A+ A A-

Hand.Cannot.Erase

Oceń ten artykuł
(42 głosów)
(2015, album studyjny)


01. First Regret - 2:01
02. 3 Years Older - 10:18
03. Hand Cannot Erase - 4:13
04. Perfect Life - 4:43
05. Routine - 8:58
06. Home Invasion - 6:24
07. Regret #9 - 5:00
08. Transience - 2:43
09. Ancestral - 13:30
10. Happy Returns - 6:00
11. Ascendant Here On... - 1:54

Czas całkowity - 1:05:44



- Steven Wilson - wokal, gitara, instrumenty klawiszowe, gitara basowa
- Guthrie Govan - gitara
- Adam Holzman - instrumenty klawiszowe
- Nick Beggs - gitara basowa
- Marco Minnemann - perkusja
- Ninet Tayeb - wokal
- Theo Travis - saksofon, flet


 

Media

3 komentarzy

  • Gabriel Koleński

    Długo przekonywałem się do tej płyty, czego nie będę ukrywał. Po pierwszym przesłuchaniu miałem bardzo mieszane uczucia i to delikatnie mówiąc. A mówiąc już zupełnie szczerze, miałem ochotę polecieć do Anglii, do Stevena Wilsona, chwycić go za poły tej jego czarnej marynarki i krzyknąć "Steven, co Ty uczyniłeś człowiecze?!". Ale potem mi przeszło. Przez kilka miesięcy przesłuchałem album w różnych okolicznościach, porach dnia i wieczoru, nawet krajach (powrót pociągiem z weekendowego wypadu do Wiednia). Przekonałem się, choć mam różne uwagi. Nie będę przejeżdżał się szczegółowo po każdym utworze, bo to byłoby jak wziąć piękny obraz wybitnego i uznanego malarza i wskazać na nim każdy motyw, kreskę, błąd, zamiar i cel. Nie chcę tego robić.
    To co jest uderzające na najnowszym albumie Stevena Wilsona to nostalgiczny, melancholijny klimat. Jest podany w takiej formie i z taką intensywnością, że aż wbija w ziemię. Momentami ciężko mi sobie poradzić z ilością negatywnych uczuć, które pojawiają się na "Hand. Cannot. Erase.", co może być przyczyną dlaczego początkowo tak trudno było mi przebić się przez tą płytę. Wyjątkiem jest oczywiście utwór tytułowy, niezwykle prawdziwy, szczery, z pozytywnym wydźwiękiem, z czym rzecz jasna miałem duży problem gdy pierwszy raz go usłyszałem. Czy to możliwe, że Steven Wilson wziął się za pop-punk? O co chodzi?! To tylko pozory, bo piosenka ma całkiem szlachetne brzmienie, ale nie od razu da się to poznać. Ogólnie jednak dominuje nastrój smutku, melancholii, poczucia braku bądź utracenia czegoś ważnego. Jak wtedy gdy dzieje się coś nieodwracalnego. Pytanie tylko czy można zrobić pozytywnie brzmiący album o osamotnieniu, izolacji, odcięciu się od bliskich, ale też o uczuciu uwięzienia w swoim życiu, o czym traktuje "Hand. Cannot. Erase.". "3 years older", "Perfect life", "Routine" i "Ancestral" to najmocniejsze pod tym względem "strzały", o ile można tak powiedzieć o utworach przepełnionych smutkiem, tęsknotą i melancholią. To nie jest niedojrzały ból istnienia metal core'u czy histeryczny ekstrawertyzm gothic doom'u. To jest niewygodna prawda o życiu i ludziach, ich zachowaniach, reakcjach i sposobach radzenia sobie z różnymi problemami i trudnościami. Jeden zamyka się w sobie, inny ucieka z domu albo przestaje z niego wychodzić. O tym jest ta płyta i to boli. Jest to w pewnym sensie dowód człowieczeństwa i prawdziwości Steven Wilsona. Nie jest wydmuszką, artystą ukrytym za instrumentami, który wykonywanym przy ich pomocy onanizmem ukrywa brak pomysłów i osobowości. Najdłuższy na płycie, wielowątkowy "Ancestral" uważam za apogeum okazywania emocji, którymi utwór jest nasycony, wręcz eksploduje, zwłaszcza w partiach solowych. Długich sekwencji instrumentalnych generalnie na tej płycie nie brakuje, zwłaszcza we wspomnianym "Ancestral", "Home invasion", który można podzielić na dwie części oraz w całkowicie pozbawionym wokalu "Regret #9". Ten drugi to z jednej strony powrót do ostatnich płyt Porcupine Tree, czyli mocne riffy, nowoczesne brzmienie i bezkompromisowy tekst o ludziach poznających świat i siebie wyłącznie przez internet, z drugiej świetne klawisze kojarzące się z rockiem progresywnym lat 70. Trzeci to przede wszystkim znakomita solówka gitarowa (cóż za brzmienie!). "Happy returns" to taka wisienka na torcie, bardzo fajne partie chóru i pewne wytchnienie od ciężkich nastrojów, choć nie do końca. "Ascendant here on" zamyka album klamrowo delikatnymi dźwiękami pianina.
    To zdecydowanie nie jest album dla każdego. To nawet nie jest album dla każdego fana Stevena Wilsona. Trzeba mieć naprawdę wenę i szczególny nastrój by czerpać pełną satysfakcję z obcowania z "Hand. Cannot. Erase.". To nie jest przyjemna muzyczka w tle, tylko płyta, która naprawdę silnie oddziałuje i pobudza zmysły, przekazuje wiele nieprzyjemnie szczerych treści, których niełatwo się słucha, ale ciężko się z nimi nie zgodzić. Muzycznie jest bardziej nowocześnie niż do tej pory na solowych albumach Wilsona, ale słychać, że muzyk nie zapomina o swoich korzeniach. Wydaje mi się, że głupio po tak długim czasie od premiery polecać album tak znanego wykonawcy, bo każdy już dawno dokonał wyboru i wyrobił sobie własną opinię, ale niejako z recenzenckiego obowiązku stwierdzę, że polecam!
    Gabriel "Gonzo" Koleński

