Jakoś tak się składa, że płyty które recenzuję dostają ocenę 5:) Przynajmniej w większości. Tak samo będzie z obiema płytami Gnidrolog. Wielu się pewnie ze mną nie zgodzi, ale dla mnie jest to o wiele ciekawszy zespół niż VDGG czy Gentle Giant. Ta pierwsza z dwóch wydanych w 1972 roku zawiera 6 utworów, w tym pierwszy i ostatni podzielony na dwie części. Już od pierwszych dźwięków utworu Long Live Man Dead wiemy że natknęliśmy się na coś niebywałego. Wysoki głos, i miarowe wybijania taktu perkusji przenoszą nas za chwilę w świat w którym zarówno King Crimson jak i VDGG a pewnie i Gentle Giant by się świetnie odnalazło. Bardzo dziwny podkład rytmiczny, pojedyncze dźwięki gitary, a nad tym wszystkim rozwibrowany flet. I tak się zaczyna ta muzyczna podróż. I mamy tak na zmianę: spokojnie/ostro/dziwnie/spokojnie. Usłyszymy i gitary i klawisze i bas i perkusję i harmonijkę, flet, saksofon a nad tym wszystkim lekko drażniący, wysoki głos wokalisty. I do tego wszystkiego świetne teksty, w tym mój ulubiony do utworu Peter. Opowieść o człowieku, który z buntownika przeistacza się w kolejny trybik w machinie. Płyta arcydzieło. Zdecydowanie dla fanów Gentle Giant, VDGG i wczesnego King Crimson. 5/5
Gnidrolog? Gnidrolog? Ktoś wypowiedział w moim otoczeniu to słowo, w kontekście najdziwniejszych nazw jakie nam w życiu było usłyszeć, i zaczęło przeszkadzać mi w myśli. Szuflada w fałdzie mózgu podpowiedziała mi cicho, że słyszałem raz, ponad 15 lat temu i żebym szukał w rocku progresywnym. W zakamarkach pamięci ukrywało się, ale wydobyło na wierzch. To było radio, późną nocą, ja byłem młody i słuchałem rocka progresywnego szeroko pojętego. Pożałowałem, w jednej chwili, że nie pamiętam wrażeń. Pozostała zapamiętana nazwa, ale czy dlatego że tak dziwnie brzmi, czy może muzyka była warta zapamiętania a płyta wtedy dla mnie nie zdobycia. Skąd ci goście mogli włączać to w radio? Mając dziś ku temu czas i możliwości postanowiłem po 15 latach sprawdzić i udać się w sentymentalną podróż.
Gnidrolog, okładka mało ciekawa, nie przykuwa oka potencjalnego słuchacza no ale zobaczymy co się kryje pod opakowaniem. Pierwszy utwór zaczyna się mocnym uderzeniem i nawet obiecująco. Bas z perkusją równiutko wybijają rytm. Gitara, flet, zmiany rytmu, wokalista, który wprowadza nas swoim wysokim głosem w odpowiedni nastrój w każdym utworze. I kiedy wokal jest przerobiony przez wokoder a dzieje się to niewiele razy podczas płyty, to brzmi o wiele lepiej. Ma momenty owszem, ale nie posiadł możliwości głosowych do wykonywania takiej pracy. Pierwszy utwór zdecydowanie za długi, zbyt chaotyczny, ilość pomysłów ogromna, szkoda, że nie do zrealizowania w tak krótkim czasie, a zespół nie jest zdecydowany na kontynuację danego pomysłu dłuższą niż pół minuty, nagłe przejścia w inny, czasem zupełnie niespójny rytm. ile można. I tak jest przez całą czas. Płyta ta, po 15 latach okazała się być dla mnie symbolem rocka progresywnego nadętego zbędnym bajkowo fantastycznym patosem. Mamy na płycie dwie piękne ballady zagrane na gitarze i zaśpiewane przez minstrela, oraz 4 rozbudowane utwory, z których tylko jeden wydaje się być spójnym utworem dającym się wysłuchać bez żenady i wstydu. Miłośnikom rocka progresywnego polecam ostatni utwór na tej płycie. Utworu zasłyszanego 15 lat temu nie znalazłem.