A+ A A-

Clockwork Angels

Oceń ten artykuł
(180 głosów)
(2012, album studyjny)

01. Caravan  (5:40)
02. BU2B  (5:10)
03. Clockwork Angels  (7:31)
04. The Anarchist  (6:52)
05. Carnies  (4:52)
06. Halo Effect  (3:14)
07. Seven Cities Of Gold  (6:32)
08. The Wreckers  (5:01)
09. Headlong Flight  (7:20)
10. BU2B2  (1:28)
11. Wish Them Well  (5:25)
12. The Garden  (6:59)

Czas całkowity:1: 06:40

- Geddy Lee  (vocals, bass, keyboards)
- Alex Lifeson  (guitars)
- Neil Peart  (drums)
Więcej w tej kategorii: « Moving Pictures

2 komentarzy

  • Konrad Niemiec

    Miałem trochę mieszane uczucia kiedy dwa lata temu usłyszałem o nowej płycie Rush.
    Wychowałem się na ich muzyce i coraz bardziej, wraz z upływem czasu mnie pogrążali. Od lat ich studyjne płyty stawały się dla mnie "takie sobie". Za mało w nich było pomysłów i kombinowania, a za dużo prostoty. Od tak znakomitego techniczne zespołu zawsze oczekiwałem "czegoś więcej". I teraz kiedy słyszę Dream Theater myślę, że gdyby Rush ewoluował w tą stronę byłoby znacznie ciekawiej.
    Ale co ciekawe, Rush lepiej prezentuje się na koncertach niż w studiu, chociaż nie ma tu fajerwerków i długich popisów solowych (poza żelazną pozycją - solówką perkusisty). Odgrywają nuta w nutę rzeczy ze studia, ale jest w tym czad. W płytach z ostatnich lat jakby tego czadu nie było. Niby ten sam Rush, ale już bez pazura.
    No i miłe zaskoczenie - koncert "Time Machine". Zwiastował jakby NOWY-STARY Rush. Chłopaki znów poczuli wiatr w żaglach, jak w rewelacyjnie zagranym i makabrycznie słyszanym "In Rio".
    I tak to w 2011 roku kiedy znany już był jeden singiel z przyszłego wydawnictwa CD jak i ów koncert w wersji wizyjnej, można było oczekiwać czegoś wielkiego.
    Czy wyszło? To już musi ocenić każdy sam.
    Dla mnie ta płyta, jako jedna z nielicznych pozycja, która traci przy bliższym poznaniu. Kiedy posłuchałem jej kilka razy, zauważyłem jakby podprogowo, że już rażą te same grepsy i broni się w sumie tylko kilka utworów. Kilka to i tak więcej niż nic jak w przypadku wielu ostatnich wydawnictw. Singlowe rzeczy zostały nagrane w 2010 roku, a cała reszta w końcu 2011 roku. Słychać tu jednak tą różnicę czasu, bo i miejscami brzmienie inne i jakby znów chęci mniejsze.
    Może odbieram tą płytę zbyt emocjonalnie, ale jako facet który odpływał kiedy zostało wydane "Permanent Waves" czy "Moving Pictures", mam prawo oceniać to przez pryzmat przeżyć i czasu, który upływa.
    Patrząc na to z boku, płyta jednak nie jest zła. Broni się i pozostanie w pamięci pewnie dłużej niż inne, choć żal, że chłopakom nie chciało się więcej.
    A co do wydania, to tak jak napisał mój przedmówca - płyta jest koncepcyjnie wielkim opowiadaniem i wydana jest bardzo ładnie. Gruba książeczka ze wspaniałymi grafikami (no szkoda, że to nie analog, gdzie obrazki byłyby większe:), dużo informacji i tekstu. Jest co czytać podczas słuchania..
    No i na koniec trochę prawdziwego narzekania.
    Żal, że Rush ma kompletnie głuchego inżyniera dźwięku, bo ta płyta to jeden chaos. Ściana jazgotu i po prostu hałas. Kompletny brak selektywności i przestrzeni. Kiedy odkręci się wzmacniacz głośniej - robi się "ściana płaczu" zamiast klarownej uczty dla audiofili. Nie wiem dlaczego tak postąpili. W przypadku płyty "Snakes And Arrows" sytuacja była podobna, lecz tam wydano jeszcze wersję wielokanałową, gdzie trochę złagodzono jazgot i wprowadzono plany. Słuchało się tego o niebo lepiej. Szkoda, że w tym przypadku nie postąpiono podobnie.
    Każdy kto weźmie do ręki tą płytę, a potem wrzuci zremasterowaną w 5.1. wersję np. "Moving Pictures" długo nie będzie mógł wydobyć z siebie głosu. Po prostu zdziwi się, że z płyty nagranej analogowo 31 lat temu można usłyszeć więcej, niż z pełni cyfrowej wersji zapisu Anno Domini 2011.

    Konrad Niemiec poniedziałek, 22, październik 2012 16:17 Link do komentarza
  • Łukasz 'Geralt' Jakubiak

    Rush to jedna z najbardziej wpływowych kapel w historii muzyki rockowej. Wyznaczała nowe nurty, bawiła się konwencjami i od prawie czterdziestu lat ciągle wydają płyty na bardzo wysokim poziomie muzycznym. Albumy takie jak: Moving Pictures, 2112 oraz Hemispheres to najbardziej doceniane i rozpoznawalne pozycje w ich dyskografii. Nie należy jednak zapominać, że zespół potrafił odnaleźć się w każdej dekadzie i wraz z wydaniem nowej płyty towarzyszyła im charakterystyczna lekkość i  jak zwykle - pełen profesjonalizm. Długo musieliśmy czekać na Clockwork Angels, gdyż od ukazania się pierwszego singla - Caravan/BU2B minęło prawie dwa lata.

