A+ A A-

The Raven That Refused to Sing (And Other Stories)

Oceń ten artykuł
(62 głosów)
(2013, album studyjny)

01. Luminol - 12:10
02. Drive Home - 7:37
03. The Holy Drinker - 10:13
04. The Pin Drop - 5:03
05. The Watchmaker - 11:43
06. The Raven That Refused To Sing - 7:57

Czas całkowity - 54:43



- Steven Wilson - wokal, gitara, instrumenty klawiszowe
- Guthrie Govan - gitara
- Adam Holzman - instrumenty klawiszowe
- Nick Beggs - gitara basowa
- Marco Minnemann - perkusja
- Theo Travis - saksofon, flet


 

Media

2 komentarzy

  • Michał Jurek

    Ledwie ukazał się drugi solowy album Steven Wilsona, 'Grace For Drowning', a już artysta uraczył fanów kolejną propozycją sygnowaną własnym nazwiskiem. Widać, że praca na własny rachunek zasmakowała artyście, i odłożył on ad acta pozostałe projekty, w tym i najbardziej znany, czyli Porcupine Tree.

    Nagranie nowego albumu Jeżozwierzy, jeśli w ogóle nastąpi, to w perspektywie bardziej niż odległej. Wypada się więc zająć solowym dziełem pana Stefana, zatytułowanym 'A Raven That Refused To Sing (And Other Stories)'. Od razu przyznam, że przez czas jakiś wstrzymywałem się z recenzją tego albumu, ograniczyłem też lekturę recenzji, od których już chwilę po wydaniu płyty zaroiły się branżowe portale. Pisząc w naprędce łatwo bowiem dać się ponieść fali entuzjazmu, trudniej zaś o obiektywną ocenę. Znam to z autopsji - zdarzyło mi się pochlebnie zrecenzować kilka albumów tuż po premierze, a potem okazywało się, że rzeczone krążki kurzyły się na półce, bo w ogóle nie chciało mi się do nich wracać. Tak to jest, gdy myli się album z własnym o nim wyobrażeniem. A po jednym-dwu przesłuchaniach jedyne, co można opisać, to właśnie wyobrażenie o danej płycie, które często ma się nijak do jej rzeczywistej zawartości.

    To tyle tytułem przydługiego wstępu. Wypadałoby teraz przejść do recenzji omawianej płyty, lecz nie jest to zadaniem łatwym. Steven Wilson plącze bowiem wątki i myli tropy, rozstawiając pułapki na drodze ewentualnych recenzentów swojej twórczości. Aż się bowiem prosi, by pójść po najmniejszej linii oporu i wskazywać na ewentualne inspiracje muzyka, słyszalne na albumie. Stawiam dolary przeciwko orzechom, że w większości recenzji padną nazwy gigantów w rodzaju King Crimson, Jethro Tull czy Yes, a może nawet Pink Floyd (a co, w końcu realizatorem nagrań był Alan Parsons). Nie odżegnuję się od tych asocjacji, choć muzyka zawarta na 'A Raven That Refused To Sing (And Other Stories)' kojarzy mi się raczej ze skandynawskim rockiem progresywnym lat dziewięćdziesiątych. Ale przecież takie zespoły jak Anekdoten czy Anglagard też garściami czerpały z twórczości King Crimson, żeby wymienić tylko tę najbardziej oczywistą inspirację, więc kółeczko się zamyka.

    Można oczywiście analizować 'A Raven That Refused To Sing (And Other Stories)' wyłącznie pod tym kątem. Można zestawiać ten album z kanonami rocka progresywnego i wykazywać, że Steven Wilson to tylko kopista, i to nieudolny, bo tamte dzieła były lepsze. Można, ale po co? To jasne, że płyty Stevena Wilsona nie mają i nie będą mieć takiego ciężaru gatunkowego jak 'Thick As A Brick', 'Close To The Edge' czy 'In The Court Of The Crimson King'. Nie te czasy. Trudno wyobrazić sobie, co można by po upływie tych czterdziestu lat z okładem dodać do rocka progresywnego, żeby nadać mu zupełnie nową jakość, skoro - jak mawiał Ben Akiba - wszystko już było. Poza tym, rock progresywny to obecnie nisza, a nie mainstream, i żadne zaklęcia tego nie zmienią.

