Eve

Oceń ten artykuł
(11 głosów)
(1979, album studyjny)
Strona 1
1. Lucifer (5:09)
2. You Lie Down With Dogs (3:42)
3. I'd Rather Be A Man (3:52)
4. You Won't Be There (3:37)
5. Winding Me Up (4:00)

Strona 2
6. Damned If I Do (4:50)
7. Don't Hold Back (3:36)
8. Secret Garden (4:40)
9. If I Could Change Your Mind (5:49)

Czas całkowity: 39:36
- David Paton ( bass )
- Stuart Elliott ( drums & percussion )
- Ian Bairnson ( guitars )
- Eric Woolfson, Duncan MacKay ( keyboards )
- Alan Parsons, Eric Woolfson ( miscellaneous )
- Chris Rainbow, David Paton ( backing vocals )
- The Orchestra of the Munich Chamber Opera arranged and conducted by Andrew Powell ( orchestra & choir )
Więcej w tej kategorii: « I Robot Ammonia Avenue »

1 komentarz

  • Michał Jurek

    Tak się jakoś składa, że od jakiegoś czasu praktycznie nie słucham rocka progresywnego. Prawda ta objawiła mi się, gdy rzuciłem okiem na zakupy płytowe z minionego miesiąca. Wśród ostatnich 15-20 płyt, które wzbogaciły moje zbiory, ze świecą szukać progresywnej muzyki. Dlaczego tak jest? Cóż, archeologiczne wykopki w krainie proga lat siedemdziesiątych zaczęły mnie już nieco nużyć. A z kolei to, co się dziś proponuje pod szyldem rocka progresywnego na ogół do mnie nie trafia. Nie lubię tak popularnego dziś pokręconego, niby to wyrafinowanego gitarowego łojenia z przerostem ambicji, choć przeciwko ostremu graniu nic nie mam. Razi mnie jednak nadmierne komplikowanie tego, co wcale skomplikowane być nie musi, zwłaszcza gdy muzykom często nie dostaje zarówno umiejętności, jak i znajomości progresywnej klasyki. Zwyczajnie nie mam już sił na słuchanie kolejnych wariacji, zamierzonych lub nie, na temat tego, co wielcy mistrzowie nagrali 30-40 lat temu.

    Ten przydługi wstęp ma niejako usprawiedliwić wybór płyty do niniejszej recenzji. Nie ma ona bowiem z rockiem progresywnym wiele wspólnego. Jest to bowiem zbiór dziewięciu krótkich, bezpretensjonalnych, a zarazem nieodparcie melodyjnych piosenek. I tylko łza się w oku kręci, że utwory, które kiedyś uznawano, no, może nie zaraz za pop-rockową konfekcję, ale za piosenki lekkie, łatwe i przyjemne, dziś mogłyby uchodzić za szczyt artystycznego wyrafinowania.

    'Eve', bo to o tej płycie właśnie mowa, to wydany w 1979 roku czwarty studyjny album The Alan Parsons Project. Album nieco inny od trzech poprzednich, ponieważ zdecydowanie bardziej piosenkowy i niepodporządkowany tak ściśle, jak to dotychczas bywało, jednej myśli przewodniej. Początkowo wspólnym łącznikiem utworów miały być dzieje sławnych kobiet (stąd też pewnie i tytuł całości), jednak wraz z upływem czasu idea ta ewoluowała do bardziej ogólnej postaci. Dzięki temu związek między piosenkami na 'Eve' jest dość luźny, traktują one bowiem przeważnie o meandrach związków damsko-męskich.

