żeby podkreślić majestat gór i poświęcenie himalaistów. Airey osiąga ten patos z pomocą szerokiego wachlarza środków: mieszaniny brzmień symfonicznych, rocka progresywnego, ale też - co tu ukrywać - popowej piosenki. I właśnie w słowie pop leży pies pogrzebany, bo K2 to brzmieniowo i aranżacyjne dziecko swoich czasów. Trzeba przyjąć na klatę lekko plastikową produkcję, żeby docenić udane kompozycje. Weźmy na przykład takie Death Zone/Whiteout. Toż momentami odzywa się tu czysty hard rock, zwłaszcza w sferze wokalnej. Ale to brzmienie... Mamusiu, zupełnie jak z dobrych muzycznie, ale produkcyjnie wykastrowanych nagrań mistrza Moore'a z lat 80. Pal sześć chwile, gdzie dominują klawisze - czy to imitujące muzykę poważną czy grające pod Jarre'a (odwołań do słynnego Francuza zresztą na K2 pełno i powiem Wam, że służy to płycie). Mniej razi to w bardziej popowych fragmentach jak AORowy Song For Al czy Take Me Home - Richard Marx z pocałowaniem ręki włączyłby je do repertuaru. Niestety zdarza się też Aireyowi przeszarżować, czego najlepszym przykładem dwuczęściowe Sea Of Dreams. Część pierwsza to piękna, patetyczna pieśń. Delikatne klawisze, przeciągłe frazy gitary - bajka! A potem przychodzi część druga oparta na dyskotekowym beacie i błogostan szlag trafia. Po co to Donowi było? - pytam i nie znajduję odpowiedzi. Airey napracował się nad przełożeniem historii wyprawy na muzykę. Poszczególne motywy melodyczne pojawiają się w kilku utworach, przeplatają, żeby słuchacz miał pewność, że słucha zamkniętej całości. Nie razi też obecność lektora dopowiadającego kilka słów tam, gdzie ilustracyjne dźwięki nie wystarczą.
K2 swoje mankamenty na pewno ma, ale mimo to może się podobać. Chętnie wracam do tego albumu kiedy chcę posłuchać czegoś lekkiego, ale też unikającego zaszufladkowania. A niech tam będą pełne cztery punkty!