    Gabriel Koleński środa, 16, wrzesień 2015 12:44 Link do komentarza
  • Bartek Musielak

    Czasami mam wrażenie, że ludzie sami siebie okłamują. Że kształtują swoją opinię na taką, jaką chciałoby usłyszeć otoczenie. Bo to nie wypada krytykować kiedy wszyscy chwalą. Jest tak chociażby z ocenami niektórych zespołów. Przecież jeśli Twój ukochany wykonawca nagra słabszy album to nie wypada go zrugać, prawda? Na pewno miał taki zamysł, a Ty zwyczajnie nie do końca załapałeś o co chodzi. Nie wolno krytykować? Wolno, a nawet trzeba kiedy czuje się, że coś tu nie gra.

    Pewnie Was troszeczkę zaskoczyłem tym wstępem skoro jest to recenzja najnowszego dzieła Stevena Wilsona. Pomyśleliście może: "Szaleniec, na pewno zjechał ten album i wcale się na tym pięknym dziele nie poznał" i nawet nie będziecie dalej czytać, albo jeszcze lepiej: "Chce być inny, hipster. Nie zna się". Ale spokojnie. Mam nadzieję, że jednak tak o mnie nie pomyśleliście. I raz jeszcze uspokoję - nie będę jeździł po "Hand. Cannot. Erase.". A to dlatego, że Pan Wilson zwyczajnie nie schodzi poniżej pewnego bardzo wysokiego poziomu, a wszystko czego dotknie przemienia w diament. Jestem tego świadom. Niestety jednocześnie odnoszę wrażenie, że najnowszy album Stevena, choć diamentem jest, to nie do końca oszlifowanym. Lub jakoś tak dziwacznie koślawym.

