ProgRock.org.pl

Switch to desktop

Black & White

Oceń ten artykuł
(14 głosów)
(2009, album studyjny)

01. And Speaking of Which... - 2:32
02. Face the Crowd - 6:24
03. The Mirror - 8:25
04. Celebrity Status - 5:21
05. Black - 14:27
06. White - 23:12

Czas całkowity - 1:00:21


- Lee Abraham - gitara basowa, instrumenty klawiszowe, gitara, wokal
- Simon Godfrey - wokal (3)
- Steve Thorne - wokal (6)
- Sean Filkins - wokal (2,5)
- Gary Chandler - wokal (4)
- John Mitchell - gitara (2,4,5)
- Simon Nixon - gitara (3)
- Jem Godfrey - instrumenty klawiszowe (3)
- Dean Baker - pianino
- Gerald Mulligan - perkusja

 

Więcej w tej kategorii: View From The Bridge »

1 komentarz

  • Paweł Tryba

    W życiu najczęściej bywa tak, że te najfajniejsze rzeczy spotykają nas przypadkiem. Gdyby nie wizyta na koncercie Galahad w Koninie pewnie bym nawet nie wiedział, że Lee Abraham, najmłodszy stażem i wiekiem członek tego szacownego zespołu, nagrywa płyty pod swoim własnym nazwiskiem. I to jakie płyty! Black & White jest moim pierwszym spotkaniem z solową działalnością Abrahama, nie mam więc porównania z jego wcześniejszymi dokonaniami. A było tego sporo - to jego, różnie licząc, trzeci albo piąty album. Już wyjaśniam - pierwsze dwie płyty nie miały oficjalnej dystrybucji, Lee nagrał je ot tak, dla przyjemności najbliższych. Ale nawet jeśli poprzednie dzieła pulchnego Anglika są tylko w połowie tak dobre jak Black & White - można je w ciemno polecić.

    Lee na scenie konińskiego 'Oskarda' krótko stwierdził, że jego najnowszy krążek brzmi like Porcupine Tree. Czy ja wiem? Na pewno jest to dość nowoczesne jak na brytyjski neoprogres granie, które nie boi się elektroniki i mocnych gitar (jedno i drugie dawkowane 'od serca'). Ale też nie ma tu tej charakterystycznej dla muzyki Stevena Wilsona mnogości brzmieniowych smaczków, kolejnych poziomów wtajemniczenia do odkrycia - całą prawdę o Black & White poznajemy w miarę szybko, po kilu odsłuchach. Tyle, że do tego czasu można się już od tej płyty uzależnić. Abraham zaprezentował się tu jako fachowiec co się zowie - dba o to, żeby utwory, nawet te krótsze, były urozmaicone, pełne zaskoczeń i zwrotów akcji. Ale wszystkie te zakrętasy skrywają w sobie masę świetnych melodii - czy to w śpiewie, czy w gitarowych solówkach czy zagrywkach klawiszy. A na dodatek wszystko tu do siebie pasuje, nie ma zgrzytów przy przechodzeniu do kolejnych części utworu. Ta muzyka płynie! Abraham, zawodowy producent, zadbał też o odpowiednio czytelne brzmienie.

    Album obfituje w znamienitych gości, co dla mnie niekoniecznie musi być atutem. Ilu już słuchałem płyt supergrup, gdzie muzyczna dyscyplina była naginana, bo każdy uczestnik przedsięwzięcia musiał dostać swoje pięć minut. Abraham nie padł ofiarą własnej kurtuazji, dał gościom do zagrania i zaśpiewania akurat to, co było potrzebne. Krótko mówiąc - nie przedobrzył. Podstawowy skład to Abraham na gitarze i klawiszach, Dean Baker (kolega z Galahad, ostatnio też z After The Storm) na fortepianie i Gerald Mulligan na perkusji.

    And Speaking Of Which... sygnalizuje, że będzie ładnie - to delikatna, snująca się gitara na tle krystalicznie brzmiących klawiszy. Niby niewiele, ale wystarczy, żeby zaczarować. Kilka pierwszych sekund Face The Crowd mnie zmyliło - klawisze brzmią tu identycznie jak we wstępie Politic Coldplay. Ale już chwilę później wchodzi konkretny riff i utwór nabiera impetu. Co bynajmniej nie przeszkadza Seanowi Filkinsowi (dawniej w Big Big Train) wyśpiewać naprawdę chwytliwej melodii. Cały ten numetalowy łoskot w pewnym momencie przerywa urocza akustyczna wstawka, a zaraz potem, tak dla kontrastu, John Mitchell (Arena, It Bites, Kino) przebiera palcami po gryfie jak sam Eddie Van Halen. To mógłby być przebój! Podobnie zresztą jak spokojniejsze, ale podszyte jakimś niepokojem The Mirror, gdzie spotykają się bracia Godfrey. Simon (czyli ten z Tinyfish) śpiewa, najlepiej z zaproszonych wokalistów zresztą, a Jem (ten z Frost*) gra typowe dla siebie, zelektronizowane solo na keyboardzie. Całość wieńczy efektowna partia gitary w wykonaniu Simona Nixona. Sam miód! Zaśpiewane przez Gary'ego Chandlera (Jadis) Celebrity Status jest beztroskie jak sportretowana we wkładce Paris Hilton. I znów nie przekombinowane gitarowe popisy, i znów John Mitchell. Kolejny utwór w sam raz do radia. Czemu radio czegoś takiego nie gra - pytam i nie znajduję odpowiedzi. Część piosenkową mamy za sobą, pora poznać tę ambitniejszą stronę twórczości Lee. Tu - w postaci dwóch długachnych suit - Black i White. Nie widzę sensu w rozkładaniu ich na czynniki pierwsze. W obu cudne melodie przełamywane są ciekawymi riffami i współczesnymi syntezatorami, w obu odzywają się na równi elegancki pop i metal. Obie są znakomite. Aha, w obu solówki gra... tak, zgadliście! John Mitchell! W Black obowiązki wokalisty pełni Filkins, w White - Steve Thorne (warto zwrócić uwagę na jego świetne harmonie wokalne, przypominające te z hitu Seala Kiss From A Rose). Po dwóch minutach ciszy pojawia się jeszcze jedna delikatna piosenka (nie ujęta w książeczce, więc głowy nie dam, ale chyba w wykonaniu Thorne'a) - sielski finał płyty, która spokojnie może powalczyć o miano albumu roku.

    Steven Wilson pozostał poza zasięgiem Abrahama. Ale taki na przykład Wojtek Szadkowski może w Lee widzieć tyleż bratnią duszę, co groźnego konkurenta. 4,5/5

    Paweł Tryba wtorek, 16, czerwiec 2009 01:20 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.

Top Desktop version