    Przyjmując zatem tę perspektywę uważam, że Steven Wilson odniósł OGROMNY sukces, proponując muzykę niełatwą, nieoczywistą, nawiązującą w pewien sposób do najświetniejszych dokonań rocka progresywnego z lat siedemdziesiątych, a zarazem na tyle przebojową, że dotarła do dość licznego grona słuchaczy. A przy tym muzyk był w stanie wykształcić własny, niepowtarzalny styl, który z kolei na potęgę kopiują inni: wystarczy posłuchać większości tzw. progmetalowych grup. Czy to mało? Wręcz przeciwnie - to bardzo dużo. Zasługuje więc chyba Steven Wilson na to, by podejść do jego twórczości bez uprzedzeń, a przede wszystkim, by ocenić ją nie w odniesieniu do tego, co było kilkadziesiąt lat temu, lecz w porównaniu z muzyką, którą się nagrywa dziś. A na tym tle Raven That Refused To Sing (And Other Stories)' prezentuje się lepiej niż przyzwoicie.

    Moim skromnym zdaniem, omawiany album stanowi przede wszystkim świadectwo rozwoju pana Wilsona jako muzyka i kompozytora. To nie jest tak, że artysta wziął na warsztat kilka fajnych albumów sprzed czterdziestu lat i inspirując się nimi sporządził muzyczny patchwork. Wbrew pozorom, na płycie znajduje się sporo popowych niemalże melodii, wcale nie tak odległych od tego, co Steven Wilson robił pod szyldem Blackfield. Są też piękne solówki gitarowe, nawiązujące do początków jego kariery. Oczywiście, nie brak połamanych dźwięków i gęsto tkanych faktur, ale nie są one składnikiem dominującym, co więcej, ładnie się przeplatają z bardziej 'melodyjnymi' fragmentami. Wydaje się też, że ustabilizowanie towarzyszącego składu pozwoliło Stevenowi Wilsonowi okrzepnąć jako liderowi, dzięki czemu powstała płyta znacznie bardziej spójna od poprzedniej 'A Grace For Drowning'. Wreszcie pan Stefan mógł zrealizować wszystkie swoje zamysły od początku do końca, co np. w Porcupine Tree nie zawsze było możliwe.

    W rezultacie, jako się rzekło, powstał album spójny, na którym pan Wilson z upodobaniem oddaje się takim tematom jak przemijanie, autodestrukcja, nieodwzajemnione uczucie, zjawiska nadprzyrodzone czy obecność duchów wszelkiej maści w naszym stechnicyzowanym świecie. Otwierający płytę 'Luminol' opowiada o steranym wiekiem ulicznym grajku, który odgrywa kilka tych samych wyuczonych akordów, czy to słońce, czy deszcz. A może to już tylko jego duch? Utwór rozcina na dwie części fantastyczna, monumentalna partia melotronu, a część zasadniczą i kodę nagrania zdobi ujmująca partia instrumentów klawiszowych. Choć nie mogę się opanować i przy tej okazji wrzucę kamyczek do stefanowego ogródka. Otóż w wywiadach pan Wilson głosił, jak to pałał chęcią, by skomponować oryginalne otwarcie albumu i dlatego rozpoczął 'Luminol' tak niezwykłą partią basu i perkusji. Stefan, no ja Cię proszę, daj spokój. Mało to było takich partii na płytach Yes?

    'Drive Home' ma tytuł przewrotny, bo jego bohaterowie nie wrócą już w komplecie do domu. Dopiero duch kobiety zmarłej w wypadku samochodowym pozwoli ocalałemu w wypadku ukochanemu odzyskać pamięć o tym, co się rzeczywiście stało pewnej nocy. Jest to pięknie poprowadzona, dostojna ballada, mocno kojarząca się z dokonaniami Stevena Wilsona, które ukazały się jako jego 'Cover Versions'. Nagranie dodatkowo zyskuje na urodzie dzięki rzewnej solówce gitary.

    Kolejne trzy utwory stanowią swoisty gwóźdź programu. Bohater 'Holy Drinker' kierując się podszeptami Złego topi smutki w butelce, a w finale roztrzaskuje się autem na przydrożnym drzewie ('his coffin was made from a tree, please hammer a nail in for me'). Nie koniec to jednak, ponieważ diabli w piekielnych czeluściach już się szykują na przyjęcie nieszczęśnika. Natomiast 'The Pin Drop' jest gorzkim w każdym możliwym wymiarze zapisem rozpadu i rozkładu związku. I to dosłownie, bo podmiotem lirycznym jest małżonka, zamordowana przez męża, której doczesne szczątki płyną sobie niesione nurtem rzeki. Podobny temat pojawia się także w utworze 'The Watchamker', w którym pan zabija panią po latach (szczęśliwego?) pożycia, i grzebie pod podłogą. Połowica jednak nie opuszcza niecnego męża, nawiedzając go w ramach swoistego rewanżu. A może to tylko dręczące męża wyrzuty sumienia?