    "Hand. Cannot. Erase." od początku zapowiadany był jako zupełnie inny album niż poprzedzający go "kruk". Krążek z 2013 roku rzeczywiście zebrał dosyć mieszane recenzje, choć przeważnie bardzo pozytywne, bo niektórych zachwycił - innych z kolei zawiódł. Ja należałem do tej pierwszej grupy, ale zrozumiałem też zawiedzionych. W końcu Wilson odwołał się wtedy do najbardziej klasycznych nagrań progresywnych, do najbardziej progresywnych lat w historii muzyki, czyli lat 70-tych. Sporo osób zarzuciło mu wtedy swoistą wtórność, niektórzy nazwali to zwyczajnie odgrzewaniem kotleta. Ja byłem i jestem zachwycony, do "The Raven That Refused To Sing (And Other Stories)" wracam często, z wielkim sentymentem i wciąż nieukrywanymi zachwytami nad genialnym "The Watchmaker" czy jeszcze lepszym "Luminol". O co mi więc chodzi z "Hand. Cannot. Erase."?

    Zaskakująca jest przede wszystkim różnorodność materiału. Wilson serwuje nam dosłownie cały przekrój swojej dotychczasowej twórczości w nieco ponad godzinnej pigułce. Mamy "Ancestral", które spokojnie mogłoby zagościć w dyskografii Porcupine Tree. Mamy (prawie)tytułowy "Hand Cannot Erase" lub "Happy Returns" przywołujące piosenkowy charakter Blackfield. Mamy też miniaturki w postaci "First Regret" oraz "Ascendant Here On..." kojarzące się z wilsonowską elektroniczno-ambientową przeszłością, lub nawet z nagraniami Storm Corrosion. Znajdzie się też "Home Invasion" najbardziej nawiązujący stylistycznie do poprzedniego solowego wydawnictwa Wilsona, czyli nieco prog-, nieco fusion rockowo. Są też i industrialne eksperymenty w "Perfect Life" - ponownie przypominające o wczesnej twórczości artysty. I tak praktycznie każdy utwór można by przyporządkować do któregoś z etapów/projektów Wilsona z przeszłości i teraźniejszości. Dla wielu będzie to plus, ja natomiast nie jestem do końca przekonany. Oczywiście nie twierdzę, że na albumie muzycznym ma być nudno, jednostajnie i monotonnie. Coś się dziać musi! Ale w przypadku "Hand. Cannot. Erase." mam wrażenie, że zbyt rozstrzelona stylistyka gdzieś rozmywa spójność albumu jako całości. Ale to jest chyba jedyna, maleńka wada, która nie pozwalała mi już na samym początku tej recenzji napisać "Wow" z dziesięcioma wykrzyknikami. Przejdźmy do konkretów - teraz już będą raczej tylko Oh-y i Ah-y.

    Po pierwsze fantastyczny jest temat płyty. Album mówi o problemie, który jest jak najbardziej na czasie - o samotności w wielkim mieście. Za inspirację Wilson obrał historię Joyce Vincent sprzed kilku lat, zresztą główna narracja na krążku prowadzona jest przez bohaterkę-odpowiedniczkę tej postaci. Joyce była młodą, bo niespełna 40-letnią, atrakcyjną i spełniającą się kobietą, która znaleziona została po 3 latach od śmierci we własnym mieszkaniu, we własnym łóżku. Zupełnie zapomniana, porzucona nie tylko przez przyjaciół, ale też całe społeczeństwo, zupełnie jakby wyparowała. Najgorsze, że nikt tego nawet nie zauważył, to znaczy jej zniknięcia. Mocne podłoże do naprawdę solidnych rozważań o współczesnym świecie, pogoni za pieniądzem i karierą, znaczeniu słów "przyjaźń" czy "rodzina" wśród wiecznie pędzących ludzi. I dokładnie tym torem zmierzają rozważania Wilsona na "Hand. Cannot. Erase.". Do całej tej historii dorzucić należy jeszcze całą gamę towarzyszących premierze albumu działań marketingowych. Powstał blog prowadzony przez główną bohaterkę, w wersji limitowanej do krążka dołączonych jest kilka gadżetów - w tym zdjęcia, kartki z pamiętnika, rysunki itp. Prowadzone też było specjalne konto na Twitterze (niestety nie wiem czy jeszcze aktualne). Sam koncept albumu potrafi wciągnąć, a choć jest dosyć ponury to jednak zmusza do refleksji. Warto też zaznaczyć, że w całej tej otoczce albumu spory jest pierwiastek polski - ale to już pozostawiam do odkrycia co bardziej dociekliwym.

