Siedząc kiedyś w maleńkiej włoskiej knajpce serwującej najlepsze na świecie owoce morza, usłyszałem trzykrotnie ze stolika obok 'Campo di Marte' wplecione w potok zdań które mocno zarośnięte 'coś' wystrzeliwało z siebie z prędkością karabinu maszynowego... Pomyślałem, że to nazwa potrawy którą gość się zachwycał i przestałem się tym interesować, tym bardziej że moją uwagę zaczęła absorbować doskonała muzyka która sączyła się gdzieś w tle. Rozpaczliwie szukałem głośników, żeby się przesiąść, ale niestety były (przynajmniej jeden) przy zajętym stoliku. Spytałem barmana - nie rozumiał mojego angielskiego, co było w miarę normalne bo często ja sam go nie rozumiem, ale w dyskusję wmieszał się kelner mówiąc czystą polszczyzną - 'sorry stary już zmieniam na coś normalnego..' Polak! Wytłumaczyłem mu że wręcz przeciwnie, chciałbym żeby podgłośnił i natychmiast zeznał co to gra. Grzegorz - bo tak miał na imię, o mało nie oszalał ze szczęścia, bo jak stwierdził - ci cholerni makaroniarze sami nie wiedzą co czynili w latach 70-tych, patrzą na niego jak na jakiegoś dziwaka, a on kocha stare włoskie kapele.. Po chwili znów usłyszałem 'Campo di Marte' - okazało się że to nie kalmary, nie krewetki, ani żadne takie robactwo tylko jedna z największych progresywnych sensacji włoskiego proga. Oczywiście o odkupieniu płyty od Grzegorza nie mogło być mowy, ale obiecał że załatwi. Załatwił. Ale po trzech miesiącach. Przyjechała do Polski pocztą wraz z paroma innymi rzeczami które gość polecał. Tradycyjnym, staropolskim obyczajem z pełną szklaneczką wygoniłem mojego kocura z fotela i odpaliłem moje ukochane Cambridge Audio zaczynając oczywiście od Campo di Marte. 1973 rok a więc okres który u mnie przyspiesza tętno. 7 kawałków, układających się w jedną całość. Coś w rodzaju suity. W miarę upływu czasu mina mi się coraz bardziej wydłużała - genialna płyta, absolutna ekstraklasa włoskiego proga. W składzie melotrony, hammondy, flety, gitara, bas i perkusja. I pięciu ludzi którzy umieli to obsługiwać... Płyta od początku zachwyca - mocne gitary, wspierane organami Hammonda i kapitalną grą perkusisty. Zauważyliście że w latach 70-tych dobry perkusista G R A Ł, a w 80-tych już tylko wystukiwał rytm...?(oczywiście były wyjątki) Ten gość grał i to wspaniale. Trochę się obawiałem wokalu, bo to już rozłożyło parę doskonałych płyt, ale tu jest wszystko ok, wokalista po pierwsze ma kapitalny głos, po drugie świetnie śpiewa, a po trzecie - jest go mało... Utwory są znakomite - i pod względem kompozycji i pod względem wykonania. Są częste zmiany rytmu, wstawki akustyczne, zarówno gitarowe jak i fortepianowe, są przepiękne partie fletu, są cytaty z klasyki... Płyta praktycznie nie ma słabych punktów. W mojej prywatnej ocenie - pierwsza dziesiątka włoskiego proga, polecam praktycznie wszystkim a zwłaszcza miłośnikom lekko zapomnianych brzmień z pierwszej połowy lat 70-tych. To może być ozdoba każdej kolekcji... 5/5
W pełni popieram mojego przedmówce! Absolutny czad! Campo jest uznawany za najlepszy rockband z pięknego miasta - Florencji, stad pewnie również i ich nazwa. Bowiem dworzec główny stolicy Toskanii nazywa się właśnie Campo di Marte.
Muzycznie bliżej jest im do bardziej hardrockowo-progresywnych włoskich kapel. Agresywna perkusja, wyrazista gitarka i szybkie zmiany tempa. Czasem jednak kiedy przez to wszystko przebije się flecista robi się nastrojowo i chwała chłopakom za to.
Przesłuchanie polecam zacząć od utworu trzeciego, czyli jak sama nazwa wnosi - Terzo Tempo. Tutaj pierwszoplanowa role pełni dramatyczna linia fortepianu, która buduje napięcie. Kiedy pod koniec wchodzi fantastyczny wokal nie pozostaje nic innego jak się w Campo di Marte zakochać.
Dla mnie Campo di Marte to najlepszy włoski zespól jednej płyty, lepszy nawet od Museo Rosenbach. Polecam!