In Extremis

Oceń ten artykuł
(2 głosów)
(2013, album studyjny)

1. No Cause for Alarm (Overture) (3:51)
2. In Utero (5:10)
3. Visionary (10:40)
4. Blackfoot (10:04)
5. The Man Who Died Two Times (4:11)
6. Waltz in E Minor (dedicated to Peter Banks) (2:04)
7. Eggshell Man (11:56)
8. In Extremis (21:37)
Part I: Mass
Part II: On The Ground
Part III: A Requiem
Part IV: Writing On Water
Part V: Overland
Part VI: It Never Ends


Oscar Fuentes Bills: Piano, Synthesizers, Rhodes, Mellotron, Hammond Organ, Electronic Percussion
Sepand Samzadeh: Guitars
With:
Tony Levin: Bass
Billy Sherwood: Drums and Lead Vocals
Peter Banks: 2nd Lead & Rhythm Guitar on Eggshell Man, In Extremis
Matt Bradford: Dobro on Visionary
Colin Moulding: Lead Vocals on The Man Who Died Two Times
Ali Nouri: Tar solo on Eggshell Man
Jeffery Samzadeh: Sonati Vocals on In Extremis
Rick Wakeman: Mellotron Flute, Minimoog Solo on Eggshell Man
The Barbershop Quartet (Pat Claypool, Matt Gray, Eric Orr, David Rakita): on In Extremis
Chris Tedesco & The Angel City Orchestra: No Cause for Alarm, In Utero, Visionary, Waltz in E Minor, In Extremis
Josh Humphrey: Keyboard Effects and Textures on In Utero, Electronic Drums & Programming on Visionary
Chris Tedesco: Trumpet Solo on Visionary, In Extremis

Więcej w tej kategorii: « Days Between Stations

1 komentarz

  • Paweł Tryba

    A już myślałem, że ten projekt dawno sczezł. Bagatela, sześć lat odstępu między debiutem i drugim krążkiem. Niejedna kapela zdążyłaby w tym czasie zawiązać się, zrobić karierę i się rozpaść. Jednak Days Between Stations nie okazało się być efemerydą. Pół dekady temu klawiszowiec Oscar Fuentes i gitarzysta Sepand Samzadeh pokazali, że można stać na rozstaju dróg i świetnie na tym wyjść. Z jednej strony ciągnęło ich to, co wtedy jeszcze było nowe – podelektronizowany prog a'la Pineapple Thief (mają zresztą w CV współpracę z Bruce'em Soordem), pejzażowy post rock w duchu Sigur Ros, a z drugiej strony z ich muzyki wylewała się miłość do Floydów. Powłóczyste solówki gitar i saksofonu, damskie wokalizy jak w „Wielkim przedstawieniu na niebie” - nawet nie próbowali maskować inspiracji. Jakimś cudem nie wyszedł z tego niestrawny miszmasz, tylko perełka. Chętnie wracałem do tego albumu. Czy równie chętnie będę wracał do „In Extremis”? Na razie jeszcze nie wiem. Trudno mi póki co o obiektywizm, bo to album bardzo odmienny od debiutu i dopiero się do „nowego” DBS przyzwyczajam.

    Fuentesa i Samzadeha chyba zabolało w kroku od siedzenia okrakiem na barykadzie i postanowili jasno opowiedzieć się po którejś ze stron – współczesności lub pełnych wielkich nazw lat 70tych. Co wybrali, dostrzec nietrudno. Na „Days Between Stations” byli otoczeni tabunem współpracowników, ale byli to sidemani anonimowi. Tym razem, zapewne dysponując większym budżetem, zatrudnili ludzi którzy kładli pod klasykę podwaliny (Rick Wakeman, Peter Banks – słyszymy go już post mortem) albo w kolejnych dekadach twórczo przyczyniali się do przetrwania progresywnych gigantów (Tony Levin, Billy Sherwood). Nawet okładkę zrobił Paul Whitehead odpowiedzialny za projekty graficzne klasycznych dzieł Genesis i Van Der Graaf Generator. Czyli mamy do czynienia z, nie bójmy się tego słowa, superprodukcją. A z gwiazdorskimi projektami jest tak, że albo wyjdzie coś ekstra (patrz: projekty Stevena Wilsona), albo kompletny chłam (patrz: projekty obecnego tu Sherwooda). Tertium non datur. Inna sprawa, że w naszym progresywnym wycinku rzeczywistości o superprojekty coraz łatwiej, co trochę ten przedrostek „super” dewaluuje . Sformowanie all-star bandu złożonego ze świetnych muzyków z nazwiskami nie jest dziś wielką sztuką. Może główny Jeżozwierz, może Hackett, może klawiszowiec ze średniego artystycznie okresu Yes, może lider Magenty, zespołu na dobrą sprawę drugoligowego. Days Between Stations po prostu wpisali się w panującą koniunkturę.

