Po wydaniu dwóch fantastycznych płyt na rynku włoskim przyszedł czas na 'podbój świata'. Byli w fenomenalnej formie, również umysłowej, więc dokładnie rozumieli że aby zaistnieć poza słoneczną Italią muszą mieć wokal w ogólnie rozumianym języku. Dla nich to była kwestia przetłumaczenia ich szlachetnych tekstów z języka cywilizowanego (włoskiego) na barbarzyński (angielski). Były duże problemy... I wtedy przyszedł z pomocą nie byle kto tylko sam Pete Sinfield z... King Crimson! Zaproponował anglojęzyczną wersję 'Per un Amico'. Propozycja się spodobała, tym bardziej, że ambitny Angol sam napisał teksty, a poza tym zaproponował nowe miksy i powtórne nagranie kilku fragmentów. Po długich dyskusjach uzgodnili, że będzie to esencja z obydwóch albumów. Po kilku tygodniach pracy nad materiałem, zaprosił kapelę do studia i zaprezentował efekt swojej pracy. Byli zachwyceni... W ten sposób narodziła się płyta którą ludzkość poznała jako 'Photos Of Ghosts'. Natychmiast stała się swoistym paszportem Włochów do wielkiego świata. Nie będę opisywał samej płyty - zrobiłem to już przy okazji recenzji pierwowzorów, skupię się na różnicach i wszystkich 'za' i 'przeciw'. Podstawowa różnica to oczywiście wokal. Tym razem angielski. Dla osób nie trawiących włoskiego - rewelacja. I nie ma tu znaczenia kiepski akcent, bo takie niuanse wychwytują jedynie rdzenni Anglicy. Płyta stała się bardziej anglosaska, co podkreślał jeszcze nowy miks Pete'a. W efekcie wiele fragmentów zaczęło brzmieć jak... King Crimson i ELP. To nie to, że się czepiam, kocham każdy dźwięk na tej płycie, uważam że jest absolutnie rewelacyjna i ponadczasowa, ale... muzyka straciła swoją 'włoskość'. To samo zjawisko zauważyłem słuchając anglojęzycznych wersji węgierskiej Omegi - niby fajne, bo kompozycje świetne, ale z a w s z e gorsze od oryginału. Tu również tekst był pisany jednocześnie z muzyką, a język włoski ma zupełnie inną 'śpiewność' niż angielski i wrażliwe ucho to wyczuje. Tym niemniej jednak podstawową zaletą i wielką zasługą tej płyty jest fakt, iż o grupie dowiedziała się cała Europa, Ameryka i Azja (zwłaszcza Japonia). PFM stała się chyba pierwszą włoską rockową grupą, która odniosła ewidentny sukces poza granicami Włoch i sprzedała tam kilkunastokrotnie więcej płyt niż w ojczyźnie. I słusznie, bo to przecież kwintesencja PFM, esencja z dwóch absolutnie genialnych płyt, czyli... płyta doskonała. Nie wyobrażam sobie fana rocka symfonicznego, który tego nie zna, ani kolekcjonera, który nie ma jej w swojej kolekcji. Kanon i świętość jednocześnie. Polecam WSZYSTKIM.
Aleksander Król poniedziałek, 11, lipiec 2011 22:39 Link do komentarza