    W parze z ciekawym konceptem idzie warstwa tekstowa, która choć bywa tajemnicza i niedopowiedziana, doskonale oddaje obraną tematykę. Wilson jest bowiem oprócz bycia genialnym muzykiem, całkiem dobrym tekściarzem. Dawno nie przeczytałem wkładki do albumu z takim zainteresowaniem, co więcej - przy którymś przesłuchaniu postanowiłem śledzić teksty przy akompaniamencie muzyki. Generalnie liryka doskonale dopełnia się z klimatem tworzonym przez to co słyszymy z głośników. Kiedy ma być ponuro - jest ponuro, kiedy tekst jest weselszy - muzyka z nim współgra. "When the world doesn't want you it will never tell you why" brzmi bardzo wymownie przy akompaniamencie poważnych, nostalgicznych smyczków.

    Odnośnie muzyki już wiele napisałem, ale jeszcze słów kilka dodać należy. Wspomniałem już o tym, że mamy na "Hand. Cannot. Erase." przekrój całej dotychczasowej twórczości Wilsona. I tak przewija się przez nasze głośniki (lub słuchawki) cała lista możliwych do wymienienia gatunków. Zawężenie całości wyłącznie do rocka progresywnego byłoby błędem, bo Steven mocno na tym albumie poeksperymentował. Industrialne, a nawet troszkę trip-hopowe brzmienie w "Perfect Life" najlepszym tego dowodem. Ale na pewno najbardziej zauważalny jest gościnny udział... wokalistek! Usłyszymy bowiem charyzmatyczną Ninet Tayeb - izraelską wokalistkę rockową; czy też melorecytację walijskiej śpiewaczki Katherine Jenkins. Udział pań to coś naprawdę wyjątkowego w chyba całej muzycznej historii Stevena Wilsona. Dodatkowo fakt ten przesądza jednoznacznie, że "Hand. Cannot. Erase." jest najbardziej kobiecym albumem wspomnianego pana.

    Reszta zespołu natomiast nie uległa żadnym zmianom w porównaniu z poprzednim solowym wydawnictem. Za kompozycje oczywiście odpowiada Wilson, jednak od jakiegoś czasu zdaje się oddawać spore pole do popisu zatrudnionym instrumentalistom. I tak Marco Minnemann jak zawsze świetnie operuje bębnami, a w parze z Nickiem Beggs'em tworzą moim zdaniem jedną z najlepszych sekcji rytmicznych we współczesnym rocku progresywnym. Całości dopełnia niezastąpiony Guthrie Govan, który na "Hand. Cannot. Erase." zagrał bodaj najpiękniejsze solówki gitarowe dotychczas (choć przyznaję, że znam go głównie z albumów SW i troszkę z The Aristocrats). Posłuchajcie tylko świetnego solo w "Regret #9"! A również w tym utworze fantastyczną solówka popisał się klawiszowiec - Adam Holzman, nadając pierwszej części kompozycji nieco space rockowego posmaku.