    'Holy Drinker' i 'The Pin Drop' pełne są zaskakujących zwrotów muzycznej akcji i ciekawie rozłożonych akcentów. Znakomicie odnalazł się w nich Theo Travis, a partie saksofonu, fletu i klarnetu jego autorstwa naprawdę zapadają w pamięć. Ciarki chodzą po plecach, gdy się ich słucha. Świetnie też wypada sekcja rytmiczna Beggs + Minnemann, dzięki której utwory zyskują swoistego drive'u. A Steven Wilson nadspodziewanie sprawnie radzi sobie jako wokalista. Natomiast 'The Watchamker' to ponownie skręt w stronę brzmień akustycznych. Steven Wilson stopniuje tu napięcie niczym wytrawny autor poczytnych horrorów. Utwór pieści uszy zjawiskowymi zagrywkami melotronu i fletu, by gdzieś tak w piątej minucie zyskać na dynamice. Ale do czasu, bo potem znowu jest melodyjnie i melancholijnie, a prym wiedzie zniewalająca partia fortepianu. Natomiast finał to już istne szaleństwo: patetyczny melotron, szaleńcze perkusyjne pochody i dudniący bas. No i Steven Wilson, który posępnie wyśpiewuje mroczne strofy.

    Na końcu płyty ukrył Steven Wilson prawdziwe cudeńko, czyli utwór tytułowy. Jest to piękna, dostojnie się rozwijająca ballada. Opowiada ona historię starca, dożywającego kresu swych dni wspominając siostrę, która umarła w dzieciństwie. Starzec ów ubzdurał sobie, że duch siostry wcielił się w odwiedzającego posesję kruka, i... I jak to się wszystko skończyło każdy może się przekonać, oglądając zjawiskowy klip ilustrujący nagranie. Bardzo piękny to utwór, melancholijny, wręcz chwytający za serce. Nic więcej nie potrafię o nim napisać, bo te nuty nie dają się ubrać w słowa.

    Czy to oznacza to, że 'A Raven That Refused To Sing (And Other Stories)' to płyta wybitna? Aż tak daleko bym nie szedł, choć w porównaniu z większością progrockowych płyt wydanych w ostatnich latach wygrywa w cuglach. Niewątpliwe jest to album bardzo dobry, a jego silną stroną jest niezwykła łatwość Stevena Wilsona w żonglowaniu nastrojem i budowaniu muzycznych klimatów z dreszczykiem. Może tylko artysta mógł był położyć nieco większy nacisk na stronę melodyczną i zaproponować jakieś wpadające w ucho motywy przewodnie. Obawiam się bowiem, że dla niektórych amatorów rocka 'A Raven That Refused To Sing (And Other Stories)' może się okazać płytą zbyt trudną w odbiorze. Chociaż tak naprawdę wcale trudna nie jest. Wystarczy tylko dać jej trochę czasu, do czego wszystkich gorąco zachęcam.

    Michał Jurek wtorek, 12, marzec 2013 16:29 Link do komentarza
  • Gabriel Koleński

