Jak się śpiewa bluesa
Motorhead - ta nazwa elektryzuje i przyciąga uwagę już od ponad 30 lat. Niekwestionowany lider, Mistrz 'przybrudzonego' basu i 'jedwabistego' głosu - Lemmy Kilmister - raczy nas kolejną, 20-ą już płytą, zatytułowaną wymownie i jednoznacznie 'Motorizer'. 11 utworów i raptem 39 minut, więc od razu wiadomo czego się można spodziewać. Dostajemy tradycyjną, drapieżną, szybką i niezwykle dynamiczną porcję dociążonego hard-rocka. Nazwałbym go wręcz 'mięsistym' hard-rockiem.
Obok niestrudzonego Lemmy'ego, który stworzył zespół po odejściu z Hawkwind, na płycie słyszymy gitarzystę Phila Campbella i perkusistę Mikkey'go Dee. Phil gra w Motorhead od 1984 roku i 'jest niczym butelka Jacka Danielsa, z każdym mijającym rokiem coraz lepszy', natomiast Mikkey zasilił skład grupy w 1992r., a Lemmy nazywa go najlepszym perkusistą na świecie. Tych trzech muzyków tworzy naprawdę potężną mieszankę wybuchową.
Na 11 utworów tylko 3 trwają ponad 4 minuty, pozostałe to około trzyminutowe treściwe i drapieżne 'rockery'. Jeden z nich 'Rock out' trwa zaledwie 130 sekund, ale to naprawdę świetny, a przede wszystkim swobodny i radosny hymn. Wszystkie utwory możemy generalnie podzielić na trzy grupy: szybkie, szybsze i najszybsze. W pierwszej znajdziemy 'One short life' - ciężkawy, maźnięty bluesowymi naleciałościami kawałek, jeden ze słabszych na płycie; 'Back on the chain' - klasyczny łomot Motorhead z agresywną solówką, noga sama wytupuje rytm; kończący płytę 'The thousand names of God' - jeden z najlepszych momentów, znów bardziej metalowa stylistyka i świetna gitara. W drugiej grupie utworów szybszych mamy 'Teach You How To Sing The Blues' - kawałek o wymownym tytule, rzeczywiście znajdziemy w nim elementy bluesowe; 'When The Eagle Screams' jest z kolei typowym motorheadowym utworem z mocnym riffem i bardzo drapieżną solówką; 'English Rose' ma bardziej radosny wydźwięk i jest skocznym i wręcz melodyjnym rockerem; 'Time is right' - Motorhead zawsze znajduje odpowiedni czas, miejsce i melodię, bardzo lubię ten utwór za jego metalowe naleciałości. Do trzeciej grupy kawałków najszybszych zaliczyłbym 'Runaround man' - znakomity opener zwiastujący i zapraszający do 40-minutowej jazdy bez trzymanki; 'Buried alive' - metalowy, wręcz momentami kojarzący się z Iron Maiden, ze znakomitą solówką; wspomniany już 'Rock out' najbliższy chyba stylistyce punkowej.
Pominąłem w moim skrótowym opisie jeden z utworów, a mianowicie 'Heroes'. To jedyna piosenka odbiegająca dość mocno od pozostałych. Można powiedzieć, że jest to hymn, dość wzniosły, poważny, wręcz patetyczny w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Bardzo kojarzy mi się to nagranie ze stylistyką Saxon. Zresztą cała płyta, a nawet okładka mają w sobie jakieś pierwiastki 'saxonowskie'. Może ze względu na to, że Lemmy współpracował niedawno z zespołem przy okazji kręcenia wideoklipu do 'I've Got To Rock (To Stay Alive)'. 'Heroes' to naprawdę kluczowy utwór na 'Motorizer', jeden z moich ulubionych.
Podział, którego dokonałem, należy oczywiście traktować zupełnie umownie. Równie dobrze można utwory podzielić na cięższe i lżejsze. Jedno jest pewne: Motorhead nadal jest sobą, nadal w jednoznaczny i bezkompromisowy sposób kontynuuje swoją chlubną muzyczną historię. Skąd w Lemmym tyle młodzieńczej werwy i zadziorności? Może właśnie dzięki muzyce, dzięki fanom, którzy wiernie towarzyszą grupie już od tylu lat, a myślę, że ciągle dochodzą nowi.