    No i jak tu mam teraz podsumować ten album. Na początku ponarzekałem na zbytni rozstrzał gatunkowy całości i niespójność wynikającą z tego. Później już w samych superlatywach pisałem o szczegółach "Hand. Cannot. Erase.". Co z tego wynika? Że to jeden z najtrudniejszych do oceny albumów z jakimi zachciało mi się recenzyjnie zmierzyć. Tak jak napisałem gdzieś wyżej - Wilson nie schodzi poniżej pewnego wysokiego poziomu. I, co wszyscy wiemy, lubi też zaskakiwać. Ale jak tu mówić o zaskoczeniu kiedy praktycznie każdy z utworów możemy umiejscowić gdzieś w jego wcześniejszej twórczości. A jednak zaskoczenie jakieś tam jest. Po rozebraniu na części pierwsze ten album wypada fantastycznie, ale kiedy zbieram wszystko w całość - czegoś mi brakuje, lub czegoś jest za dużo. Trudno to tak dosłownie określić, dziwne to uczucie. Wydaje mi się jednak, że każdy kto zna Wilsona, lubi Wilsona i słuchał "Hand. Cannot. Erase." miał przez jakiś czas podobne odczucie. A może ja po prostu zbyt wiele sobie obiecywałem po tym krążku? Może od genialnego artysty nie wypada oczekiwać wciąż genialnych dzieł? Bo niestety, wśród całego szeregu genialnych albumów jeden bardzo dobry wypada nieco słabiej. I można być delikatnie zawiedzionym.

    Ta i inne recenzje również na http://www.pandino.pl - zapraszam!

    Bartek Musielak wtorek, 31, marzec 2015 19:13 Link do komentarza
  • Michał Jurek

    Jeszcze się na dobre rok nie zaczął, a tu już Steven Wilson uraczył nas swoim nowym solowym albumem o tytule ˈHand.Cannot.Eraseˈ. Albumem - dodam od razu - ze wszech miar udanym.

    Jak to zwykle bywa, maestro Wilson osnuł piosenki zawarte na płycie wokół wspólnego tematu, z tym że tym razem ten główny motyw jest wyraźniej zarysowany niż na poprzednich albumach. Za natchnienie stanowiła historia Joyce Carol Vincent, która zerwała kontakt z rodziną i z partnerem, który nie traktował jej najlepiej. Wyprowadziła się do lokalu socjalnego w Londynie, w którym też zmarła. Jednak jej ciało znaleziono dopiero dwa lata później, mimo że w mieszkaniu cały czas grał włączony telewizor. To wszystko skłoniło pana Stefana do rozważań o samotności w wielkim mieście, w którym nikt nikogo tak naprawdę nie zna, i w którym można całe życie mieszkać z kimś drzwi w drzwi i nic o nim nie wiedzieć.

    I taka jest też bohaterka piosenek zamieszczonych na ˈHand.Cannot.Eraseˈ. Stojąca zawsze z boku, jakby nieobecna, nienawiązująca żadnych kontaktów towarzyskich, przez nikogo niezapamiętana. Gdy pewnego razu znika, nikt nawet tego nie zauważa. Co się z nią stało, tego nie wie nikt, bowiem Steven Wilson zostawił otwarte pole do interpretacji. Dodam tylko, że jak to zazwyczaj na wilsonowskich płytach bywa, w grę może wchodzić ingerencja sił nadprzyrodzonych.

    Jeśli ktoś chciał zapoznać się dokładniej z fabułą całej opowieści, mógł nabyć wersję specjalną płyty. Zawiera ona fotografie, rysunki, pamiętnik głównej bohaterki, a także dostęp do specjalnie utworzonego bloga i konta na Twitterze. Piszę ˈmógłˈ, bowiem zestaw jest już wyprzedany mimo zaporowej ceny. Szeregowym fanom pozostają więc jedynie teksty piosenek.

