W uzupełnieniu recenzji Ola, chciałbym dodac i uściślić kilka faktów.
Zacznę od muzyki - zgadzam się z Olem, że to płyta znakomita, ale czy rewelacyjna?
Miejscami za bardzo folkowa, jak na rockowy zespół. Winić ich za bardzo za to nie można.
Kiedy chłopaki nagrywali tą płytę mieli wszyscy po 20-21 lat i nie byli do końca ukształtowani stylistycznie. Chcieli grać skomplikowaną muzykę i to im się udało, lecz wykorzystanie dużej ilości folkowych instrumentów pchnęło tą płytę w ścieżkę nie do końca zrozumiałą dla firm fonograficznych.
Płyta została nagrana w studiach Universal Recording w Chicago i wytłoczona w ilości 300 kopii. Tylko na tyle mieli pieniędzy.
Było to totalne DEMO, z którym sami chodzili po wszystkich wytwórniach płytowych w Nowym Jorku i Chicago.
Zanosili je wszędzie tam, gdzie chcieli ich wpuścić, dotarli z nią do wszystkich niezależnych radiostacji w Chicago. Był rok 1975.
Wszyscy im odmawiali i nikogo z ówczesnych managerów nie zainteresowała ich muzyka.
Dzisiaj odbieramy ją inaczej.
W 2004 roku została wydana jej kompaktowa edycja nakładem firmy Syn-Phonic. W tej wersji firma odgrzebała jeszcze jeden utwór wydany jako bonus - The Basic Of Dubenglazy While Dirk Does The Dance. Utwór trwa 9 minut i 51 sekund i jest znakomitym dopełnieniem tej surowej płyty.
Brak sukcesów związanych z promocją tego albumu, spowodował, iż muzycy zdecydowali się nagrać własnym sumptem pełnowymiarowy longplay, który mógłby zaistnieć na rynku jako samodzielna płyta. I tak pomysły z płyty BORIS stworzyły płytę Sacred Baboon. Nagraną nie jak pisze Olo 14 później, a zaledwie kilka miesięcy po Boris, w początkach 1976 roku, ale o tym już w recenzji płyty Sacred Baboon.
Kilkanaście lat temu, tropiąc we Francji moje ukochane starocie płytowe, w rozmowie z bardzo zaangażowanym sprzedawcą (też fanatyk staroci...) padła nazwa amerykańskiej wytwórni Syn-Phonic. Nie znałem. Pokiwał głową ze zrozumieniem i wyjął płytkę grupy YEZDA URFA pod tytułem Boris. Nauczyłem się przy wcześniejszych spotkaniach, że z tym gościem się nie dyskutuje, tylko prosi o jeszcze... Tak też zrobiłem i po chwili pędziłem do hotelu z zestawem 10-ciu płyt z Syn-Phonika. Zacząłem od wspomnianej Yezdy Urfy. Okładka paskudna, ale bardziej interesowała mnie zawartość. Słuchawki na uszy, napój w dłoń i poszło.
Początek folkowo progresywny, ale jakiś taki nie do końca przekonujący, niby były dwie fajne solówki klawiszowe, ale rewelacją tego nazwać nie mogłem. A potem przyszła trzecia minuta i mój odtwarzacz oszalał! Ja też... Ależ to fantastyczny kawał muzy! Sięgnąłem po okładkę, jakoś zaczęła mi się bardziej podobać.. Środek piękny, dużo zdjęć. Szukałem składu, znalazłem i znów zaskoczenie - byłem przekonany że śpiewa wokalistka, a to facet! Rick Rodenbaught. Nie uwierzyłbym, gdyby nie zdjęcie. Brad Christoff na perkusji, Phil Kimbrough klawisze, mandolina i flety (przepiękne), Mark Tippins gitary i banjo, oraz Marc Miller - bas. Oryginalna płyta ukazała się w 1975 roku w powalającym nakładzie 300 egzemplarzy!!! Zbaraniałem. O co tu chodzi?! Jak to możliwe??? Taka MUZYKA???
Pierwszy utwór to cudowny progres będący połączeniem stylu Yes, Gentle Giant i Genesis. Kapitalne pomieszane rytmy, świetne wstawki akustyczne, dziesiątki doskonałych pomysłów muzycznych zagranych z ogromnym wyczuciem i lekkością. Drugi - to dwuminutowa... miniaturka - bardzo amerykańska czyli... progresywne country. Cudo! Dalej prawie dziewięciominutowy rewelacyjny utwór w stylu pierwszego, tylko dodatkowo cytaty z klasyki. No i flety - poezja. Kolejny utwór - blisko 11 minut. Nagle dociera do mnie, że oni nie grają w stylu Yesów, Gentle Giant i Genesis - oni grają jak Yezda Urfa! To nie byli debiutanci zapatrzeni w swoich mistrzów - to w pełni świadoma swoich możliwości znakomita kapela, która w sposób absolutnie perfekcyjny grała SWOJĄ doskonałą muzykę. Zrozumiałem dlaczego nasze (europejskie) wielkie progresywne kapele nigdy nie zrobiły tam wielkiej kariery (poza PINK FLOYD) - amerykanie mieli swoje grupy grające taką muzę (to dla niektórych będzie herezja) i to na dużo wyższym poziomie. Piąty (niestety ostatni) kawałek jest tego najlepszym dowodem - znów ponad 10 minut fantastycznego progresywnego szaleństwa, orgia fletów, nieprawdopodobnie połamane rytmy, fantastyczne sola klawiszy i arcyciekawa gra gitarzysty.
Po ostatnich dźwiękach długo nie mogłem dojść do siebie.. Jak to jest możliwe że nikt tego nie zna??? Czemu media o tym milczą , nawet te które nie boją się ambitniejszej muzyki?! Yezda Urfa nagrała w 1975 roku coś, co jest absolutnym kanonem gatunku, jedną z dziesięciu najlepszych płyt rocka progresywnego w historii muzyki. I jaki diabeł przykrył to ogonem, tak dokładnie, że trzeba dużo wysiłku i samozaparcia żeby w ogóle usłyszeć nazwę tej kapeli? 14 lat później zespół ponownie spróbował swoich sił nagrywając kolejną płytę Secret Babon, utrzymaną w tym samym klimacie, ale końcówka lat osiemdziesiątych to był zły okres dla takiej muzyki. I jakże miła niespodzianka - w tym roku ukazała się trzecia płyta Yezdy Urfy - live NEARfest 2010, ale jeszcze do niej nie dotarłem. Ileż trzeba mieć w sobie miłości do tych dźwięków żeby wytrzymać 37 lat bez sukcesu...? Płytę BORIS polecam wszystkim. Powinna być puszczana w szkołach, muzeach, autobusach, szpitalach, przepisywana przez lekarzy chorym na wszystko i grana w świątyniach. Może wówczas ludzie usłyszeliby różnicę pomiędzy MUZYKĄ i tym, co dziś jest nazywane muzyką...