    Biedny kruk. Wszyscy mają pretensje do poczciwego ptaszyska, że nie chce mu się śpiewać. A kto słyszał, żeby kruk dawał radosny recital? Zakracze coś czasem i tyle. Co go będziecie ludzie męczyć. Wszyscy się tylko czepiać potrafią. Podobnie artystów. Że nie taka miała być płyta, że czego innego się spodziewano, że oczekiwania były inne. No ludzie, wymyślił, chciał, to nagrał. Steven Wilson ma pod tym względem całkiem wygodną sytuację. Rzesze wiernych wyznawców jego talentu istnieją już od lat i nie zapowiada się, żeby miało się to zmienić, prasę też zwykle ma łaskawą, życie jak w Madrycie, chciałoby się rzec.
    Ale nie chciałbym być na jego miejscu, muzykom jego pokroju za bardzo patrzy się na ręce, jak dla mnie. Ze wszystkiego muszą się tłumaczyć. Można jednak odnieść wrażenie, że na przestrzeni lat Pan Wilson nabiera asertywności i coraz bardziej chce tworzyć to na co ma ochotę, w takich warunkach w jakich jest mu najwygodniej. Sam stwierdził, że „The raven that refused to sing and other stories” to pierwsza płyta, na której jest „kapitanem” i dowodzi zespołem składającym się z muzyków, których sam wybrał i którzy grają to co on im wskaże. I może to jest kluczem do sukcesu artystycznego tej płyty. Nie kompromisy, wspólne pomysły i dyskusje, tylko kompozycyjna tyrania, narzucanie swoich pomysłów w ich pierwotnej formie. Jeśli Steven Wilson ma nagrywać takie płyty to, jeśli o mnie chodzi, niech dowodzi kim chce i jak. Sam artysta stwierdził, że jest z tej płyty zadowolony i myślę, że to słychać. Popuścił wodze fantazji, nawiązał do swoich ulubionych wykonawców, nie hamował się. I miał pomysł. Stary jak świat i nieco oklepany, ale wszystko zależy od sposobu, w jaki się go przedstawi. Historie o duchach. Podane one zostały jednak w sposób niebezpośredni, zawoalowany. Niektóre teksty są dość lakoniczne, nie ma „kawy na ławę”, ale to tylko pozostawia pole do własnej interpretacji, do snucia swoich wizji co autor mógł mieć na myśli. Jednak mając na uwadze, że chodzi o duchy, przemijanie, łatwiej jest zrozumieć warstwę liryczną albumu, choć do najłatwiejszych ona nie należy. Ale, jak wiadomo, nikt nie mówił, że będzie lekko.
    A jak ten album właściwie brzmi? Jak Steven Wilson chciałoby się powiedzieć. Muszę przyznać, że mało jest tu elementów, które by mnie szczególnie zaskoczyły (choć zapewniam, że brwi nie raz Wam się uniosą), ale płyta różni się od poprzednich solowych dokonań Wilsona. Przede wszystkich jest bardzo spójna, „Kapitan” bardzo konsekwentnie przedstawia kolejne pomysły i płynnie przechodzi od jednego do drugiego. Słychać tu po prostu wizję, nie ma aż takiego stylistycznego rozstrzału jak na „Grace for drowning”. Jest jeszcze jedna ważna rzecz, której się kompletnie nie spodziewałem, a która ma niemałe znaczenie, biorąc pod uwagę skomplikowanie zawartości krążka. Jeśli wierzyć słowom Stevena Wilsona, jego najnowsze solowe dzieło zostało nagrane na żywo! To nie jest prosta muzyka, ba, momentami jest bardzo skomplikowana. Sekcja rytmiczna nie nudzi się, gra intensywnie, inteligentnie i intrygująco (tak jest, wszystko na „i”). Kompozycję Brytyjczyka zawierają w sobie wiele warstw i różnych dodatków (chórki, harmonie wokalne, różne dźwiękowe dziwadełka i przeszkadzajki).
    Choć skład muzyków jest nieco odmienny tym razem, instrumentarium jak zwykle nie zawodzi. Mam wrażenie, że na solowych płyta Stevena, do tej pory, nie było jeszcze aż tylu solówek gitarowych, nie były one aż tak rozbudowane i ekscytujące oraz nie zahaczały aż tak bardzo o… heavy metal. To tylko moja opinia, ale nie potrafię oprzeć się takiemu wrażeniu. Może to zasługa gitarzysty Guthrie Govana, kto wie. Nie brakuje oczywiście partii analogowych klawiszy (na których wspomaga lidera Adam Holzman), ale nie jest to szczególnym zaskoczeniem, po prostu utrzymane są na wysokim poziomie dorównującym reszcie instrumentarium, choć oczywiście współdecydują o brzmieniu całości i ich brak byłby dużą stratą. Osobiście ogromnie cieszę się, że na „The raven…” obecny jest grający na saksofonie i flecie Theo Travis (pojawia się na każdej płycie Wilsona, w dodatku instrumenty na których gra wybrzmiewają coraz częściej i w coraz większych ilościach). Ja mam do niego subiektywną słabość, której nawet nie potrafię wytłumaczyć, dla mnie wszystko co ten facet zagra brzmi lekko, zwiewnie, dostojnie (flet), imponująco, masywnie i nieco ekstremalnie (saksofon).
    Powoli wypadałoby zbliżać się do końca. Biorę głęboki oddech i… wrzucam na luz. Jeśli ktoś jest fanem dokonań Stevena Wilsona, to na pewno już tą płytę ma lub za chwilę ją mieć będzie. Jeśli komuś nie spodobały się poprzednie płyty „Kapitana” (zwłaszcza „Insurgentes”) to powinien zapoznać się z „The raven that refused to sing nad other stories”, bo tu muzyk zaprezentował nieco inne podejście do komponowania i inny przyświecał mu cel. Drugą i trzecią płytę w dorobku lidera…(i tu wymieniam te wszystkie zespoły) łączy zdecydowanie więcej, lecz i tu są zauważalne różnice, które mogą zaważyć na odbiorze obu krążków. To nie jest płyta idealna (a istnieją takie w ogóle?), zdarzają się fragmenty mniej ciekawe, ale cały czas mam to wrażenie, że tak miało być, że taki był zamysł i on został w pełni zrealizowany. I tym przede wszystkim wyróżnia się ta płyta. Najlepiej zapoznać się ze wszystkimi solówkami Wilsona (i nie tylko) i wyrobić sobie własną opinię. Gorąco zachęcam do tego i polecam tą płytę. A co.
    5/5
    Gabriel „Gonzo” Koleński

    Gabriel Koleński niedziela, 03, marzec 2013 16:23 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Art Rock

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.