    Od strony muzycznej nie ma tu żadnych nowości – to po prostu wysmakowane piosenki, łatwo wpadające w ucho, do jakich panowie Parsons i Woolfson przyzwyczaili już słuchaczy na poprzednich płytach. Także wśród zaproszonych wokalistów pojawiają się starzy znajomi, jak David Paton, Dave Townsend czy Lenny Zakatek. Jednak w dwóch utworach jako główne wokalistki pojawiają się panie Lesley Duncan i Clare Torry (tak, tak, ta śpiewająca wokalizę w 'The Great Gig In The Sky') – a to już pewna nowość. Zaśpiewane przez panie piosenki są muzycznym i tekstowym kontrapunktem dla opowieści wyśpiewanych przez panów – mamy więc na płycie pewien dwugłos na temat wzajemnych relacji, w jakich pozostają obie płcie. Panowie po początkowym zachwycie wybrankami chcą je zdominować, co się jednak nie udaje, więc do głosu dochodzi urażona duma, a koniec końców jęczą nad sercem złamanem i poddają się długo tłumionej łkań chęci. Panie zaś prezentują cyniczne zblazowanie, choć nie wolne od żalu, że wzajemna fascynacja wygasła – znów. No cóż, mężczyźni są z Marsa, kobiety z Wenus, i czasem porozumienie jest po prostu niemożliwe.

    Muzycznie jest... ładnie. I to jest chyba najwłaściwsze określenie. Fajnie wypadają rozśpiewane, kołyszące chórki, które pojawiają się niemal w każdym utworze. Panowie Woolfson i Parsons bogato doprawili nagrania brzmieniem orkiestry symfonicznej, wpletli też w swoje piosenki liczne smaczki aranżacyjne. Bardzo fajnie wypadają dwa instrumentalne nagrania: skoczny, żywiołowy 'Lucifer' i stonowany, symfoniczny 'Secret Garden', z fantastyczną wokalizą i umiejętnie stopniowanym napięciem. Do moich faworytów należą też nieco łzawy, ale fantastycznie zaśpiewany przez Dave'a Townsenda 'You Won't Be There', z bardzo gorzkim tekstem, a także rytmiczny 'I'd Rather Be A Man', z fajnymi wstawkami instrumentów klawiszowych.

    Omawiając tę płytę, nie można też pominąć niezwykłej okładki. Na obwolucie kompaktu pewnie trudno to dostrzec, ale zawoalowane panie, których fotografia zdobi album, mają częściowo zdeformowane twarze, pokryte wrzodami i bliznami, takimi, jakie powstają przy nieleczonym zakażeniu opryszczkowym. Ponoć do zdjęcia zaangażowano panie lekkiej konduity, które faktycznie cierpiały na tę chorobę, ale może to tylko legenda.

    Jako się rzekło, płyta jest melodyjna i przebojowa, jednak jakiejś oszałamiającego sukcesu komercyjnego nie odniosła. W szerszej świadomości zaistniał jedynie otwierający album utwór 'Lucifer' oraz zadziorny 'Damn If I Do'. Prowadzi to do smutnej konstatacji, że dla masowego słuchacza płyta okazała się jednak zbyt ambitna, natomiast fani rocka progresywnego uznali ją zapewne za zwykły popowy album, jakich wiele.

    Poniekąd słusznie. 'Eve' nie rości sobie bowiem żadnych pretensji do rocka progresywnego. To chyba po raz pierwszy na tej właśnie płycie panowie Parsons i Woolfson tak otwarcie skręcili w stronę popowego mainstreamu, kontynuując później ten kurs w następnych latach (może z wyjątkiem albumów 'The Turn Of A Friendly Card' i 'Gaudi'). Mimo to, bezrefleksyjne skreślenie 'Eve' jest błędem. A świadczy o tym fakt, że mimo upływu ponad 30 lat od chwili wydania bardzo przyjemnie się do tej płyty wraca. Piosenki zamieszczone na 'Eve' wciąż brzmią świeżo, urzekając niebanalnymi melodiami i kunsztownymi aranżacjami, nie epatując zarazem instrumentalnymi dryblingami i uduchowionymi wynurzeniami. I właśnie w rezygnacji z niepotrzebnych udziwnień i zbytecznych metafor, a w zamian za to postawieniu na prostotę przekazu, tkwi siła tej płyty. Niby to tak niewiele, a jednak tak wiele.

    Michał Jurek sobota, 23, luty 2013 14:38 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Art Rock

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.