Epitaphs

Oceń ten artykuł
(2 głosów)
(2016, album studyjny)
Lista utworów:  
1. Nothing Left (13:32)
2. Memories Of Falling Down (12:15)
3. Nieprawota (7:36)
4. Memorare (8:39)
5. Sepulchre (5:43)
6. At The Mouth Of The Sounding Sea (10:04)
 


Czas całkowity: 57:49

Wydawca: wydawnictwo własne

Więcej w tej kategorii: « Void Mother

1 komentarz

  • Bartek Musielak

    Na stołeczny Obscure Sphinx trafiłem dopiero przy okazji albumu „Void Mother”. I należy mi za to siarczysta chłosta, którą nawet sam chciałem sobie wymierzyć kiedy wspomnianego albumu słuchałem po raz trzeci, czwarty, a potem siedemdziesiąty ósmy. Czy coś około tego. Dlaczego, cholera, tak późno to odkryłem? – pytałem sam siebie kiedy walcowate riffy „Lunar Caustic” czy „Feverish” miażdżyły przyjemnie moje uszy.

    Oj tej muzy muszę słuchać głośno, najlepiej na słuchawkach i najlepiej po ciemku, żeby czasami nikt nie zauważył przypadkiem jak zaciekle potrafię przy tym machać głową. Taki self-headbanging, ale bardzo, bardzo wolny. Nie zrobiła na mnie aż tak wielkiego wrażenia płyta „Anaesthetic Inhalation Ritual”, może zadziałał po prostu syndrom „pierwszego wrażenia”, ale też sporo się jej nasłuchałem. Natomiast „Void Mother” mnie pochłonęło. Ale do rzeczy, dosyć tych wywodów, oto Sfinks przybywa po raz trzeci. Zasiada mu na grzbiecie Wielebna i swoim głosem potrafi rozpruć najtwardsze umysły. Akompaniują jej ciężkie jak koparka Bagger 293 riffy, a rytmu całości nadaje transowa, hipnotyzująca sekcja. Na to czekałem!

    „Epitaphs” to trzeci w dorobku Obscure Sphinx pełnowymiarowy krążek. Albumu wypatrywałem z niecierpliwością od chwili kiedy został zaanonsowany. Nie było to może równie niecierpliwe wyczekiwanie co na niektóre albumy, których pewnie nigdy się nie doczekam, ale rączki mnie świeżbiły coraz bardziej im bliżej dnia premiery było. Kiedy w końcu zagościł ten krążek w moim odtwarzaczu, a z głośników popłynęłu znów te powolne, dostojne dźwięki – osłupiałem. I tak jak słup soli trwałem przez niemal godzinę, aż to co brzmiało zamieniło się w ciszę. Takie mniej więcej było moje zdziwienie kiedy usłyszałem jak ten album brzmi! To jest najwyższa półka światowa, wzorowa produkcja pod względem brzmieniowym. Mało, naprawdę mało jest w Polsce zespołów, które potrafią tak zabrzmieć. I nie – nie będę się rozdrabniał, po prostu tego posłuchajcie.

    A kiedy już przy którymś przesłuchaniu zrozumiecie z czym macie do czynienia będziecie mogli zacząć doceniać. Przede wszystkim to jak bardzo ewoluowały utwory Sfinksów. Mam wrażenie, że w stosunku do poprzedniego krążka na „Epitaphs” jest bardziej melodyjnie i mrocznie, a kompozycje są jeszcze dłuższe i bardziej rozbudowane. Miód na uszy dla gościa, którego ulubionym utworem jest 14-minutowe „Third Eye” Tool. Cały album trwa niecałą godzinę i składa się na niego… sześć kompozycji, więc wiecie już o czym mowa. Otwierające „Nothing Left” (trochę psikus z tym tytułem dla pierwszego utworu, przecież coś tam w końcu jeszcze po nim jest) trwa przeszło 13 minut, a mimo wszystko potrafi ten czas zwyczajnie zeżreć. Bo kiedy słucha się takich utworów to czas przestaje istnieć, a obudzeni z tegoż letargu dopiero zauważamy, że minęły nie 3 czy 4 minuty, ale ich wielokrotność. Same kompozycje zdają się być też nieco bardziej transowe. Wielebna moim zdaniem przeszła samą siebie (w sumie to nie, ona już i tak była… Wielebna), kiedy przez niemal ćwierć „Memories Of Falling Down” czaruje świetną wokalizą. Do tego te hipnotyzujące rytmy, wpędzające w otępienie i trans. A potem BUM! Potężny riff spada na Wasze uszy, growl przeszywa umysł, a powolny rytm wprawia głowę w bezwarunkowy odruch machany. Szlag, znowu piszę o tym samym, a co gorsza – znowu to robię (tak, właśnie macham głową, bo gra „Nieprawota”).

    Każda z kompozycji na „Epitaphs” mogłaby zostać tutaj rozłożona na czynniki pierwsze i opisana. Często w recenzjach tak się robi, wybiera najciekawsze kąski, miesza z błotem te mniej ciekawe, marudzi na przynudnawe przerywniki itp. Ale w przypadku tego albumu ja nie potrafię. Nie potrafię go sobie podzielić, rozpatrywać jako osobne składniki i analizować. Muszę go odbierać w całości bo tak najlepiej mi smakuje. Oczywiście, zdarza mi się czasami odpalić jeden kawałek, a potem wrzucić w playlistę coś totalnie innego, ale kiedy chcę posłuchać „nowego Obscure Sphinx” to chcę spędzić z nim godzinę, dwie lub ich wielokrotność. Warto też wspomnieć o bardzo ładnej oprawie graficznej, za którą odpowiada perkusista Gojira. Zresztą – „Void Mother” swój sukces w dużej mierze zawdzięcza też doskonałej okładce, podobnie myślę będzie z „Epitaphs” (podobnie było i z Batushką niedawno). Dobra okładka przykuwa wzrok, sprawia, że niejeden widząc ją na YouTube zechce sprawdzić co jest grane, proste.

    Kończę. Zakatowałem ten album już i w sumie dopiero zebrałem w sobie trochę odwagi by słów o nim kilka napisać. A mamy koniec listopada, czyli przeszło dwa miesiące od premiery. Obskurny Sfinks jest jeszcze bardziej obskurny, jeszcze cięższy, przytłaczający, hipnotyzujący i jeszcze bardziej czarujący niż kiedykolwiek. Dla mnie – najlepszy album Warszawiaków dotychczas. I jeśli taką tendencję Wielebna i spółka utrzymają to niejeden genialny krążek jeszcze nas czeka, pytanie tylko: czy jesteśmy na to gotowi?

    *recenzja z 2016 roku

    Ta i więcej recenzji dostępne również na http://www.pandino.pl - zapraszam!

    Bartek Musielak niedziela, 11, marzec 2018 20:49 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Post Rock

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.