    Muzycy od początku zapowiadali coś wielkiego, podkreślając nowy rozdział w muzyce zespołu, porównywalny chociażby do Moving Pictures. Tym razem kanadyjskie trio wzięło na warsztat tematykę steampunkową inspirowaną twórczością pisarza science fiction  Kevina J. Andersona, który także współpracował z zespołem przy tworzeniu Clockwork Angels. Tutaj muszę przyznać, że liryczna otoczka jest imponująca i warto jest się z nią zapoznać w trakcie słuchania albumu. A co z samą muzyką? Co tym razem pokazało nam trio Lee-Lifeson-Peart?

    Caravan, BU2B - każdy fan kapeli powinien znać te kawałki na wylot. Są to utwory z pierwszego singla, jednak druga kompozycja została znacznie bardziej rozszerzona w końcowej wersji. Caravan to zastrzyk adrenaliny i wspaniałego brzmienia charakteryzujący się świetną sekcją rytmiczną. BU2B jest w podobnej konwencji i naładowany jest mocnymi, agresywnymi riffami.. Dodano też całkiem nowy wstęp zaaranżowany w przyjemnej, akustycznej formie.

    Clockwork Angels  to najbardziej rozbudowana kompozycja na płycie. Piękne akordy, idealnie wyważona dramaturgia i zapadający w pamięć refren. Warto także zwrócić uwagę na kapitalne gitarowe solo w wykonaniu Alexa Lifesona oraz złożoną sekcję perkusyjną Neila Pearta.

    The Anarchist - tutaj dla odmiany Rush w starym, dobrym stylu. Numer przypomina kawałki z przełomu lat 70/80tych i jest to bardzo przyjemny powrót do korzeni zespołu. Tutaj po raz pierwszy usłyszymy klimatyczną, symfoniczną otoczkę.

    Carnies  przebojowy kawałek z fantastycznym refrenem, który bliższy jest już późniejszym dokonaniom zespołu. Świetne połączenie dynamiki z pięknymi, gitarowymi akordami.

    Halo Effect  ten utwór rozpoczyna zapowiadaną przez zespół epickość. To krótki, ale bardzo przyjemny i melodyjny numer, który jest pewnego rodzaju pomostem do drugiej części albumu.

    Seven Cities of Gold  już na wejściu zaskakuje nas sekcja basowa, która świetnie łączy się z gitarową psychodelią, by potem przeobrazić się w zwrotkę z melodyjnym riffem. Fajny pomysł i świetna realizacja.

    The Wreckers  to jeden z moich faworytów na Clockwork Angels. Utwór ma w sobie elementy radiowego hitu (momentami słychać inspirację albumem Presto), prog rocka z lat 80tych, a wszystko uzupełnione zostało symfoniczną otoczką w postaci rozbudowanych partii smyczkowych. Wyniosłe, muzyczne arcydzieło.

    Headlong Flight - kolejny singiel, który wzbudził mieszane uczucia wśród słuchaczy. To ponad siedmiominutowa kompozycja charakteryzująca się skomplikowaną sekcją instrumentalną oraz zmianami tempa . Nie zabrakło przy tym przemyślanych, melodyjnych wstawek, które nadają kompozycji charakteru.

    BU2B2, Wish Them Tell  pierwszy utwór to symfoniczne intro, zwiastujące  epicki początek końca, które płynnie łączy się z kolejnym utworem. Wish Them Tell to przebojowa kompozycja przypominająca dokonania Rush z czasów Counterparts, czy Test for Echo. Fani Alexa Lifesona będą zachwyceni wyśmienitą solówką.

    The Garden  lepszego podsumowania albumu sobie nie wyobrażałem i jest to jedna z moich ulubionych pozycji na płycie. Ponownie wraca sekcja symfoniczna, która perfekcyjnie uzupełnia się z gitarą akustyczną. Przy tym utworze warto wsłuchać się w melodyjną linię wokalną oraz błyskotliwy tekst. Piękne partie klawiszowe na The Garden zagrał Jason Sniderman.

    Po przesłuchaniu albumu długo nie mogłem dojść do siebie. Rush w tym roku uraczył nas najlepszym albumem od lat i jednym z najlepszych w całej swojej karierze i aż dziw bierze, że po kilkunastu latach wspólnej gry potrafią pokazać coś świeżego, niepowtarzalnego i zarazem wielkiego. Panowie są w kapitalnej formie i po raz kolejny udowadniają, że potrafią odnaleźć się w - tak bardzo - umasowionej muzycznej rzeczywistości i robią to w wielkim stylu. Charakterystyczną cechą Clockwork Angels jest nie tylko wyniosłość i epicka tematyka, to także skok w przeszłość. To dekadowa podróż zeppelinem - takim jak na okładce singla
    Headlong Flight - po całej ich twórczości. Usłyszymy zatem złożone sekcje rytmiczne, przebojowe refreny oraz ciężkie, rockowe riffy, a wszystko uraczone zostało nutką świeżości, gdzie szczególną rolę odegrała orkiestra smyczkowa pod przewodnictwem Davida Campbella. Przysłowiowa starość, nie radość nie pasuje do kanadyjskiego trio, a powiem nawet, że wciąż tryskają młodzieńczym wigorem.

    Clockwork Angels to na chwilę obecną pretendent do płyty roku i wątpię, by ktoś był w stanie to zmienić. Arcydzieło na jakie fani muzyki rockowej czekali od lat.

    5/5

    Łukasz 'Geralt' Jakubiak sobota, 14, lipiec 2012 15:01 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Art Rock

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.