    A co z warstwą muzyczną? Jest lepiej niż dobrze. Mam wrażenie, że Steven Wilson zmieszał to, co na jego poprzednich płytach było najlepsze. Rytmiczne łamańce i gęste dźwiękowe faktury zostały zrównoważone bardzo chwytliwymi fragmentami: tak melodyjnych piosenek jak ˈHand Cannot Eraseˈ czy ˈPerfect Lifeˈ dawno już pan Steven nie zaproponował. Dzięki temu nowy album jest znacznie bardziej urozmaicony od poprzednika: jest na nim miejsce i dla elektronicznych brzmień, jak i dla metalowego nieomalże gitarowego wymiatania. Nic się jednak nie gryzie, bo muzycy potrafią nawet i krańcowo różne muzyczne wątki ze sobą pozszywać. Ale też i ekipę ma pan Steven świetną, z genialną sekcją rytmiczną Beggs-Minnemann i natchnionym pianistą Adamem Holzmanem. Jedynie Guthrie Govan mógłby tchnąć w swoją grę na gitarze nieco więcej finezji, ale ogólnie też trzyma poziom.

    Przyznać trzeba, że kompozycje zawarte na ˈHand.Cannot.Eraseˈ dają muzykom wiele okazji do wykazania się swoim kunsztem. Długasy, takie jak ˈ3 Years Olderˈ czy ˈAncestralˈ pełne są furiackich ataków perkusisty i ciężkich gitarowych riffów. Ale w pierwszym z nich nie brak też lirycznych partii gitarowych i fortepianowych, a także masywnych melotronowych dźwięków, zaś w drugim uwagę zwraca wdzięczna partia fletu i śmigające smyczki. Pulę nagrań, które wybijają się ponad i tak wysoki poziom całej płyty uzupełniają zabójczo melodyjna, świetnie zaaranżowana piosenka ˈHand Cannot Eraseˈ z wpadającym w ucho refrenem (kto wie, może to nagranie zaistnieje gdzieś w szerszej świadomości nie tylko progrockowych fanów?), a także następujący po niej utwór ˈPerfect Lifeˈ. Znakomite to zaiste nagranie, przywodzące na myśl klimaty znane z najlepszych płyt No-Man. Steven Wilson śpiewa w jego drugiej części bardzo czysto (w pierwszej części mamy kobiecą deklamację jako żywo przypominającą to, co działo się w no-manowym utworze ˈDays In Treesˈ), a w samej końcówce nadspodziewanie wysoko. Zjawiskowo piękne nagranie.

    Pozostałe utwory nie są o wiele słabsze. Nie zapadają tak silnie w pamięć jak wymieniona czwórka, jednak mogą się podobać. W szczególności, w lirycznym ˈRoutineˈ fajnie wypada zaproszona izraelska wokalistka Ninet Tayeb (ten krzyk pod koniec nagrania!), a w ˈRegret #9ˈ Adam Holzman gra na instrumentach klawiszowych w sposób iście space rockowy, ustępując jednak po chwili pola gitarzyście, by ten mógł się wyszaleć.

    Na swojej nowej płycie Steven Wilson nie odkrywa muzycznej Ultima Thule, nie wytycza nowych kierunków i nie przełamuje schematów. Zamiast tego na ˈHand Cannot Eraseˈ proponuje 11 nagrań odpowiednich do tańca i do różańca. Można sobie nóżką pogibać, a i nad ludzką kondycją się zadumać.

    Naprawdę, warto spędzić trochę czasu przy odtwarzaczu z najnowszym dziełem bosonogiego Stefana, i puścić mimo uszu marudzenia malkontentów, którzy domagają się kolejnego kamienia milowego w rodzaju ˈThe Sky Moves Sidewaysˈ. Steven Wilson co miał dla rocka progresywnego zrobić to już zrobił, a teraz niech sobie nagrywa co chce. Zwłaszcza jeśli są to tak niebanalne i wciągające zarazem piosenki jak te zamieszczone na ˈHand.Cannot.Eraseˈ.

    Michał Jurek czwartek, 05, marzec 2015 17:51 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Art Rock

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.