Dwunasty album włoskich gigantów. Rocznik 1980. Zły rocznik dla muzyki. Progres umarł, duże zachodnie grupy nie popisały się niczym szczególnym. Genesis wydaje koszmarek pt. 'Duke', Kansas - 'Audio-Visions', Uriah Heep - 'Conquest' a Ultravox - swoją słynną 'Viennę'. Króluje muzyka zdecydowanie lżejsza, swoje pięć minut mają Roxy Music i Andreas Vollenweider. Jedynie YES wydaje fenomenalną, aczkolwiek kryminalnie niedocenianą 'Dramę'. W tych warunkach Le Orme wchodzą do studia z materiałem na kolejny krążek. Wiedzą że czas 20-minutowych suit przeminął, wiedzą że wytwórnie szukają przebojów, nie mogą nagrać płyty zbyt trudnej w odbiorze, ale też nie chcą się podporządkować modzie. Wybierają chyba jedyne wyjście z sytuacji - nagrywają płytę prawie akustyczną i stawiają na melodykę. Czy zabieg się udał? Moim zdaniem tak, choć z wielkim Le Orme to nie ma nic wspólnego. Powstała muzyka delikatna, zwiewna, melodyjna i jak zwykle w wypadku tej grupy - piękna. Osiem utworów, 33 minuty muzyki. Poza uroczymi balladami są tu utwory naprawdę fantastyczne jak choćby 'Piccola rapsodia dell'ape' - ponad pięciominutowa, instrumentalna perełka symfonicznego proga lat 80.
Nie jest to Wielka Płyta Włoskiego Progresu, jednak polecam ją wszystkim miłośnikom włoszczyzny jako sympatyczne uzupełnienie kolekcji.