    Styl znany z debiutu ostał się tylko miejscami, reszta to kawał soczystego mainstreamowego proga. Przy pierwszej płycie twórczość DBS można było spokojnie podpiąć pod post rocka. Wizjonerskiego, dalekiego od sztampy, ale jednak. Teraz mamy chemicznie czysty art rock – zdecydowanie wart grzechu. Jak już postanowili przemeblować brzmienie, to zrobili to na całego. Przeprosili się z wokalami – w kilku utworach śpiewa swoim ciepłym, z lekka zachrypniętym głosem Sherwood, a w jednym – znany z XTC Colin Moulding. Utwory w większości mają długość kompletnie nieradiową – na czele z wieńczącą całość dwudziestojednominutową tytułową suitą. Jeśli są krótsze to najczęściej są to instrumentalne miniaturki. Wyjątek stanowi piosenka „The Man Who Died Two Times” - akurat najsłabszy element całości. Słychać rozmach – niekiedy wchodzi orkiestra lub kwartet smyczkowy (na jego brzmieniu oparte jest dedykowane zmarłemu Banksowi interludium „Waltz In E Minor”). A tak ogólnie to na płycie walczą o lepsze dwa żywioły – floyodowski i yesowski – a słuchacz ma z obserwowania tej walki (czy może raczej symbiozy) kupę radochy.

    Przez pierwsze dziewięć minut zespół się skrada, nie ujawnia całego swojego artystycznego zamysłu. Ot, orkiestrowe intro – trochę muzyki filmowej, trochę pokotłowanej symfoniki jak na „Magnification” Yes. A potem „In Utero” - wiernopoddańczy hołd dla gitarowego rzemiosła Davida Gilmoura wzbogacony leniwą jazzującą trąbką. Przyjemne drobiażdżki, ale tylko tyle. Erupcja pomysłów zaczyna się w dziesięciominutowym „Visionary”. Wyrazista linia wokalna, mięsiste gitary, dużo kombinowania. I koda z rzeźbieniem na akustyku jak w „Wish You Were Here” Serce mnie boli, kiedy słyszę „Blackfoot”. Nie dlatego, że złe – wręcz przeciwnie. W tym dziesięciominutowym hipnotycznym instrumentalu objawia się duch pierwszej, wspaniałej płyty DBS – to Pink Floyd a rebours, soundtrack do jakiegoś futurystycznego filmu noir. To żywioł, który mógłby się rozpanoszyć na reszcie krążka. Na ziemię sprowadza wspomniany „The Man Who Died Two Times” - żwawy utwór chyba zaprojektowany jak potencjalny hit. Biorąc pod uwagę jego banalność – pozostanie potencjalny. Reminiscencje starego brzmienia pojawiają się jeszcze w środkowej części „Eggshell Man”, bo pierwsza to delikatna, mocno zalatująca Yes pieśń. A dalej czarują nas weterani: Wakeman wygrywa opętańcze solo na Moogu i zmiękcza całość melotronem, a ś.p. Banks na pudle wygrywa fokowe cudeńka. Na koniec dostajemy gargantuiczną suitę. Czasem zespoły progresywne wydłużają swoje kompozycje, bo tak wypada, bo wymogi gatunku, bo trzeba dowartościować własne ego. Days Between Stations piszą długie kawałki, bo mają w nich coś do powiedzenia. Zaczyna się tajemniczym, mrocznym chorałem odpowiednio zatytułowanym „Mass”. Potem świetna synteza (wreszcie!) wokalu Sherwooda z odjechanym klawiszowo-gitarowym pejzażem znanym z „jedynki”. Kiedy kończy się część wokalna panowie dalej kreują ten niesamowity klimat, może tylko klawisze Fuentesa czasem brzmią bardziej klasycznie, jak u Yes czy Genesis. Wokal, tym razem kontrowany trąbką, powraca dopiero w siedemnastej minucie. Utwór narasta, przechodzi w optymistyczną, wzbogaconą smyczkami końcówkę, a w klamrę bierze go pojawiający się ponownie w ostatnich sekundach chór. Brawurowa kompozycja, pełen szacunek!

    „In Extremis” słucha się świetnie, jestem pewien że duet narobi tą płytą sporo szumu. Jest jednak coś, co studzi mój entuzjazm – pamięć o debiucie Amerykanów. Oddajmy cesarzowi co cesarskie – panowie odrobili lekcję z klasyki, pięknie do niej nawiązali. Sęk w tym, ze na ołtarzu tych fascynacji momentami rezygnują z własnej tożsamości – a momenty, gdzie „dawne” DBS bierze górę, brzmią najciekawiej. Daję więc solidną czwórkę, ale robię to z łezką w oku, chlip, chlip...

    Paweł Tryba sobota, 08, czerwiec 2013 15:15 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Recenzje Post Rock

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.