'Motorizer' nie ma w sobie zbyt wielu elementów zaskakujących czy nowych. I tak ma właśnie być, tego oczekujemy od Motorhead. Mocnej, żywiołowej, ostrej, gwałtownej, orzeźwiającej, głośnej i w gruncie rzeczy prostej muzyki. Na płycie nie ma chwili wytchnienia i nie ma ani chwili nudy. 39 minut to naprawę niewiele, ale taki schemat się świetnie sprawdza. Charakterystyczny, zachrypnięty, pozornie monotonny wokal Lemmy'ego hipnotyzuje wręcz i wciąga nas w hardrockowo-metalowy klimat Motorhead. Teksty nie są może zbyt ambitne, ale chyba tutaj mają jednak marginalne znaczenie, są tylko dodatkiem do samej muzyki.
Nowy album został nagrany w studiu Foo Fighters '606 Studios' oraz 'Sage and Sound Studios' w Hollywood, a produkcją zajął się Cameron Webb, który współpracował już z grupą na dwóch poprzednich płytach.
Motorhead potwierdził po raz kolejny swój unikalny i rozpoznawalny styl. To jeden z tych zespołów, które grają ciągle to samo i to się nigdy nie nudzi. Każdy kto zna i lubi tą grupę na pewno się nie zawiedzie, natomiast jeśli nie znacie Motorhead, to 'Motorizer' jest idealną płytą na początek nowej znajomości.
4/5
Arkadiusz Cieślak
Motorhead to grupa, która niczym nie zaskakuje i od lat tkwi w swojej stylistyce jest to jej urok, ale i przekleństwo. Trudno jednak przecenić wkład tej kapeli w rozwój rocka. Miło popatrzeć jak stara załoga (z przypominającym już mumie wokalistą) raczy fanów nowymi płytami (od 1996 roku równo co dwa lata!). Jak to ktoś jednak zauważył jakość tych wydawnictw układa się w kształt sinusoidy.
Niestety Motorhead po świetnej płycie 'Inferno' drastycznie zwalnia. Po przesłuchaniu 'Kiss Of Death' czułem się jakbym z piątki zredukował od razu na dwójkę. Liczyłem że 'Motorizer' tradycyjnie podniesie poziom. Trochę się zawiodłem. Niby jest na tej płycie wszystko, co gwarantuje sukces, ale nie słucha się tego jak dawniej. Trzy pierwsze kawałki są może niezłe ale niczym nie porywają. Czasem przemknie ciekawy motyw, jakich już setki słyszałem na płytach tego zespołu. Dopiero w 'Rock out' chłopaki dają porządnie do pieca. 'One short life' też fajne ale ponownie nie porywa. W 'Buried alive' znowu dziadki krzesają trochę energii i nawet im to wychodzi. Dalej mamy średnie 'English rose' i równie średnie 'Back on the chain' ale czy średnie to słowo, którym powinno się opisywać muzykę Motorhead? Myślę, że nie ale tu inaczej się nie da. 'Heroes' poza tym że trochę wolniejszy też niczym specjalnym nie porywa. Fajny refren i trochę kanciaste granie. 'Time is right' i 'The thousand names of God' to po raz setny to samo - ten sam wokal, ta sama gitara i taki sam rytm perkusji.
Dziwią mnie dość ciepłe opinie o tej płycie na łamach różnych czasopism. Słuchając 'Motorizer' w głowie nie zostaje zupełnie NIC! Gdzieś tam może krótki i szybki 'Rock out' i kilka fajnych wokali Lemmy'ego a poza tym pustka.
Gdyby ta płyta była dziełem debiutantów to byłbym w stanie zaakceptować muzyczną stagnację. Mamy jednak do czynienia z zespołem, który nagrywa płyty niczym fabryka od 1977 roku. Niestety ostatnim dziełem Motorhead, które trzymało wysoki poziom było 'Inferno'. Byłoby lepiej gdyby Lemmy z kolegami wydawali albumy co cztery lata, albo zaczęli grać akustyczne kawałki w stylu 'Whorehouse Blues'. Podawanie co dwa lata tego samego dania na innym talerzu to nie jest dobry pomysł.
Na koniec pozwolę sobie zacytować mojego poprzednika (mam nadzieje że nie będzie mnie za to chciał podać do sądu:)... 'To jeden z tych zespołów, które grają ciągle to samo i to się nigdy nie nudzi, tragedią dla mnie jest to, że właśnie nudzić zaczęło.
Przy 'Motörizer' mogę wrzucić najwyżej 3
Nie lubię jeździć tak wolno a więc włączam 'Iron Fist' i znowu czegoś brakuje, tym razem tylko szóstego biegu.